Polesia czar (2003)

czyli Justysia w krainie 100 bagien i jednej Perły

Oj, długo zbierałam się do napisania tej relacji...
Ilość pytań "Jak było?" i (niespodziewane dla mnie) zainteresowanie, z jakim się spotkałam po powrocie, spowodowały, że zdecydowałam się podzielić kilkoma wrażeniami z trzytygodniowego pobytu w Poleskim Parku Narodowym.
A wszystko zaczęło się zaraz po 2 intensywnych dniach (i baaardzo krótkich nocach) spędzonych z Jaremą na Ranchu Konik, a więc 22 września. Z rana pognałam co sił w nogach na pobliski Dw.Zachodni, z którego ruszał pociąg relacji W-wa - Lublin. Po niespełna 3 godz. byłam już na miejscu. Prędko pozbyłam sie bagażu i wyruszyłam na zwiedzanie miasta, które z braku czasu ograniczyłam do spaceru po Starówce. Jest ona w dużej części w trakcie renowacji, dzięki czemu główne turystyczne trakty mienią się kolorami i ekskluzywnymi lokalami (taki nasz Nowy Świat), a boczne uliczki... XIX wiecznym klimatem (aż brakowało lecących z okien ekskrementów:-)).
Wczesnym popołudniem byłam już w Urszulinie - tu mieści się siedziba Dyrekcji Poleskiego PN. Po drodze z Lublina miałam okazję "podziwiać" jedną z nielicznych dochodowych kopalni węgla w Polsce - Bogdankę. Trudno jej nie zauważyć, bo dosłownie wyrasta z pośród łąk i rozległych pól uprawnych - szczyt osiągnięć architektów krajobrazu!!!
A w Urszulinie czekało już na mnie cieplutkie, dwupokojowe mieszkanko, z żarówiastoróżowym przedpokojem i ogromną (jak na warunki warszawskich blokowisk) łazienką.
Nie musiałam długo czekać na pierwszy kontakt z dziką przyrodą. Jeszcze tego dnia ruszyłam na zwiady; kręcąc sie po pobliskim polu spłoszyłam sporego szaraka (...właściwie on spłoszył mnie, he, he), co, jak się później dowiedziałam, nie było takim byle czym, bo ostatnio na tym terenie jest kiepsko z zającami z powodu rozrośniętej do przesady populacji lisów. Ucieszona powędrowałam do knajpy (a jest w czym wybierać, bo są dwie!) na spożycie lokalnego trunku - lubelskiej "Perły". Tego dnia już nic więcej mnie nie zaskoczyło:-))))
A następnego dnia baaaaaaaardzo wcześnie rano........................................
Dalsze odcinki Jaremo-noweli "Justysia w krainie 100 bagien i jednej Perły" już wkrótce!!!
Pozdrawiam, Justyna

