Hiszpania: Andaluzja (2008)

Już kilka dni minęło od naszego powrotu ze słonecznej Andaluzji, więc czas na refleksje.
Plan był taki: przylot/wylot Malaga - Ronda - Cordoba - Ubeda - Granada. Udało się go w całości zrealizować. Nie udało nam się natomiast wyskoczyć na dłużej w góry (w rejonie Rondy: Sierra de las Nieves i Sierra de Grazalema oraz Sierra Nevada przy Granadzie), obeszliśmy się smakiem, oglądając je z oddali.

A teraz szczegóły:

Pogoda - nie mam porównania, ale ośmielam się twierdzić, że wiosna (kwiecień) jest najlepszym terminem na ten region. Temperatura jest idealna i na zwiedzanie miast, i na wycieczki po prowincji, nawet w wyższe partie gór (chociaż Mulhacen pokryty był regularną czapą śniegu). Fakt, że kilka dni opadów się trafiło, ale wcześniej słońce tak nas przypaliło, że była to bardzo miła odmiana. Noce już na tyle ciepłe, że nie trzeba mieć super sprzętu na biwak.

Flora - kwiecień ma tę zaletę, że wszystko wokół kwitnie, wszędzie jest pełno świeżej, żywej zieleni i niesamowitych kolorów kwiatów. Na ulicach zamiast spalin czuje się duszny, słodki aromat drzewek pomarańczowych, akacji, róż i mnóstwa innych, których nazw nie znam. We wszystkich miejscowościach są pięknie przyozdobione roślinami aleje, skwery, placyki, zaułki, gdzieś pomiędzy nimi szemrze woda z licznych fontann. Miejskie drzewka pomarańczowe, cytrynowe i mandaryny z dorodnymi owocami wciąż przykuwały naszą uwagę, ale apetyt na nie stopniał szybko, jak tylko zobaczyliśmy ile ptaszków przyozdabia je swoimi nie mniej dorodnymi odchodami oraz ile ulicznego syfu się na nich osadza. Na prowincji jest nieco inaczej, wszechobecny staje się zapach oliwek, kurz, skały, kaktusy i agawy jako chwasty rosnące przy drogach, płotach, w rowach melioracyjnych. Monokultura oliwki jest imponująca. Podczas przejazdów między miejscowościami, często zachodziliśmy w głowę w jaki sposób między pionowymi ścianami skalnymi z jednej strony a autostradą z drugiej, przy bardzo dużych nachyleniach terenu może odbywać się regularna uprawa tych stalowoszarych drzewek. Okazały się one również bardzo użyteczne na campingach, ponieważ ich pokrzywione pnie i gałęzie świetnie służą jako wieszaki na mokre ręczniki, a rozłożyste korony dają przyjemny cień.

Fauna - z dziką zwierzyną dużego kontaktu nie mieliśmy. Moją uwagę zwróciły niesamowite trele ptaków, które budziły nas z rana i tuliły wieczorem do snu. Ponadto mrówki, pewnie nie nadzwyczajne w skali świata, ale ja takich jeszcze nie widziałam - mniej więcej centymetrowe, z wyraźnymi żuwaczkami, które budzą respekt. Nie były agresywne, choć interesowały się nowymi sprzętami na ich terytorium. Adrian wchodził z nimi w komitywę w czasie posiłków, ja wolałam się trzymać z daleka, fuj. Wesoło było też z owcami, których widzieliśmy mało, ale za to słyszeliśmy aż za dobrze na campingu w Guejar Sierra. Jest to miasteczko na 1000 m n.p.m. w Sierra Nevada, ok. 20 km od Granady. Camping położony jest na zboczu wysoko ponad zbiornikiem zaporowym, otoczony przez wysokie i strome ściany gór. Na tych właśnie stokach, codziennie wędrowały na pastwiska owce, które na tle szarobrunatnych skał były właściwie niewidoczne, natomiast echo w głębokiej dolinie silnie niosło odgłosy ich dzwonków i beczenie. Poza tym urozmaiceniem były zabawy z wszędobylskimi wróblami i nasłuchiwanie gruchania gołębi, dla których stare kamienice są idealnym miejscem na zakładanie gniazd.

