W dniach 29 maja - 2 czerwca 2002 odbył się wyjazd w Bieszczady. A było to tak:

DZIEŃ 1 - środa 29 maja 2002

Pierwszy pojazd - Zielona Astra z 4 Jaremowiczami i gitarą wyjechała z Warszawy w kierunku Roztocza ok. godz. 16.00. W deszczu, zatrzymując się w korku w Garwolinie (podobno da się to objechać) i przy dość opustoszałym rynku w Zamościu dotarła przed zmrokiem do Suśca. Kolejne dwa pojazdy - Poldolot z 3 Jaremowiczami i gitarą oraz Corsa z 3 Jaremowiczami wyruszyły ok. godz. 19.00. Corsa jadąc przez korek w Górze Kalwarii i Kołbiel straciła w korku niemal godzinę do Poldolotu korzystającego z ul. Grochowskiej i trasy lubelskiej. O 23.00 rynek w Zamościu był już zupełnie wymarły. O 12.30 w nocy ostatni samochód dotarł i 10 Jaremowiczów kontynuowało śpiew (rozpoczęty pół godziny wcześniej przez 7-miu) przy gitarze i piwku w domku na campingu w Suścu, w pokoju tych co ostatni dojechali. Domek czteropokojowy położony na opustoszałym campingu, gdzie tego dnia byliśmy jedynymi gośćmi, wśród sosen, nad jeziorkiem, pomieścił całą 10-tkę. Blaszane ściany, wszystko słychać pomiędzy pokojami. Bardzo piaszczysto, piach nanosi się na butach do pokoi. Wielka umywalnia z ciepłą wodą, układ "dla wycieczek licealistów" tj. po wspięciu się na sedes w toalecie męskiej można zajrzeć do prysznica damskiego, nocleg 15 zł, przyjemnie. Umówiliśmy się, że kiedyś zrobimy tu weekendowy wyjazd klubowy aby pozwiedzać Roztocze. O 2.00 padliśmy spać.

DZIEŃ 2 - czwartek 30 maja

Kolejny pojazd - Biała Astra z 3 Jaremowiczami wyruszył z Warszawy o 6 rano by dotrzeć do Suśca ok. 10.30, akurat na końcówkę wspólnego śniadanka na świeżym powietrzu w słoneczku. Teraz już w 13 osób i 4 samochody wyruszyliśmy na właściwą trasę zwiedzania pogranicza Ukrainy do Przemyśla, pogoda dopisała, nad pograniczem wisiały piękne fotogeniczne cumulusy (pomimo, że miało padać).