Odcinek 2 
Następnego dnia, bardzo wcześnie rano, powędrowałam do pracy. Mój pobyt na Polesiu związany był ze służbą wolontariacką w tamtejszym Parku Narodowym. Do moich obowiązków należała m. in. pomoc w pracach, obsługa techniczna ruchu turystycznego i wiele innych, różnorodnych zajęć (jak np. stemplowanie biletów, he, he). 
Poranki na Polesiu o tej porze roku należały do najbardziej malowniczych jakie udało mi się w życiu zobaczyć – być może dlatego, że zdecydowanie nie należę do rannych ptaszków i na ogół tę porę dnia przesypiam. Nocne przymrozki pozostawiały kwitnące jeszcze kwiaty w srebrzystym kożuszku szronu, wschodzące słońce rozświetlało żywym blaskiem mieniące się barwami drzewa, poranne mgły nadawały banalnym obiektom magicznego wymiaru. 
Na pogodę z resztą nie powinnam narzekać, dopiero ostatnie dni mojego pobytu nie należały do najprzyjemniejszych, zrobiło się zimno i szaro. Odczuwało się już mocno mroźny oddech zimy. Polesie jest obszarem o wyraźnie zarysowującym się kontynentalizmie klimatu – upalne, suche (w ostatnich latach rekordowo) lata i szybko nadchodzące, długie, mroźne zimy. Te rekordy letnie i niedostatek opadów śnieżnych spowodowały suszę dotykającą Polesie już kolejny rok. Park Narodowy stworzono, ogólnie mówiąc, dla ochrony środowisk bagiennych i torfowisk, którym udało się (tylko dzięki nieudolności budowniczych i planistów PRLu) przetrwać meliorację na gigantyczną skalę. Przykro jest zatem patrzeć na rozpękniętą na skutek braku wody ziemię, wyschnięte torfianki, rozorane przez dziki, usychającą roślinność jezior, których poziom znacznie się obniżył. A co najsmutniejsze nie ma większych szans na zmianę tego stanu rzeczy, matka Natura lubi rządzić się tylko sobie znanymi prawami, o czym dumny i butny jej syn – człowiek często zapomina. 
Susza jest też jednym z powodów dla jakich stworzono Ośrodek Ochrony Żółwia Błotnego – jedyny taki w Polsce i jeden z niewielu podobnych w Europie. Ma on na celu odmłodzenie populacji tego przesympatycznego gatunku na obszarze Polesia. Dla tego celu żółwie jaja są wybierane z gniazd, a następnie przechowywane w specjalnie do tego celu przeznaczonych cieplarkach. Po wykluciu się i oswojeniu się z nowym środowiskiem żółwiowe niemowlaki przenoszone są do akwariów, w których przechodzą przyspieszone kursy: pływania i nurkowania (żółwie błotne jedzą w wodzie, tu też zdobywają pokarm), odróżniania ślimaka od nogi braciszka oraz zgrywania ważniaka pośród rzęsy wodnej. W tak zwanym międzyczasie są dokładnie mierzone i ważone (miesięczny żółwik ma od 3-5 gramów i mierzy ok. 2,5 cm) oraz znakowane poprzez malowanie na pancerzykach kolorowych plamek – tylko wtajemniczeni są w stanie je rozszyfrować! A poza tym żółwiki całkiem dobrze się przy tym wszystkim bawią: przytapiają się nawzajem, ganiają, próbują udowodnić, że jednak głową mur da się przebić, wygrzewają się na kamiennych wysepkach i ciekawskimi ślepiami obserwują dziwaczny świat ludzi. 
Naturalnym środowiskiem żółwia błotnego są torfianki (zalane wodą wyrobiska torfu), zarastające jeziora i bagna. Tam też, w miarę w pobliskie miejsca, skąd wzięte były złożone na lądzie jaja, wypuszczane są odchowane maluchy, niektóre po miesiącu, dwóch, inne po blisko pół roku. Czyha tam na nie mnóstwo niebezpieczeństw. Sama byłam świadkiem ataku niedużej żaby na jednego z naszych podopiecznych zaraz po wypuszczeniu go do stawu – jako wzorowi, przybrani rodzice puknęliśmy żabę między oczy, a ta wypluła maleństwo z powrotem do wody. Dodatkowym problemem jest susza, która drastycznie ograniczyła powierzchnię bytowania żółwi. Z tego powodu część młodych wypuszczana jest do dziczejących stawów rybnych w Pieszowoli – tam przynajmniej mają dostatek pożywienia. 
Na koniec pragnę zdementować pogłoski, iż „żółwie tempo” jest powolne i niezdarne; maluchy są bardzo energiczne, umieją robić pożytek ze swoich pazurków i są świetnymi akrobatami, a te starsze na widok ślimaka potrafią całkiem szybko reagować, a jak ktoś ma kiepski refleks, to i ugryźć... lekko. Poza tym wcale nie mam w oczach żółwików (analogia do pewnej posłanki, która swego czasu przyznała się do posiadania w oczach czegoś innego), o czym wszyscy zainteresowani mogli przekonać się na ostatnim slajdowisku w Klubie.
Jeżeli ciekawi jesteście co jeszcze kryje w sobie Polesie... ciąg dalszy już wkrótce! 
Justyna

 

