Festiwal Party-San w Bad Berka, Turyngia (2005)

 

Sława!

W dniach 12-13.08 dane mi było przebywać w Turyngii na festiwalu muzycznym "Party-San 2005", odbywającym się na polach okalających przepiękne niemieckie miasteczko Bad Berka, około 20 kilometrów od Weimaru (tego od Goethe'ego). Zatem po kolei...

11-go rano okazało się, że wyjazd się przesuwa się na czas nieokreślony ze względu na fatalne pogorszenie się zdrowia mojego dziadka. Na szczęście znane z opieszałości służby medyczne okazały się na tyle sprawne, że jeszcze 11-go wieczorem stan dziadka (w szpitalu pod fachową opieką) poprawił się na tyle, że spokojnie mogłem pojechać na dwa dni do Niemiec (chciałem zostać, ale babcia namawiała do wyjazdu - i bardzo się cieszę, że mnie namówiła, bo wyjazd był świetny).

O 20:00 razem z Wojtkiem Ossowskim i jednym ze słuchaczy BISki, ukrywającym się pod pseudo Manstein wyruszyliśmy samochodem w kierunku Poznania, gdzie mieliśmy zabrać jeszcze jednego kolegę. Wieczorno-nocne jazdy, mimo pewnego ryzyka, mają swój nieodparty urok - to, co na co dzień wygląda normalnie bądź po prostu brzydko (niekończące się bloki, domki, hurtownie, złomowiska), pod osłoną nocy przyjmuje niejednokrotnie fantastyczne kształty - a gdy dodać do tego odległe, nikłe światełka, to zaczyna to wyglądać w miarę konkretnie. W takim klimacie dotarliśmy aż do autostrady A2; przejazd nią kosztuje 3X11 zł i generalnie jest to ordynarne zdzierstwo - nie mieliśmy jednak wyjścia...

Poznań o 2-giej (z groszami) w nocy wyglądał podobnie jak... Warszawa, zwłaszcza okolice dworca, gdzie czekał na nas kolega - na pierwszy rzut oka skojarzenie z okolicami pl. Zawiszy jak najbardziej słuszne. Z Poznania ruszyliśmy w kierunku Świecka i po krótkim postoju pod samą granicą (zatankowanie gazu, małe zakupy) bez problemu przekroczyliśmy granicę na stary dowód i paszport ważny do 7.09.2005, obalając tym samym mit o czepianiu się niemieckich pograniczników - Niemka sprawdzająca nasze papiery była bardzo miła i konkretna. Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy po przekroczeniu granicy to zdecydowanie lepsza jakość dróg, niż u nas (mimo, że praktycznie nie opuściliśmy w czasie naszego pobytu terytorium dawnego enerdówka) i bezpłatne autostrady z bezbłędnymi oznakowaniami jak jechać - kierowaliśmy się na Lipsk. Poza tym lasy, pola i szeroka aż do bólu szosa, szosa, szosa... Gdy już wstało słońce, my wciąż jechaliśmy A9-tką mijając liczne wiatraki czyli elektrownie wiatrowe - jest to nieodłączny element krajobrazu niemieckiego. Po zmianie drogi na A4 i odbiciu na Lipsk, wkrótce znaleźliśmy się na jego przedmieściach. Tutaj zaskoczył nas widok znany z... Piaseczna: zabudowania gospodarczo-przemysłowe, mały market i klimatyczna, ukryta wśród zieleni stacyjka wąskotorówki, też 1000mm. W Lipsku zrobiliśmy sobie chwilkę przerwy na sen oraz koleje tankowanie gazu - w przeciwieństwie do Polski zatankowanie LPG w dni wolne bez znajomości specjalnych miejsc może graniczyć z cudem. Stąd właśnie nasza wizyta w Lipsku była nieprzypadkowa - Wojtek  miał ze sobą plan stacji dystrybuujących LPG. Plan ten pomógł nam też podróżować po Niemczech.
Wjeżdżając do Turyngii zauważyliśmy, że krajobraz zmienił się nie do poznania - nagle wyrosły niewysokie góry z lasami, a także zmienił się charakter miasteczek. Następnym punktem programu było malutkie i klimatyczne St. Gangloff (miasteczko jak w Beskidzie Niskim) i niedługo potem sama Bad Berka, która okazała się po prostu przepięknym miejscem, Wiedeń przy niej to przysłowiowy pikuś. Miejsce festiwalowe oddalone było od samego miasteczka o około 2 kilometry i położone tuż przy trawiastym lotnisku sportowym - samoloty (w tym polska PZL-104 Wilga 35 w nietypowym dla tego typu samolotu niemieckim malowaniu) i szybowce towarzyszyły nam przez cały czas urozmaicając klimacik. Na miejscu w biurze akredytacyjnym natychmiast wydano nam stosowne dokumenty umożliwiające wejście za scenę i dające prawo do rozbicia namiotów w sektorze dla VIP-ów (jechaliśmy wszak jako reprezentanci Polskiego Radia) - co się bardzo przydało, jako, że sektor ten miał nie dość, że czyste toalety, to miał też czynne 24h/dobę łazienki z ciepłą wodą. Niemcy bardzo sprawnie zorganizowali logistykę imprezy - wszystko było na miejscu: od pogotowia po sowicie zaopatrzony bufet. II-ga strefa to miejsce dla posiadających bilety na festiwal - ogrodzone pole namiotowe z polowymi warunkami, a III-cia strefa to nieopłacone miejsce dla tych, którzy rozbijali się z namiotami "na dziko" - organizatorzy przewidzieli dla nich beczkowóz dowożący wodę oraz dodatkowy bufet. Wielkie brawa dla organizatorów za logistykę !!!!!