  • zatrzymaliśmy się przy mostku przy szumach na Tanwii, maleńkich roztoczańskich wodospadach, jednak postanowiliśmy dokładniej zwiedzić je innym razem. Odwiedziliśmy jeszcze:
  • cerkiew w Kowalówce - zupełne zaskoczenie gdyż nie było jej na żadnej mapie, obecnie mocno zaniedbana, zarośnięta wysoką trawą, pięknie komponuje się z otoczeniem. 
  • cerkiew w Gorajcu - bardzo piękna, odrestaurowana, cała pokryta gontem, położona w zupełnie zapomnianej i wyludnionej wiosce z dala od szosy.
  • cerkiew w Chotylubiu - niezbyt ciekawa
  • pomnik ofiar w Rudce - nieistniejącej polskiej wiosce zniszczonej przez UPA (sotnia Zalizniaka) wraz z zamordowaniem mieszkańców w dniu 19.04.1944 r.
  • cerkiew w Brusnie Nowym - odrestaurowywana z ruin. Kiedyś, jak skończą, będzie piękna.
  • cmentarz w Brusnie Starym - mieliśmy kłopoty by go znaleźć. Położony w lesie, zupełnie dziki, bez dojazdu.
    Od kamienistej drogi mieliśmy skręcić przy "rosochatej sośnie w las" lecz rosochatych sosen było wiele... ale się udało, wędrowaliśmy chyba jedyną ścieżką wchodzącą tu w las i po kilkuset metrach wokoło wyrosły jak z pod ziemi omszałe krzyże. Cmentarz ma kilkaset nagrobków, często pięknych rzeźb kamiennych. Uczta dla miłośnika rzeźb, raj dla poszukiwacza zaginionych światów. Obok ślady po cerkwi a wszystko w starym dzikim lesie i nikt tu nie dociera. Pomiędzy nagrobkami zarośla, wysokie maliny przez które trzeba się przedzierać. Bardziej dziko niż w niejednym miejscu w Bieszczadach. Poniżej strumień jak w Beskidzie Niskim...
  • Radruż - tu pobłądziliśmy skręcając w niewłaściwą drogę, lecz wkrótce znaleźliśmy cerkiew z XVI wieku przy samej granicy. Znana, piękna, drewniana, kryta gontem, pięknie utrzymana, obecnie muzeum wstęp 1 zł, resztki polichromii lecz brak ikonostasu. Obok dzwonnica na którą można się wspiąć. Baltazar przysłał z Otrytu SMS-a (Kiedy będziecie?)
  • Łukawiec - malutka cerkiew z zewnątrz odrestaurowana i ładna, wewnątrz pusta a da się wejść, bo jak dzieci z wioski mówiły ktoś zepsuł kłódkę ze dwa lata temu... ciekawostka, że 1 samochód z Jaremowiczami zgubił się i dotarł inną drogą do Wielkich Oczu.
  • Wielkie Oczy - intrygująca nazwa, miejscowość znana z "Ogniem i Mieczem" - niszczejąca synagoga ale są nawet przedwojenne szyby w oknach w kształcie gwiazdy Dawida, niszczejąca cerkiew, jedyna w Polsce z pruskiego muru, fotogeniczna i dwór obronny zupełnie nieciekawy.
  • Przejście graniczne Korczowa-Krakowiec całkiem spora kolejka.
  • Czynna cerkiew greckokatolicka w Chotyńcu. Drewniana 1613 rok. To był główny punkt programu. Przywieźliśmy ze wsi cerkiewnego który za opłatą co łaska oprowadził nas po wnętrzu cerkwi. Piękny ikonostas, niesamowite polichromie, obrazowy sąd ostateczny na całą ścianę, tak pięknego wnętrza cerkwi na próżno by w Polsce gdzie indziej szukać. Cerkiewny opowiadał nam niezwykłe historie tych ziem, cerkwi i całkiem niedawnych kłótni pomiędzy rzymsko-katolikami, grecko-katolikami i prawosławnymi o wiernych i prawa do cerkwi. 
  • Hruszowice - na cmentarzu za wsią obejrzeliśmy pomnik - "Chwała bohaterom UPA, bojownikom o wolną Ukrainę" i wymienione sotnie UPA (m.in. "sotnia Zalizniaka"). Wszystko ukwiecone, ubrane w Ukraińskie flagi. Pomnik ten jest zarzewiem konfliktu o historię którego innym wątkiem jest cmentarz Orląt we Lwowie...
  • Leszno inaczej Poździacz - fotogeniczny kościół w dawnej cerkwi, akurat była końcówka Mszy Św.

Przed Przemyślem zatrzymaliśmy się na obiad w karczmie. Baltazar przysłał z Otrytu kolejnego SMS-a (Kiedy będziecie?). Karczma była przyjemna, choć obsługa się pogubiła (13 głodomorów to za dużo na raz, zwykli goście biorą piwo i już). Kelner donosił różne potrawy w losowej kolejności, jedni po 20 minutach już zakończyli cały obiad, inni pierwszą rzecz dostawali po godzinie. Byli tacy, co rozpoczęli od surówki, kontynuowali drugim daniem by zakończyć zupą. Wreszcie dostaliśmy taśmowy rachunek z kasy fiskalnej, a rozliczenie go między sobą zajęło nam sporą część piątkowego poranka. 