Odcinek 3
Powszechnie wiadomym jest, że nie samą pracą człowiek żyje! A że moje obowiązki pełniłam od poniedziałku do piątku weekendy mogłam poświęcić na rozkoszowanie się przyjemnościami. A do takich niewątpliwie należy zwiedzanie Poleskiego Parku Narodowego i jego okolic, bliższych i dalszych.
O ile zwiedzanie samego Parku miałam niejako wliczone w swoją służbę, poprzez towarzyszenie wycieczkom na szlakach turystycznych, czy wyjazdy terenowe z pracownikami Parku, zwiedzanie bardziej odległych zakątków organizowałam sobie sama. Nie było to takie trudne, jak mi się na początku wydawało. Otóż przyjazność i chęć pomocy, z jaką spotkałam się podczas tych wypraw, utwierdziła mnie w przekonaniu, że nawet spłukany studencina, bez samochodu, roweru, etc. może bez problemu zobaczyć dużo ciekawych miejsc, często takich, do których mając "brykę" na pewno by nie dotarł.
Na terenie Poleskiego Parku Narodowego zorganizowane są 4 ścieżki przyrodnicze: 3 prezentujące, ogólnie mówiąc, sukcesję roślinności na zarastających zbiornikach wodnych, oraz jedna  ornitologiczna. Trzy pierwsze prowadzą z pól czy lasów, przez torfowiska, bagna i lasy bagienne do jeziorek: Moszne, Łukie i Długiego. Spacer tymi ścieżkami obfituje w wiele doznań, zarówno estetycznych raj dla fotografów, jak i tych związanych ze skokami adrenaliny... jeżeli trafimy na dziury w kładce. Ach, no bo najważniejszą informacją dla spragnionych przyrody mieszczuchów jest to, iż większość trasy pokonujemy spacerując po drewnianych kładkach! Mnie jednak zdecydowanie urzekła trasa najrzadziej odwiedzana, bo znajdująca się na drugim końcu Parku (niż Dyrekcja, Muzeum, itp.). Pieszowolskie stawy, niegdyś używane jako stawy hodowlane, dziś nabierają bardzo naturalnego charakteru poprzez wypełnianie roślinnością wodną. Jest to idealna ostoja dla zwierzyny; przede wszystkim dla ptactwa wodnego, ale nie tylko - tu też wypuszczane są małe żółwiki. Spacerując groblami bez problemu, choć przy odrobinie cierpliwości, dostrzeżemy różnego gatunku kaczki, łabędzie, czaple, żurawie, itp. Widoczne są też ślady działalności bobrów i wydr. Dla ułatwienia obserwacji zbudowane są schron i wieża widokowa. Zresztą takich punktów obserwacyjnych w Parku jest co najmniej kilka.
Poza ścieżkami dydaktycznymi przez Park wytyczonych jest szereg szlaków bardziej lub mniej interesujących. Mnie najbardziej interesowały te, dzięki którym mogłam rozkoszować się zarówno przyrodą jak i kulturą (a raczej folklorem) malowniczych wsi.

 

Odcinek 4

Najwyższa pora przejść do tzw. meritum sprawy. Polesie może urzec swoim osobliwym krajobrazem: dzikimi zakątkami, nieprzebytymi bagnami, dostojną ciszą i spokojem pól i łąk. Jednak pewnym jest, że te co wrażliwsze turystyczne duszyczki nasyci nie tyle przyroda, lecz jej współgranie ze wszechobecnymi śladami bogatej historii tego terenu. A śladów tych jest mnóstwo; czy to w postaci żywego jeszcze (albo reanimowanego) folkloru, zabytkowych dworków, charakteru małych miasteczek, czy też w szeroko pojętej sztuce sakralnej.