Góry - no właśnie. I to jest nasza porażka. Góry imponujące, surowe, suche. Właściwie zdecydowana większość Andaluzji to góry i pagórki (niziny są na zachodzie, ale my tam nie pojechaliśmy - na razie). Są bardzo dostępne z powodu zagospodarowania rolniczego i świetnej sieci dróg. Problem w tym, że my byliśmy na piechtę, a autostop nie działa, bo Hiszpanie np. w rejonie Rondy mają super wypasione bryki, do których nie zabiorą takich kocmołuchów jak my, bo tapicerkę pobrudzimy, a innej komunikacji do parków nie ma. Dlatego odpuściliśmy Sierra de las Nieves, chociaż przejeżdżaliśmy przez nie jadąc z wybrzeża - serpentyny, zmiany wysokości i przepastne widoki mogą zemdlić nawet kogoś, kto nie ma choroby lokomocyjnej, ale krajobraz jest tego wart. Udało nam się natomiast pojechać na obrzeża parku narodowego Sierra de Grazalema na zachód od Rondy. Sterczące wapienne skały, głębokie doliny, groty i jaskinie - świetne! Tylko, że trzeba zapomnieć o oznakowanych szlakach górskich, tabliczka na ogół jest na początku ścieżki, a potem to już Bóg raczy wiedzieć, czy jest to dojście do gospodarstwa, czy ścieżka pasterska prowadząca donikąd, czy szlak do groty. Nie byłoby problemu gdyby folderki parkowe zawierały dokładne mapy, ale tak nie jest. Na mapach topograficznych, w ogóle mało czytelnych, też dziwna praktyka nie rysowania ścieżek i dróżek w terenie górskim. Pod tym względem nasze system znakowania szlaków i mapy są pierwszorzędne. W Sierra Nevada z kolei złapał nas leń i byczyliśmy się dwa dni na przystrzyżonej trawce na campingu odpoczywając po trudach dostania się do Alhambry. Widoki z Guejar Sierra nam wystarczały. Ale na pewno są to góry warte wyprawy (rowerowej też), tym bardziej że drogi poprowadzone są na duże wysokości.

Wieś - nie znajdziemy tam wiosek w naszym rozumieniu, są za to małe miasteczka i rozdrobnione gospodarstwa gdzieś na środku pól uprawnych (gajów oliwnych). Ma to swój urok, ale utrudnia włóczęgę po prowincji, ponieważ wszystko jest pogrodzone i to dosyć szczelnie, drogi odchodzące od głównych (łączących miasteczka) to drogi do gospodarstw, często rozpoczynające się bramą, prywatne. Wioska jest urocza przede wszystkim z powodu widoków, gdzie okiem nie sięgnąć oliwki i pagórki, pomiędzy nimi nieregularnie rozmieszczone bielone bryły gospodarstw.

Drogi - świetne!!! Wielokrotnie żałowałam, że nie mamy samochodu i że to nie ja prowadzę na tych serpentynach. Wszystko nowe, dobrze utrzymane - choćby po tym widać, ile Hiszpania zyskała po wstąpieniu do UE. Autostrady darmowe (przynajmniej te którymi jechaliśmy). Świetne miejsce dla zmotoryzowanych, zresztą widać to też na campingach, które są dobrze przygotowane i maja wysoki standard. Mnie zadziwiały też autobusy. W zdecydowanej większości przemieszczaliśmy się autokarami i zawsze był to nowy autobus o podwyższonym standardzie z klimatyzacją, często telewizją i wszystkimi tymi magicznymi sprzętami, które powodują że te giganty mieszczą się na krętych drogach górskich. No i jak te landary łagodnie podjeżdżają pod górę? Aż dziwnie nie spotkać żadnego zdezelowanego jelcza czy ikarusa (albo ich lokalnego odpowiednika).

Miasta - co jest do zobaczenia w odwiedzanych przez nas miastach, w każdym albumie o skarbach kultury można przeczytać. Zaliczyliśmy chyba wszystkie Alcazaby - twierdze, jakie mieliśmy po drodze (Ronda - ruiny, Malaga, Granada), w Cordobie ogrody Alcazaru i Mezquitę, w Granadzie - Alhambrę. A przede wszystkim włóczyliśmy się po niekończących się labiryntach uliczek, mniej lub bardziej wąskich, w starych dzielnicach. I to podobało mi się najbardziej.
Rozdział o miastach należy zacząć od skróconej historii regionu. Najstarsze ślady pozostawili tam ludzie pierwotni (zostawili po sobie rysunki naskalne w grotach w okolicy Rondy). Kolejna ważna epoka to pobyt Rzymian (powstała wtedy m.in. twierdza w Maladze). Rzymian przegonili Maurowie. No i wtedy się zaczęła tak naprawdę historia regionu. Dzięki swojej myśli technicznej, bogatej kulturze, polityce życia w zgodzie z mniejszościami (Żydzi i Cyganie) doprowadzili do rozwoju i bogactwa, którego ślady widać do dziś. To im zawdzięczamy najwspanialsze zabytki: Alhambrę i Mezquitę, liczne Alcazaby, wszechobecne ceramiki i zdobienia domów oraz ogólny charakter regionu, w którym czuje się silne orientalne wpływy. A potem Muzułmanów przegonili Katolicy. No i jak to bywa, poniszczyli co mogli (wybudowanie katedry na terenie Mezquity, itp.), przepędzili mniejszości, które nadawały kolorytu miastom i doprowadzili region do zacofania. A teraz jest UE i UNESCO, dzięki której większość miast jest restaurowana i ma rozbudowywaną infrastrukturę.