Od Przemyśla rozpadał się ulewny deszcz i było późno, nadchodził zmrok, więc jak najszybciej z zakupem piwa w przydrożnym sklepie dotarliśmy przez Ustrzyki Dolne do Dwerniczka, gdzie z trudem i przygodami, bo po ciemku znaleźliśmy gospodarstwo pana Ciombora u podnóża Otrytu. Przygody zaistniały, ponieważ samochody się pogubiły i nie mogły się skontaktować, bo zasięg komórek zakończył się. Jadąc z naprzeciwka po ciemku bieszczadzką obwodnicą trudno się rozpoznać... dodatkowo pan Ciombor oczekujący już od czwartkowego wieczoru wyłączył światło i zamknął bramę na kłódkę, uznając, że Jarema już pewnie nie dojedzie.

Zaparkowaliśmy w końcu i o 22.00 rozpoczęliśmy godzinną wspinaczkę w siąpiącym deszczyku, po błocie, po ciemku, po lesie nie za bardzo pewni czy dobrze idziemy. Z plecakami. Czadowo. Jak powiedział jeden Jaremowicz "Przypomniała mi się atmosfera Gujany Francuskiej - wędrówka przez dżunglę amazońską z plecakiem, pada, ciemno, nie wiadomo dokąd idziemy, pot leje się z czoła... jedynie odgłosy lasu były mniej straszne." W pewnym momencie wydało nam się, że coś nas za mało. Było "kolejno odlicz!" i okazało się, że jest nas 12 a nie 13!!! Na szczęście to tylko nasz główny gitarzysta się po ciemku opóźniał lecz wkrótce doszedł. Wreszcie po godzinie we mgle znaleźliśmy tabliczkę "chatka 1 min. >" I za chwilę zamajaczyła rozświetlona świeczkami Chatka Socjologa a ze środka powitał nas gromkim okrzykiem i rodzinnym ciepłem Baltazar. Ogień płonął w kominku. Sucho, ciepło, wspaniale. Już od 24.00 grały gitary i wszyscy śpiewali aż do 2.00. Do wokali dołączył jeden przygodny turysta, od tego dnia zwany przez nas "Zapiewajło", miał 25 lat i stanowczo twierdził, że nasz główny gitarzysta nie może być od niego starszy. 

DZIEŃ 3 - piątek 31 maja

Trzeba było się wyspać, a pogoda pomagała, bo chatka była w chmurze. Potem zresztą okazało się że już ciągle będziemy śpiący do końca wyjazdu, bo program zbyt intensywny. Śniadanko, myju myju, zwiedzanie okolic Chatki Socjologa, komórki odbierały tylko w sławojce bo ta leży na samej grani a chatka poniżej. Wokoło piękny starodrzew bukowy, a niektóre buki mogą pamiętać jeszcze I Rzeczpospolitą. Chatka jest malutka, miejsc noclegowych na pryczach jest może 30, każda następna osoba to już tłok. Spadzisty dach do samej ziemi. Parter to sala kominkowa gdzie na gitarach się gra, a ogień w kominku radośnie strzela, kuchnia, łazienka z prysznicem, weranda i pokój gospodarza opiekuna. Pięterko to dwie sale (duża i mała) z piętrowymi pryczami i mała werandką. Wyżej są jaskółki czyli dwa maluteńkie pokoiki z pryczami. Cała Jarema spała na pięterku w dużej sali. Z polany obok chatki widać połoninę Wetlińską i Caryńską jak myślę, bo zawsze jak patrzyłem było sporo chmur.