Zaraz po rozbiciu namiotów mimo pięknej pogody poszliśmy spać - 12 godzin podróży zrobiło swoje. Niedługo potem poszliśmy na rekonesans okolicy - a ta była wspaniała! Bad Berka leży w małej niecce między nie za wysokimi, zalesionymi górami. Z obozowiska do lasu szło się 10 minut, a potem szlakiem turystycznym koroną gór dookoła miasteczka. Wróciliśmy na pierwszy zespół, którym była niezła, blackmetalowa formacja Cirith Gorgor. Organizator przewidział dla kapel od 30 do 45 minut na granie. Siłą rzeczy nie dało się obejrzeć wszystkich, tak że jako koneserzy brzmień metalowych wybieraliśmy sobie te naszym zdaniem najlepsze. Holenderski Occult (notabene w miejscu dla VIPów rozbili się tuż koło nas) też wypadli nieźle, było to połączenie thrashu z deathmetalem i odrobiną heavy - co prawda nic odkrywczego, ale brzmiącego bez zarzutu. Nieco później powróciłem pod scenę (w namiotach i tak było wszystko słychać - podobnie jak w Czeremszy) na węgierski Sear Bliss - kapelę, na którą tu przyjechałem.
Węgrzy, mając tylko 45 minut zagrali to, co w repertuarze mają najlepszego - stąd ich koncert był bardzo zróżnicowany: od wolnych, symfoniczno-folkowych kawałków z puzonem (!!!) w akcji po szybki, techniczny blackmetal. Kawałki z bardzo dobrej, najnowszej płyty "Glory and Perdition" poprzetykali klimacikami z poprzednich płyt (w tym równie dobrej "Forsaken Symphony"), nie pominąwszy pierwszej. Po koncercie udało nam się pogadać i wymienić poglądami z wokalistą - okazał się bardzo sympatycznym, wyluzowanym, pozbawionym elementów gwiazdorstwa człowiekiem. Sear Bliss kończyli set w padającym deszczu z piorunami, a ja kupiłem sobie nazajutrz koszulkę Sear Bliss za jedyne 14 Euro - pod sceną stało wiele stoisk z wszelakimi rodzajami metalu, koszulkami, biżuterią, rogami i wszelakimi metalowymi "dewocjonaliami" - jak to ładnie określił Wojtek. Zauważyłem też, że wiele z nich nawiązywało do kultury nordyckiej i celtyckiej, natomiast słowiańskiej była znikoma ilość (chociaż było jedno polskie i jedno słowackie stoisko). Ja natomiast chodziłem w koszulkach z polskimi zespołami przez co wiele osób pytało się mnie, co mam na koszulce. Po Sear Bliss na scenie zainstalowali się kolesie z wiekowej już formacji Lord Belial a po nich brazylijski Krisiun - czysty, dziki deathmetal z Ameryki Południowej. Po nich sen zmorzył mnie doszczętnie, tak że szwedzki Necrophobic, amerykańskie Suffocation (z czarnoskórym basistą) i legendarny Amon Amarth słuchałem już z namiotu.... Wojtek mówił, że Amon Amarth wypadł świetnie. W nocy rozszalała się kolejna, znacznie mocniejsza burza, ale mój kupiony jeszcze w czasach, kiedy w W-wie był tylko jeden supermarket (ten na Jelonkach) namiot spisał się dzielnie. Pojawiły się na nim jedynie jakieś dziwne znaki w kształcie ósemek i litery "s" - nie wiem, czy od deszczu, czy czegoś innego...