Jak już wcześniej wspomniałam, najwięcej żeśmy błądzili w starych dzielnicach. Powody były w zasadzie dwa: wejścia do zabytków i muzeów są drogie, a wśród tych starych kamieniczek czuje się więcej historii, niż wszystkie muzea mogą zgromadzić. Wszędzie bielone ściany, dużo kwiatów, brukowane drobnymi kamyczkami uliczki, których przebieg jest nie do przewidzenia bez mapy. Stare dzielnice lokalizowane były na ogół na wzgórzach, więc można się nieźle namęczyć nawet podczas leniwego spacerku. Obecnie większość z nich wróciła do łask, jest odrestaurowana (lub w trakcie) i coraz bardziej nastawiona na turystów. Ale wystarczy odejść w boczną uliczkę z głównych szlaków wycieczkowych, żeby odnaleźć ich autentyczność. Za czasów arabskich były to często dzielnice żydowskie (tak jak w Cordobie), bogate, pełne kupców i zakładów rzemieślniczych. Potem podupadały. W Granadzie wzgórze Albaicin stało się dzielnicą zakazaną, pełną przestępstw i biedy. Charakterystyczne domy-groty w dzielnicy Sacromonte, w których mieszkali Cyganie, gdzie kwitła kultura (wykształciła się indywidualna odmiana flamenco), zostały prawie w ogóle wyludnione. Teraz te dzielnice stały się modne, coraz więcej tu możnych, artystów i turystów. I dobrze, bo warto. Mi najbardziej podobały się zachęcające do wstąpienia do przedsionka, otwarte drzwi domów, z widokiem na ukwiecone patia i barwnymi glazurami na ścianach.

Osobny rozdział to zabytki. Wszystko jest warte zobaczenia, bo wszystko jest zupełnie obce naszym kręgom kulturowym. Alhambra jest piękna, ogromna, ale też przytłaczająca, bo pełna turystów i wymagała od nas stania w 4 godzinnej kolejce (byliśmy ostatnimi, którzy dostali bilety na całość pałacu). Był to najbardziej intensywny dzień naszego wyjazdu, spędziliśmy w kompleksie pałacowym cały dzień i padliśmy wieczorem na twarze. Było warto. Do wnętrza Mezquity nie weszliśmy, bo pożałowaliśmy pieniędzy, ale ? (mam nadzieję że zdjęcia wyjdą). Pałac i ogrody Alkazaru trafiły nam się z kolei za darmo. Wrażenie robi też niesamowity most w Rondzie, wysoki na 100 m o długości nie większej niż 30-50 m łączy dwie stare części miasta rozdzielone od siebie głębokim wąwozem. Ubeda wpisana niedawno na listę UNESCO, dla odmiany stanowi perłę hiszpańskiego renesansu. I do tego perłę wyraźnie nie odkrytą jeszcze przez turystów. I do tego widoki na góry oraz niekończące się gaje oliwne? Polecam!

Ogólnie miasta mają świetną infrastrukturę turystyczną (poza Ubedą): i noclegową, i komunikacyjną, i informacyjną. Nie mieliśmy nigdzie większych problemów.