Zapytaliśmy Baltazara ile godzin idzie się do Sianek "Z 5 godzin w jedną stronę będziecie iść" - odrzekł.
Przed 12-stą zebraliśmy się i w pół godziny byliśmy szybkim krokiem ścieżką na dole przy samochodach. O dziwo chmura ustąpiła, rozpogodziło się już do wieczora. Dojechaliśmy przez Muczne do Tarnawy Niżnej, o 14.00 wykupiliśmy tu za 3 zł/os. wstęp do Bieszczadzkiego Parku Narodowego na trasę do Sianek i źródeł Sanu oraz 3 zł od samochodu za prawo wjazdu do parkingu w Bukowcu. "A daleko do Sianek?" - zapytałem strażnika - "O 14.00 to już tam nikt nie wychodzi" - odpowiedział. Samochodami dotarliśmy piękną asfaltową drogą po łąkach nad Sanem przez tereny nieistniejących wsi tuż przy granicy, potem wyboistym odcinkiem przez przełęcz do parkingu. Następnie już pieszo pokonywaliśmy odludne łąki Beniowej. Po ukraińskiej stronie od czasu do czasu śmigał pociąg po linii przez Przełęcz Użocką. Gdy droga się skończyła znaleźliśmy samochód na rejestracji podwarszawskiej, zaparkowany na łące. Ech te podwarszawiaki! W środku Beniowej rośnie wielka, rozłożysta lipa. Dawniej podobno była w centrum wsi, obecnie wokoło wszędzie tylko łąki. Obok jest stary cmentarz, ale tylko kilkanaście słabo zachowanych nagrobków i miejsce po cerkwi. Tablica informująca o historii tego miejsca.

Za Beniową ścieżka wchodzi w las i po kilkunastu minutach wychodzi na leśną drogę obok leśniczówki i schronu, gdzie zapewne można przenocować, lecz nie było w ofercie piwa. Dalej długi odcinek drogą, minęliśmy jeziorko zrobione przez bobry, skręciliśmy na wąską ścieżkę wśród polan i lasów aby dotrzeć po dwóch godzinach i 10 minutach marszu od samochodów do "grobu Hrabiny" w Siankach. Dokładnie jest to grobowiec Klary i Franciszka Stroińskich, dawnych właścicieli Sianek. Obok inne, zniszczone nagrobki i ślady po cerkwi. Tablica informacyjna.

Piętnaście minut dalej dotarliśmy na punkt widokowy na wzgórzu z widokiem na stronę Ukraińską na przełęcz Użocką, wieś Sianki przy stacji kolejowej i odległe pasma połonin Pikuja, Równej i Ostrej. Dawniej, przed wojną były tu pensjonaty, domy wczasowe, kilka restauracji, sklepy, teatr, biblioteka, korty tenisowe. Dzisiaj wszędzie bezkresne łąki, po niczym nie ma śladu i tylko niewielka wioska przy stacji po ukraińskiej stronie. Byliśmy zawiedzeni, że ścieżka nie prowadzi do samej granicy i Sanu na pierwszym kilometrze, gdzie jest on malutkim strumyczkiem. Cóż, zażalenie do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Ale za to zdążyliśmy zwiedzić wszystko w 2,5 a nie 5 godzin! Zażalenie do Baltazara i strażnika w Tarnawie Niżnej.

Powrót tą samą drogą do leśniczówki, dalej już nie przez Beniową, lecz drogą bitą do parkingu, dalej samochodami do Mucznego. Tu stoi hotel, socrealistyczny, dawniej dla prominentów, obecnie doskonale nadający się na punkt obiadokolacji dla Jaremowiczów. Drogo, ale smacznie. Pstrąg smażony, palce lizać.