Nazajutrz wstałem bardzo wcześnie i poszedłem obejrzeć lotnisko. Polną drogą trafiłem też do tej części miasteczka, gdzie dominowały domki jednorodzinne - czyste, schludne i ładne niczym z klocków lego lub na makietach kolejki TT lub Piko - to zachęciło mnie, żeby namówić Wojtka do głębszego zwiedzenia miasta kosztem kilku mniej znanych kapel. W drodze powrotnej zajrzałem do lasu gdzie znalazłem dwa prawdziwki i zajączka, a także dzikie śliwki i dzikie jabłka (śliwki lepsze ;-))) ).  Wróciwszy po około godzinie zastałem nieśpiącego już Wojtka który zdecydowanie poparł plan zwiedzania i natychmiast po śniadaniu wyruszyliśmy "do miasta". Tak jak mówiłem - jest piękne. Malutkie, wiele pokoleń mieszkańców pracowało na jego wizerunek. Schludne, odnowione domki, wielka jak na miejscowość biblioteka, malutka stacyjka kolejowa prawie niezauważalna - mieliśmy okazję zobaczyć nowoczesny autobus szynowy), świetna starówka z brukowanymi uliczkami, a także wielki park miejski z muszlą koncertową.
W parku zalegliśmy na czas jakiś w przytulnej i niedrogiej knajpce (ceny w Bad Berce zbliżone do cen w Polsce, nawet w przeliczeniu na Eu - w każdym razie dużo taniej niż w Wiedniu). Później, wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę obozowiska, gdzie właśnie startowała Wilga, a na scenie zainstalowała się niemiecka grupa Dead - niezły, techniczny miks deathmetalu i grindcore'a. Zaraz po nich grali Belgowie z Enthroned - niezły blackmetal, którego słuchaliśmy z pobliskiej góry - widok na scenę i miasteczko wspaniały, a i słychać było fajnie. Na Graveworm - melodyjny black z kobitką na klawiszach wróciliśmy pod scenę i tu już zostaliśmy. Zaraz potem grali fińscy folkmetalowcy z Moonsorrow - chyba najlepszej kapeli, która grała na tym festiwalu. Jako, że mają długie i nienużące, rozbudowane kawałki Moonsorrow zagrali jedynie cztery - ale był to wspaniały set, przekrój tego, co chłopaki grają - od melodyjnego blacka po wspaniały, skandynawski folk! Po koncercie udało się z nimi pogadać i podobnie jak Sear Bliss okazali się świetnymi gośćmi. Ja poświęciłem część koncertu blackowego 1349 na gadkę z ludźmi z brytyjskiej formacji Napalm Death, którą kiedyś strasznie lubiłem i którą widziałem w 1994 roku w warszawskiej Stodole. Tym razem też wypadli nieźle (mimo braku jednego gitarzysty) - i tak jak wokalista obiecał w rozmowie ze mną, zagrali też kawałki z pierwszej płyty "Scum" a także z "Harmony Corruption". Po nich grał szwedzki Entombed - w nieco innym składzie niż w 1994 z Napalmami w Stodole, tu też wypadł technicznie i nieźle. Cannibal Corpse, które grało jako ostatnie odpuściliśmy sobie, jako że czas był najwyższy wracać do Warszawy.

A była to podróż z przygodami - najpierw błądziliśmy trochę po okolicznych wioskach szukając Mellingen, gdzie była jedyna w okolicy, czynna 24h/d stacja z LPG. W końcu, via Weimar (gdzie pewna sympatyczna młoda Niemka tłumaczyła mi jak dojechać ale znała tylko pojedyncze słowa po angielsku) udało się na resztkach paliwa dotrzeć. Okazało się, że jednak o 2:00 w nocy samochód na polskich rejestracjach nie budzi wielkiego zaufania miejscowych tak, że dopiero za którymś razem złapaliśmy miejscowego na tyle nieprzestraszonego i kumatego (ściśle - parę młodych ludzi rozumiejących po angielsku), że wskazał nam drogę. Po zatankowaniu ruszyliśmy w stronę Drezna, po drodze odbijając w kierunku granicy... Po stronie polskiej zaczęło świtać i po odpoczynku w Zalesiu (wjazd na A2 od strony zachodniej), zostawieniu kolegi w Poznaniu, zjedzeniu krótkiego śniadania w Kutnie dotarliśmy, po 12 h, do Warszawy. Na Dikandę do Lapidarium nie poszedłem - prawa snu są prawami snu. A Party-San 2005 – zdecydowanie udany, chciałbym tam wrócić w przyszłym roku!!!

Darz Bór!
V.Ziutek