5 marca, 6:00 rano. Polski Bus powoli rusza z Dworca Południowego w stronę Krakowa. Tak zaczyna się kolejny, „groundhopperski” wyjazd na mecz do Rumunii. Ponownie na CFR – Steaua (8.03)... Podróż mija spokojnie, w autobusie nie ma za dużo ludzi – wiadomo, środek tygodnia. W Krakowie spotykam znajomych rodzimowierców, pijemy kawkę w jednej z przytulnych kawiarenek przydworcowych. Nauczony smutnym doświadczeniem z poprzedniego wyjazdu wolałem tym razem pojechać kursem wcześniejszym, przez co miałem troszkę więcej czasu w Kraku. Autokar Orangeways, zgodnie z oczekiwaniem i wcześniejszymi informacjami, przybył na styk i nie był to szczyt marzeń – ale z drugiej strony miałem zapewniony brak głupich filmów w czasie jazdy. Do Budapesztu dotarłem bez problemów i to przed czasem, z jednym tylko małym postojem w Donavely. Wśród podróżnych przeważali południowcy (Włosi i Hiszpanie oraz grupa z Portugalii), którzy, jak to oni, robili trochę hałasu (w tym śpiewając flamenco – co nawet było fajne) oraz kilka Azjatek. Nepliget powitał mnie budowanym stadionem Ferencvaros i odświeżonym nieco dworcem. Ciekawostką są tu automaty do wymiany monet euro na forinty, jako, że za toaletę można zapłacić tylko walutą tutejszą (podrożała od ostatniego razu o 20 ft). Prawie półtorej godziny kręciłem się po dworcu Nepliget oglądając różne autobusy, odjeżdżające w różne strony. W końcu przyjechał i mój. Dosłownie kilkanaście osób ruszyło wraz ze mną do Klużu, w tym tylko ja z Polski... Przyciąłem komara i na granicy obudził mnie kierowca. Krótka kontrola dokumentów i jedziemy dalej... Nad ranem, już w okolicach Huedin obudziły mnie poranne promienie słońca rzucające na polach cienie od wież cygańskich pałaców... O ile w Budapeszcie troszkę mżyło – to Rumunia przywitała mnie piękną, wiosenną pogodą, którą podobno ze sobą przywiozłem.

Czwartek poświęciłem na zwiedzenie Klużu i spotkania ze znajomymi. Niewiele się zmieniło od ostatniego razu, za to zauważalna była wymiana taboru trolejbusowego na nowe, lśniące na biało Irisbusy. W dobrym momencie poszliśmy też z koleżanką po bilet na mecz, bo już się kończyły ale załapałem się na miejscówkę w prawie tym samym miejscu co poprzednio – miało to swoje skutki jak się okazało, ale o tym za moment. Te prawie 1400 km daje o sobie znać, więc trza odespać po zwiedzaniu miasta...

Piątek. Przed południem wyruszamy z koleżanką Lucianą do Dej, małej mieścinki, na północny wchód od Klużu, jakieś 60 km. Pociągiem „persoane” (osobowym) jest to godzina 35 minut za 7,5 lei. Warto! W piętrowych wagonach z prędkością ciut szybszą od roweru spotykają się ludzie z różnych środowisk. Razem z nami jadą studenci, pitzi, kokolarzy, Seklerzy, starsze panie w tradycyjnych strojach... Na stacyjce wysiada sporo ludzi, mimo, że to małe miasteczko. W odróżnieniu od samego Klużu, jest tu dużo więcej Cyganów, w tym sporo dzieci, które żebrzą, ale nie są napastliwe, ot proszą o pieniądze („da mi un leu, da mi cincizece banii”), odpowiadam im po polsku że nie rozumiem, co daje kilka sekund na oddalenie się. W lokalnym spożywczaku kupujemy kawałek salami na przegryzkę oraz lokalną odmianę coli (za niecałe 5 lei w sumie) i zaciągnąwszy języka gdzie jest stadion ruszamy w miasto. Główny plac jest ładny, z zaułkami różnie bywa, ale nie ma agresji w oczach miejscowych, raczej zaciekawienie. Mało kto z zagranicznych turystów tu dociera, jak sądzę... Stadion drużyny, która lata świetności ma za sobą, ale daje jakoś radę w 5 grupie 3 ligi jest nawet sporawy i ciekawie położony w centralnej części parku miejskiego. Nieopodal właśnie zwija się lokalny bazarek (jest już dobrze po 14:00), a my dowiadujemy się od miejscowych kibiców, że mecz odbędzie się, zgodnie z planem, o 15:00. Daje nam to możliwość zjedzenia obiadu, w moim przypadku: ciorba de burta z chlebem – pycha! Teraz już wiem, że w Dej jest serwowana jedna z najlepszych na świecie ciorba de burta!