U Ciombora zaparkowaliśmy jak zawsze o 22.00 i po ciemku pod górę. Tu opiszę trasę od Ciombora na Otryt. Jest to "ścieżka dydaktyczna" i szlak niebieski. Wspina się 350 metrów, podejście zajmuje od 45 do 60 minut, a w dół schodzi się w pół godziny. Początkowo 50 m asfaltem, później przez błotnistą polanę po zwózce drewna. Na polanie w lewo po trawie, trudno wypatrzyć nocą szlak, zdradliwy strumyczek gdzie łatwo wpaść w błotko. Potem już wielkim lasem bukowym do końca, dróżka błotnista, kamienista, miejscami stroma, w wielu miejscach błoto obchodzi się ścieżynką po prawej od dróżki. W jednym miejscu w lewo odchodzi wybitna dróżka drwali, niektórzy próbowali tu błądzić. Przystanek ścieżki dydaktycznej "świątynia dumania" nad strumyczkiem w jarze, ławeczka, wokoło błocko. Pod koniec trochę się wypłaszcza, stacja ścieżki "Pod Jodłami" z ławeczką, dalej skrót w lewo do chatki, lecz pierwszej nocy w chmurze i deszczu łoiliśmy aż na grań Otrytu do tabliczki przy krzyżówce szlaków i potem w dół do chatki.

W piątek wieczór miało być "główne ognisko wyjazdu". Już z dala idąc pod ugwieżdżonym niebem usłyszeliśmy donośny śpiew dochodzący z chatki. Czyżby to administrator strony internetowej Jaremy dojechał? A może to prezes Jaremy z rodziną śpiewają? Było pewne prawdopodobieństwo, że mogą oni dojechać na piątkowy wieczór. A jednak nie, to Baltazar, ekipa z Przemyśla, gospodarz chatki, trzy dziewczyny przygodne turystki i Zapiewajło zrobili imprezę. Nie pozostało nam nic tylko się dołączyć. Śpiewaliśmy do 2.15 rano. Ale jaka to była impreza! Trzy przygodne turystki kokietowały naszego głównego gitarzystę proponując mu herbatkę. Jedna miała specjalną koszulkę obnażającą pępek. Baltazar gromko zaśpiewał "Horyłkę". Baltazar serwował wszystkim bimber w wielkich ilościach, a gospodarz dopilnowywał by wszyscy należycie pili. Baltazar zabraniał grania i śpiewania szant, podczas gdy gospodarz szant żądał bezwzględnie. Ela dzielnie własną piersią broniła wyboru piosenek głównego gitarzysty przed wyborem piosenek gospodarza. Żona gitarzysty waliła gospodarza śpiewnikiem Jaremowskim po głowie, później to samo czynił organizator. Potem kronikarzowi film się urwał. 

Wcześniej niektórym udało się wziąć kąpiel. Wodę przynosi się ze źródełka poniżej chatki i stawia w wielkim garze na piecu. Nagrzaną wlewa się do specjalnego, opatentowanego przez Baltazara pojemnika zakończonego rączką prysznica. Ten wiesza się na gwoździu w łazience gdzie jest kabina prysznicowa i można się do woli prysznicować. Woda szybko się niestety kończy. Inne ryzyko dla dziewczyn, to że drzwi do kabiny prysznicowej są ażurowe i dodatkowo zdejmowalne.

DZIEŃ 4 - sobota 1 czerwca

Trzeba było się wyspać, a pogoda pomagała, bo za oknem padał od 8 rano deszcz. Jednak hart ducha Jaremy nie pozwolił nam leniuchować. Śniadanko i już o 11.30 byliśmy przy samochodach. Rozpogadzało się i wkrótce była piękna pogoda. W Poldolocie kończyło się paliwo, więc podjechaliśmy do stacji benzynowej w Smolniku. A tam pełna egzotyka. Nie ma samoobsługi, lecz do zbiornika leje benzynę pani w szpilkach. Czadowo!

