Świętokrzyski zimowy weekend, czyli gołoborza pod śniegiem (2011)

Witajcie,
pochwalimy się Wam naszym pierwszym od ho-ho i jeszcze trochę wypadem "jak za dawnych studenckich czasów" czyli bez dzieci. Rozważaliśmy różne lokalizacje (Karkonosze, Beskid Żywiecki, Gdańsk, a może jeszcze gdzieś indziej), wybierając kierowaliśmy się początkowo prognozami pogody, aż wreszcie wybraliśmy Góry Świętokrzyskie z prozaicznego powodu - nie chciało nam się połowy weekendu spędzać w samochodzie. A wyjazd koleją okazał się - po przeanalizowaniu cen biletów - totalnie nieopłacalny. Spędzilismy kilka godzin, studiując połączenia autobusowe między Kielcami, Nową Słupią, Świętą Katarzyną i Bodzentynem (żeby zorientować się we wszystkich oznaczeniach cyfrowo-literkowo-graficznych przydałby się jakiś dekoder enigmy), a i tak w sumie jadąc nie byliśmy pewni, czy interesujące nas połączenie w ogóle będzie istniało w realu (bo przykłady bytów wirtualnych w wyszukiwarkach PKS można mnożyć).
Do Nowej Słupi dojechaliśmy już po południu, pokręciliśmy się po samej miejscowości, bez pudła zlokalizowaliśmy knajpę u stóp Łysej Góry, w której na rodzinnym wyjeździe majowym 8 lat temu nie podano nam surówki ;-), daliśmy się odstraszyć grupie piszczących harcerek od noclegu w schronisku młodzieżowym, znaleźliśmy kwaterę (o której będzie jeszcze słów kilka) i wyprawiliśmy się na krótki spacer na Górę Jeleniowską (czerwonym szlakiem z pobliskich Paprocic). Zaskoczyły mnie niewielkie wąwoziki, którymi prowadzi część szlaku - przypominały mi nieco lessowe wąwozy w Kazimierzu, ale ze szkoły pamiętam, że świętokrzyskie gleby zdecydowanie do lessowych się nie zaliczają. Szlak sympatyczny, nietrudny, chociaż sporo zamarzniętych kałuż i ślisko, a po wyjściu ze wsi trzeba pokonać całkiem szeroki strumyk bez kładki czy chociaż kilku poręcznych kamieni. Dokonaliśmy tej sztuki, obłażąc go dookoła i odnajdując inną, polną drogę z mostkiem. Potem łatwa droga lekko pod górę przez las - prawdziwa bajka, śnieg i szadź na drzewach tworzyły krajobraz jak z ogrodu Królowej Śniegu. Powrót niestety tym samym szlakiem, obiadek w sympatycznej knajpce na rynku (dawno nie jadłam tak pysznego placka po węgiersku) i na kwaterę. I tu drodzy Jaremowicze możemy powiedzieć, że cierpieliśmy może nie za miliony, ale za nasze znakomite grono. Jakaś sprawiedliwość karmiczna, czy coś. Tyle razy zakłócaliśmy innym sen i spoczynek nocny naszymi śpiewami przy ognisku, aż i nam ktoś spoczynek zakłócił - mianowicie nasi gospodarze, którzy piętro wyżej na przemian kłócili się, używając słów powszechnie uznawanych za obelżywe i wyśpiewywali komuś (zapewne z odwiedzającej rodziny) gromkie "Sto lat". Nam jakoś do śpiewu nie było, ale błogosławiąc pomysł zabrania laptopa na wyjazd (po raz pierwszy w naszej historii wyjazdów) spędziliśmy wieczór przy muzyce z youtube'a i szampanie, którym opijaliśmy naszą rocznicę ślubu.
Następnego dnia zerwaliśmy się rano, spakowaliśmy szybko i opuściliśmy sprawiedliwą karmicznie, acz hałaśliwą kwaterę i udaliśmy autobusem PKS Ostrowiec Świętokrzyski (9.38) do miejscowości Górno. Ponieważ wyglądało na to, że nie istnieją bezpośrednie połączenia Nowej Słupi ze Świętą Katarzyną - wymyśliliśmy, że w Górnie przesiądziemy się w jakiś (nieznaleziony w wyszukiwarce czy rozkładzie jazdy) autobus czy busa do Świętej Kaśki. Udało nam się bez pudła - ledwie wysiedliśmy z autobusu, zaraz podjechał busik z Kielc do Bodzentyna - wystarczyło przebiec do drugiego przystanku (dla zainteresowanych - nie naprzeciwko, tylko za mostkiem z lewej strony) i już jechaliśmy przez ośnieżone świętokrzyskie drogi (dziurawe okropnie, niech się schowają nasze dziury stołeczne).