Mecz faktycznie zaczyna się o 15:00. Kibiców około setki, w tym jeden gość, który przez całe 90 minut będzie pokrzykiwał i dopingował drużynę Unirea Dej. Pierwsza połowa kończy się bezbramkowo, ale z optyczną przewagą drużyny gości (National Sebis). W drugiej połowie gra toczy się ciut dynamiczniej i National strzela dwa gole, jeden mniej więcej w połowie II połowy, a drugiego pod sam koniec. Wynik ze wszech miar uczciwy, a ja dostaję od prezesa Unireii proporczyk, bo szalików nie mają. Do Klużu wracamy już po zmroku, nieco nowszym typem pociągu niż tu przyjechaliśmy, podobnym do naszego Elfa ale spalinowym. Swoją drogą ciekawa, neoludowa stylistyka poczekalni w Dej warta była uwiecznienia (będzie miniatura z tego wyjazdu!!!). Wracając z dworca w Klużu do domu linią 4 (trolejbus) uratowałem pszczołę, którą delikatnie przeniosłem z okna na chusteczkę higieniczną i potem na kwiaty na trawniku...

Nazajutrz Dzień Kobiet. Lokalny sklep z materiałami piśmienniczymi zorganizował fajną akcję – lokalni artyści malowali różnymi technikami laurki okraszając je sentencjami rumuńskimi i węgierskimi. Jakoś tak wyszło, że nagle znalazłem się w ekipie rysującej... Było to naprawdę miłe, a ja niechcący reprezentowałem tam polską sztukę naiwną ;) Wieczorkiem ruszyłem na stadion. Podobnie jak rok temu tłumy, przybyło też sporo kibiców Steauy i podobnie jak w roku ubiegłym przed sobą miałem stelistów, a za sobą fanów CFR. Pierwsza połowa była identyczna jak rok temu: 0:0 bez wyraźnej przewagi którejkolwiek ze stron, co nie zmieniało faktu, że na boisku sporo się działo i było dynamicznie. Przed samym meczem doszło, na murawie, do oficjalnych oświadczyn wiernego kibica CFR wiernej kibicce CFR – i zostały przyjęte.

W drugiej połowie zaznaczyła się coraz bardziej wyraźna przewaga Steauy, co wzbudzało pomruki wśród kibiców CFR, na boisku mnożyły się faule. W pewnym momencie w sektorze 21 trybuny 1 (gdzie byłem) ze strony fanów FCSB poleciał kubek z colą (rzucony przez kibickę) i trafił kibickę CFR dwa rzędy za moimi plecami. Sekundę później poleciała zapalniczka w drugą stronę łącznie z wyzwiskami, ale uspokoiło się. Gdy dochodziła 80 minuta byłem prawie pewny, że będzie to „deja vu” z 2013, ale w 83 minucie oficjalnie (chociaż moim zdaniem było bliżej 88 minuty) Chipciu strzelił gola dla Steauy, co spowodowało chóralny śpiew kibiców z Bukaresztu i nerwowość w sektorach miejscowych. Po meczu co bardziej krewcy kibice starali się zetrzeć, ale nie wiem z jakim skutkiem, bo ruszyłem wraz z tłumem w dół, do miasta, a mój szalik Kolejarza Czeremcha był dla obu stron znakiem, że nie jestem stroną konfliktu. Do domu dotarłem piechotką bez problemów. Wynik 0:1 dla Steauy był w mym odczuciu dobrze oddający sytuację na boisku.

Nazajutrz spotkałem kumpli z kapel Loudrage i Ashaena, zakropiliśmy to kilkoma piwkami, potem dobrą znajomą z uniwerku… Powrót z przygodami, staliśmy sporo na granicy rumuńsko-węgierskiej o 2 w nocy, ale zadziałało magiczne „Magyar Lengyel ket jo barat” i panowie kierowcy docisnęli na autostradzie Debreczyn – Budapeszt na tyle skutecznie, że zdążyłem na autobus do Krakowa… Pogoda dopisała także w drodze powrotnej, placki po węgiersku w Kraku i bez niespodzianek Polskim Busem do W-wy. 24 h w drodze tam, tak samo powrotnie - ale warto było !!!

Witt Wilczyński