Jeden samochód zostawiliśmy u Ciombora, drugi przy leśniczówce Pszczeliny, trzeci i czwarty wysadziły pasażerów w leśniczówce, podjechały do Wołosatego gdzie został jeden na parkingu po 1,5 zł za godzinę, a drugi z obydwoma kierowcami wrócił do leśniczówki. W ten sprytny sposób 13 osób zakupiło bilety do parku narodowego (3 zł/os) i wyruszyło z leśniczówki Pszczeliny, wiedząc, że w Wołosatem czeka na nas samochód. Wspinaliśmy się ładnym, nieuczęszczanym niebieskim szlakiem, początkowo przez las, dwie małe polanki, później wyszliśmy na połoninę Bukowego Berda. Cudowne widoki, czyste powietrze, przestrzeń. W jedną stronę Wetlińska, Caryńska i Wielka Rawka, w drugą po horyzont wzgórza na Ukrainie, w trzecią Tarnica i grań Bukowego Berda, w czwartą lesiste góry Słowacji.

Bukowe Berdo jest trochę inne niż pozostałe połoniny, mniej trawiaste, a bardziej pokryte krzaczkami jagód, karłowatymi drzewkami, jarzębinami i jest bardzo skaliste. Omijając skałki, wąską ścieżką w górę i w dół dotarliśmy na główny wierzchołek. Stąd roztacza się panorama 360 stopni, także na Pikuj, połoninę Równą i Ostrą, a perspektywa na Tarnicę przez Krzemień jest przecudna. Tu zrobiliśmy sobie grupowe zdjęcia. Dalej już po typowych połoninach trawiastych wspięliśmy się na przełęcz w Krzemieniu i kolejną przełęcz pod Tarnicą. Krótka wycieczka na szczyt Tarnicy, postawiono tam żelazny krzyż, robiąc "taki mały Giewont" jak mówi Baltazar, miejsce bardzo zadeptane, a szeroki deptak prowadzi w dół do Wołosatego. Wiał silny wiatr. Szybko zeszliśmy do samochodu i karczmy w Wołosatem na obiadokolację. Smacznie, niedrogo. Potem 5 osób pojechało w dół, z tego dwójka kierowców wysiadła w Pszczelinach i wróciła po resztę dwoma zostawionymi tam wcześniej samochodami. Jeszcze krótkie zakupy w Ustrzykach Górnych i już o 22.00 parkowaliśmy u Ciombora by wspiąć się po ciemku na Otryt. Tego dnia 13 Jaremowiczów wspięło się 1090 metrów na Bukowe Berdo, Krzemień i Tarnicę oraz dodatkowo 350 metrów na Otryt. Solidny wynik. Był to też dzień najfajniejszego wieczoru. Śpiewaliśmy na całe gardło, kończąc sporo po 2.00. Repertuar utworów był bardzo szeroki, wszystkim jakoś łatwo się śpiewało. Pamiętny stał się rapujący utwór "Wydłubałaś sianko z naszego misia" zarapowany przez organizatora przy akompaniamencie przygotowanych naprędce instrumentów z puszek po piwie. Poszło więcej niż zwykle piwa. Cała 13-stka Jaremowiczów przetrwała w śpiewie dłużej od wszelkich pozostałych chatkowiczów. 

DZIEŃ 5 - niedziela 2 czerwca

Trzeba było się wyspać, a pogoda pomagała, bo za oknem lał deszcz już od nocy i nie przestawał. Wspólne śniadanko. Baltazar z rana nas opuścił, by wcześnie być w Warszawie. Załoga Zielonej Astry wyruszyła na dół niewiele później, przed 11.00. Potem przez cerkiew w Czarnem, cerkiew w Liskowatem, Arłamów, Przemyśl, Nisko i Lublin dotarli wcześnie do Warszawy. Zubożona bo tylko dwuosobowa załoga Białej Astry wyruszyła wkrótce potem i zwiedzając kościół drewniany w Haczowie przez Rzeszów i Radom byli w Warszawie nieco później. Przygody natomiast pozostały dłużej przy Corsie i wzbogaconej bo 4 osobowej załodze Poldolota. Po zejściu do pojazdów wyruszyliśmy po 12.00, a wkrótce przed Ustrzykami Dolnymi przestał padać deszcz. Zwiedzaliśmy:

