Agadez, wulkany Air, Niger i Ayorou - tych kilka nazw składa się na nieznane wnętrze Afryki. Trudno o ziemię dzikszą, surowszą i piękniejszą. To ona zachwyciła Bertolucciego, i to jej urokowi ulegliśmy my. Pustynny Niger wziął swoją nazwę od wielkiej i do dziś pełnej hipopotamów rzeki. To tam, u zbiegu trzech granic, w tumanach kurzu rozkładają swe stragany Bella - tuarescy niewolnicy, to tam zmierzają drewniane pinasy z Mali i to tam ciągną stada owiec przed świętem ofiary Abrahama. Inne zwierzęta zobaczymy tysiące kilometrów dalej, gdzie potężne wydmy zasypują czarne kaldery Air. Na tych skałach 6000 lat przed Chrystusem ktoś wyrył swój świat - pełne ryb rzeki, przemierzające sawannę słonie i żyrafy. Jeśli jest gdzieś koniec świata, to tu, gdzie ślad gazeli cofa się przed potęgą Sahary.

Tu, na zapomnianej przez świat ziemi, wszystko się łączy, miesza i stapia, czasy, ludzie i zwyczaje - myślę łapiąc równowagę na czubku glinianego, 30-metrowego minaretu. Bogaci są pogardzanymi sługami, nieoficjalna władza sułtana jest większa od rządowej, cicho trwa tuareska rebelia, w której co chwilę giną ludzie. Ale my jesteśmy bezpieczni jak nigdy dotąd, bo podróżujemy z buntownikami tam, gdzie kończy się władza armii i policji.
Tu tyle rzeczy wymyka się realności - pozbawiona roślin pustynia tętni życiem, parzący żarem piach odsłania wodę, a opiekun żyraf z lubością pokazuje nam, jak się na nie poluje z łuku.

Fo-Fo! - wołają napotkani po drodze Songhajowie - Bonjour! - wykrzykują wszędobylscy Fulanie, Salam Alejkum - pozdrawiają świątobliwi starcy, wszystkie twarze życzliwie się uśmiechają. Uśmiecha się nawet pułkownik w Iferouanie, gdy nasz tuareski przewodnik pozdrawia go uniesieniem dłoni. Wczoraj do siebie strzelali, teraz są przyjaciółmi i napiją się herbaty w cieniu tamaryszku. Jutro? Kto wie? Tu nic nie jest oczywiste, a życie? Wiadomo, wszystko w rękach Najwyższego.

Sylwia i Marek Kulczyk