Ludzie - wieczna maniana, siesta i fiesta ;) i chyba to powoduje, że tęskni się za tym miejscem najbardziej. To co nas w pierwszym tygodniu irytowało, już w drugim spowodowało że delektowaliśmy się wypoczynkiem, bez robienia sobie ciśnienia i stresów. Bo to nie miejsce na stresy. Nikomu się nie spieszy, w południe miasta wymierają, żeby ponownie odrodzić się wieczorem. Wszędzie gwar, w komunikacji każdy ze sobą rozmawia, o rodzinie, o polityce, o pogodzie, o życiu po prostu. Najbardziej charakterystyczny obraz zapamiętałam z kafejki w Ubedzie: niedziela, miasto niby śpi, ale w małej kafejce prowadzonej przez starszą panią i nastolatkę aż się gotuje; szaro od dymu, koloru posadzki nie rozpoznasz, bo jest mocno zabrudzona przez popiół i papierosy (popielniczek nie ma) oraz zużyte serwetki; prawie nie ma miejsc siedzących - tu grupka znajomych, tu ojciec z synami, tu pan czytający gazetę z pieskiem, sporo ludzi przy barze, wszyscy się znają, wszyscy rozmawiają; pozorny chaos i rozgardiasz; zamawiamy czekoladę, kawę i churrosy (podłużne pączki), starsza pani bierze płachtę papieru, na wadze odmierza odpowiednią ilość ciastek, młoda dziewczyna przynosi nam do stolika picie i zawinięte w papier słodycze - to były najsmaczniejsze pączki jakie jadłam, a i napoje smakowały jakoś tak prawdziwie, może właśnie przez ten chaos, brud na podłodze, nasiąknięty tłuszczem papier i spodek z rozlaną kawą.

Jedzenie - to nie miejsce dla wegetarian; wszędzie można wprawdzie zjeść pizze i pasty z warzywami, ale naprawdę warto zjeść coś z lokalnej kuchni, a tam już wszędzie jest mięsko (lub ryby i owoce morza). Próbowaliśmy tapasów (przekąsek) idealnych na porę siesty, kiedy pierwszy głód dopada, a jest za ciepło, żeby jeść pełen posiłek; paelli - proste, a jakie smaczne i sycące; smażonych ryb i kalmarów. No i te desery: bardzo słodkie i aromatyczne od przypraw (gałka muszkatołowa i cynamon wiodą prym) - kruche ciasteczka, orzechy, miód, budynie, flany. A na przegryzki polecam frutos secos, czyli orzeszki we wszystkich możliwych odmianach i formach prażenia oraz owoce kandyzowane, na słono i słodko - moim faworytem były migdały w karmelu ze sklepu (produkcja odbywa się na miejscu) w Cordobie. Z napojów poza kawą, czekoladą i kakao, pije się soki - tanie, świeżo wyciskane, aromatyczne - pycha. No i oczywiście wina oraz piwa. Hiszpanie w ogóle dosyć wcześnie zaczynają pić alkohol stosując zasadę "koniak z rana jak śmietana" - czekając na autobus (ok. 11 rano) poszliśmy na kawę, a tu cały bar pełen ludzi (mężczyzn), zdecydowana większość z lampkami koniaku w rękach i wszechobecny dym papierosowy.

Stupa - nie tylko arabskie klimaty można odnaleźć w Andaluzji. W miejscowości Benalmadena, wysoko na skoku opadającym wprost na wybrzeże Morza Śródziemnego, znajduje się buddyjska stupa. Jest to duża budowla, o charakterystycznej bryle, górująca ponad osiedlami nadmorskich apartamentowców. Usytuowana jest na tle surowych (karłowata roślinność) gór - co może przywodzić na myśl widoki z Nepalu czy Tybetu, ale wystarczy odwrócić się, by rozwiać ewentualne wątpliwości co do rejonu świata w jakim jesteśmy: przed nami rozległa panorama silnie zurbanizowanego wybrzeża, z cienkim pasem plaż, wysokimi hotelami i autostradami. Na zadumę i medytację w stupie szans dużych raczej nie ma, bo co i rusz przetaczają się tędy wycieczki. Wnętrze budowli jest skromne (wręcz surowe), z freskami na ścianach i... nowoczesną windą dla niepełnosprawnych. Podobno w regionie Alpuhary (południowe stoki Sierra Nevada) też jest ośrodek buddyjski, tam spodziewam się, że można znaleźć więcej z nastroju kontemplacyjnego, bo jest dużo więcej natury i mniej turystyki.

***

Może nie była to wyprawa na drugi koniec świata, jaką mało kto zorganizował, pełna wyrzeczeń i wysiłku, ale była naszym małym osobistym odkryciem nowej kultury, pięknych widoków, osobliwych zwyczajów i tego, że świat jest wart zobaczenia, a Andaluzja jest warta kolejnej wycieczki.

Justyna Szkutnik i Adrian Bajer