  • Cerkiew w Równi - maluteńka, piękna, drewniana, jak łódeczka, kryta gontem
  • Cerkiew w Liskowatem - wielka, drewniana, ciekawa, zaniedbana, zarośnięta trawą.
  • Cerkiew w Jureczkowej - średnio ciekawa, strzelista wieża, odnowiona, trawka przystrzyżona. Obok grób dwóch panów, zginęli 19 marca 1947 roku - jeden miał 33 a drugi 35 lat.
  • Arłamów - ciekawie położony na szczycie wzgórza duży socrealistyczny hotel, dawny ośrodek polowań prominentów. Wjazd przez głęboki jar gdzie samochód rozpędza się do 110 km/godz by wyhamować przed przeciwległym brzegiem jaru u bram ośrodka. Tu w stanie wojennym był internowany Wałęsa. Podobno wokoło był 80 km płot ze specjalnymi włazami by zwierzyna mogła wejść lecz nie mogła wyjść. Potem prominenci mieli na co polować. Zwiedziliśmy wnętrze - droga luksusowa restauracja, kiosk z mapami, kawiarnio-piwiarnia z telewizorem i meczami z Mistrzostw Świata na żywo. Obok wyciąg narciarski, stajnie i konie. Poniżej inny budynek hotelowy z pokojami i tu znaleźliśmy stół ping-pongowy, 4 rakietki i piłeczkę. Rozpoczął się mecz. Drużyny mieszane, załogi Poldolota i Corsy. Nie ustalono kto wygrał.
  • Kalwaria Pacławska - piękny barokowy kościół z cudownym obrazem położony na grani wśród lesistych wzgórz. Wioska z wieloma zabytkowymi drewnianymi domami ustawionymi szczytami do drogi. W lasach 44 kapliczki z ładnymi obrazami, bardzo ciekawe miejsce. Tu w karczmie zjedliśmy obiad. Załoga Corsy odjechała do Warszawy, a Poldolotowcy:
  • Posada Rybotocka - murowana cerkiew obronna - najstarsza w Polsce, jedyna obronna, ciekawa bryła, wygląda na dość zaniedbaną, choć trawka przystrzyżona. Nie ma typowego wejścia lecz niskie drzwi z boków. Niestety do środka nie udało się wejść. Jest to dziś muzeum.
  • Zamek w Krasiczynie - robi bardzo pozytywne wrażenie. Piękny park (wstęp 1 zł), ładny dziedziniec, pomysłowy spadzisty most wjazdowy do zamku przez staw, zdobione baszty i mury.
  • Przemyśl - Obejrzeliśmy rynek, katedrę, zamek i kościół Franciszkański. Było późno, zaczął padać deszcz. O 19.40 ruszyliśmy do Warszawy przez Biłgoraj i Lublin. O 24.15 byliśmy w domu.

Muszę podziękować wszystkim:

1) Baltazarowi - że nas namówił na wyjazd na Otryt, a później z niecierpliwością czekał na nasz przyjazd.
2) Gospodarzowi na Otrycie - że nas miło przyjął i wybaczył, że dostał śpiewnikiem po głowie.
3) Piotrowi I i Maćkowi - za grę na gitarach
4) Adamowi - za skuteczne czarowanie deszczu
5) Eli, Magdzie, Ani, Iwonie, Asi, Agnieszce, Piotrowi II, Piotrowi III i Zbyszkowi że nie zlękli się wyjazdu pomimo, że pogodę zapowiadali w telewizji kiepską, a potem wspaniałym humorem tryskali i wzajemnie się motywowali i bawili.
6) Tym, którzy chcieli się wybrać, ale w końcu nie mogli pojechać z powodu cofniętych urlopów, zachorowań, niemożności zostawienia dzieci itd. Entuzjazm przedwyjazdowy był także dzięki Wam. Brakowało Was bardzo.

Tak trzymajmy!
Nie dajmy się codzienności!
Spotykajmy się i wspólnie wyjeżdżajmy!
Do następnego razu.

Pozdrawiam,
Jurek