W swoich tułaczkach weekendowych odwiedziłam kilka miast, miasteczek i wsi. Wszystkie wywarły na mnie wrażenie, ale jednak najmilej wspominam pobyty na wsiach. A to z kilku prostych powodów: bliskiego kontaktu z przyrodą – romantyczne obrazy ciągnących się po horyzont pól i stróżujących im pojedynczych, rozłożystych drzew; możliwości „zabawy” ze zwierzakami – berek z kurami, flirt ze źrebakami, przedrzeźnianie krów, itp. (tak mi tego brak w mieście) oraz rozmów z mieszkańcami wsi, a właściwie z ich zagadywaniem, otwartością, uczynnością. O ile Urszulin nie jest wsią „klimatyczną” – jest to typowa wioska po PRLowska przy drodze Lublin-Włodawa – to w jej pobliżu znajduje się kilka bardzo malowniczych i romantycznych osad. Taką jest na przykład Zawadówka, położona wśród pól, w samym centrum Parku. Punktem charakterystycznym wsi jest stary wiatrak, mocno zrujnowany, oraz kilka drewnianych, poleskich chałup. Jeżeli jednak chcemy zobaczyć jak wyglądała niegdyś cała wieś poleska polecam wycieczkę do Wyryk (ulicówka wzdłuż drogi Włodawa – Parczew). Cała wieś wygląda jak ogromny skansen. A to za sprawą... warszawskich letników, którzy podobno wykupili sporą część wsi, restaurując stare, kryte strzechą lub gontem chaty, zachowując je tym samym od zapomnienia (i zniszczenia). Swoją drogą to paradoks, że to co dla mnie stanowiło największą wartość, co rozkochało mnie w poleskim krajobrazie, tam jest oznaką biedy, braku pieniędzy na postawienie nowoczesnego (i tak przebrzydle powszechnego) murowanego domu. Wyryki wyróżnia jeszcze żywa wciąż tradycja wyplatania kilimów, sztuka tkacka przekazywana jest na kolejne pokolenia.

Osobną historią są zabytkowe dworki i pałace. Większość z nich pełni obecnie funkcje odmienne od pierwotnych; pałac Firlejów w Kijanach jest komendą policji i szkołą rolniczą zarazem, pałac Sanguszków w Lubartowie to siedziba władz miasta, a oficyny dworu Sosnowskich w Sosnowicy znalazły się w rękach prywatnych – zrobiono tu ekskluzywny hotelik. Tym samym zabytki te nie są dostępne dla turystów, a do tego niszczeją (te należące do „budżetówki”).

Niepowtarzalny klimat, ducha międzywojennej Polski, typowy małomiasteczkowy charakter można jeszcze odnaleźć spacerując uliczkami starych części Włodawy, Łęcznej, Lubartowa. Zachowane małe, jednopiętrowe, drewniane domki, często odsunięte od głównych ulic, zasłonięte przez „wielką płytę”, umożliwiają przy niewielkim wysileniu wyobraźni podróż w czasie, gdy jeszcze te same uliczki tętniły wielokulturowym i wielonarodowościowym życiem. W miastach tych wielokulturową przeszłość odkrywa się w wielu postaciach.

Najwyraźniejszym śladem są budowle religijnego kultu. Synagogi Łęcznej i Włodawy są obecnie muzeami, w których przedstawione jest przedwojenne życie codzienne mniejszości żydowskiej na terenie Polesia. Do mnie o wiele bardziej przemawiały stare, pożółkłe zdjęcia przeciętnych rodzin – jakich wiele, ich domów (często wciąż istniejących), ludzi przy pracy, kolegów przy wódce w kawiarenkach, niż podniosłe hasła o tolerancji i zgodnym współżyciu z sąsiadami. Niestety nie tylko synagogi są świadectwem obecności dużej liczby Żydów zamieszkujących ten obszar. Lokalizowane tu też były getta, obozy pracy i zagłady (Sobibór), do których zwożeni byli ludzie z najbliższych okolic i z odległych zakątków Europy.

Nie tylko mniejszość żydowska wybrała sobie te tereny do osiedlenia. Obecni tu byli też Ukraińcy, Białorusini, Holendrzy, Niemcy. Aby dokładnie poznać genealogię rodzin, historię wsi i miasteczek najlepiej odwiedzić tutejsze cmentarze. We wsi Hola nagrobki opisywane cyrylicą sąsiadują z polskimi – chociaż po śmierci ludzie potrafią się godzić... Stare, zardzewiałe, kute krzyże, piękne figury autorstwa lokalnych artystów są najlepszym podręcznikiem historii, jaki zdarzyło mi się do tej pory czytać.

I tak oto kończy się moja przygoda z Polesiem, a może dopiero się rozpoczyna... kto to wie?

Justyna Szkutnik