W Świętej  Katarzynie nie zabawiliśmy długo, od razu udaliśmy się na szlak, mijając ładny klasztorek sióstr bernardynek. Przy wejściu do parku narodowego wspomogliśmy budżet pana w walonkach, samozwańczego skarbnika, pobierającego opłaty za wstęp (pewnie miał na piwo, no trudno, niech mu wyjdzie na zdrowie) i wkroczyliśmy do Puszczy Jodłowej. Kapliczka Św. Franciszka stoi jak stała, źródełko bije, jak biło, dookoła krajobrazy znów Królowo-Śnieżne. W drodze na Łysicę spotkaliśmy 8-osobową wesołą grupę turystów, z którymi później mijaliśmy się kilkakrotnie na szlaku, na samym szczycie jeszcze ok. 5 osób i to tyle obecności ludzkiej w tych stronach. Gołoborza pod śniegiem prezentują się ładnie, acz mało imponująco (śnieg zakrywa większość tego, co jest do oglądania), za to drzewa na skraju są dużo bardziej ośnieżone/oszronione - aż się uginają bardzo malowniczo. Mrozik podszczypywał, więc dość szybkim marszem pokonaliśmy szlak przez las (prawie nie zauważając drugiego gołoborza na Agacie) do kapliczki i Kakonina, gdzie znaki prowadzą niestety mało malowniczą asfaltową drogą przez wieś. Potem znów wracają do podnóża grzbietu i prowadzą skrajem lasu, całkiem ładnie, acz mało ciekawie - las jak las, może wiosną jak coś tam kwitnie robi się ciekawiej. Doszliśmy do Huty Szklanej, skąd znów asfaltem wspięliśmy się na Łysą Górę. Tu wejście na szlak jest zarazem wjazdem dla pojazdów upoważnionych i ruch się robi spory, zwłaszcza, że pewien przedsiębiorczy właściciel upoważnionego samochodu kursował jako samozwańcza taksówka i podwoził co bardziej zmęczone (czym?) jednostki do góry. A jednostek, grupek i grup w tym miejscu było znacznie więcej niż na Łysicy. Zeszliśmy na punkt widokowy na gołoborze (wybudowano metalowe schody i "wyhlidkę", z której faktycznie jest co oglądać), a następnie udaliśmy się do klasztoru na szczycie. Muzeum ŚPN było już niestety zamknięte, za to otwarta była niewielka knajpka w klasztornej piwnicy, sklepik z pamiątkami, kościół przecudnej urody (odremontowany niedawno) i krypta Jaremy, któremu oczywiście złożyliśmy wyrazy uszanowania i odśpiewaliśmy po cichu fragment odpowiedniej piosenki Kaczmarskiego. Do krypty wchodzi się teraz nie z kaplicy, ale z zewnątrz, jest kompletnie inaczej zaaranżowana, chociaż poprzednio było bardziej klimatycznie.
Później już klasycznie niebieskim szlakiem zeszliśmy do Nowej Słupi, mijając liczne rzeźby (stacje drogi krzyżowej, ale ja z Wrocławia jestem nieodwracalnie spaczona i przez skojarzenie ze Ślężą nazwałam je w pierwszym odruchu starożytnymi rzeźbami kultowymi ;-))  No a stamtąd już niestety do domu...
Podsumowując wyjazd jak najbardziej udany, chociaż słońce nam nie dopisało. Już szykujemy się na kolejny - wiosenny, letni lub jesienny - wypadzik z dzieciakami w te same strony, żeby pokazać im, gdzie narodził się Klub Notorycznych Włóczęgów Jarema :). Kto chce się przyłączyć, zapraszamy.
Pozdrawiamy każdego, kto doczytał te wypociny do końca :)
Malwina i Artur