Listy z rowerowej podróży Piotra Strzeżysza do Tybetu zimą.
Zapraszamy do ciekawej relacji z  podróży.

List 1, 11.02.2007
List 2, 15.02.2007

11.02.2007

Jestem już prawie na granicy, pisze prawie, bo sypnęło tyle śniegu, że zablokowana jest droga, a zostało mi raptem 30 km, dziś zaliczyłem ostatnie przełęcze - prawie 5000 m.n.p.m. Teraz już powinno być cieplej, choć dzisiaj nocuje jeszcze na 3700 i mam zimny pokój :( Tak więc - chyba się udało, fotki będą nowe, mam nadzieje ze wyjdą i będę mógł zaprosić na slajdowisko:) Żeby tylko jutro jeszcze pozwolili mi przejechać:/ A zjazd jest niebywały - na odcinku 33 km różnica wzniesień prawie 2000 metrów. Za granicą znów z górki przez kolejne osiemdziesiąt km i tam to już musi być cieplej:).

:/ Zimno w tej kafejce jak cholera, ale i tak cieplej niż w pokoju. Zaspy takie na chodnikach i ulicach, że ciężko przejść. Może i tutaj zima zaskakuje drogowców i jutro rusza do pracy. Gdybym dziś tutaj nie dojechał, utknąłbym gdzieś po drodze w jakiejś wiosce, sypało cały dzień i nadal sypie i ostatnie km do Nyalam to już nie moglem jechać, tylko prowadziłem rower przez zaspy po kolana:) Ale fajny ten śnieg, biały i puszysty, ciekawe czy do rana przestanie sypać. Jak nie, to pewnie spędzę tutaj jeszcze jeden dzień i będę mógł coś znów napisać:) A ja lubię pisać. Chyba nawet bardziej niż dostawać. Poprzednią noc spędziłem na 4700 w maleńkiej chatce ze staruszka i mnichem i zostawiłem im kurtkę puchową i spodnie (te kupione za horrendalna cenę w Shigatze), bo myślałem, że dojadę już do granicy, albo i dalej. A teraz chętnie bym ją założył:/ Ale to nic byle do jutra. Zaraz pójdę do pokoju i zagrzebie się w śpiwór i będzie cieplutko. O, przypomniałem sobie, że zgubiłem okulary:( I muszę teraz ślęczeć prawie z nosem w monitorze, a Kathmandu będę zwiedzał po omacku Zimno. Idę już sobie. Do przeczytania

Piotr:

15.02.2007

Jestem już w Kathmandu :)
To co wydawało mi się błahostką w niedziele, czyli zaledwie trzydzieści kilometrów do granicy, okazało się pokonywaniem kolejnych metrów, walcząc z wiatrem, zaspami po pas i coraz bardziej przejmującym zimnem. Otóż rano oczywiście okazało się że droga zablokowana i może być odśnieżona dopiero za kilka dni. Eee tam, pomyślałem, bez przesady, śniegu może i jest dożo, ale jakoś się przejedzie. W czym utwierdziły mnie trzy jeepy, które wyjechały z miasta rankiem i do południa nie wróciły (jak się potem okazało, jeden się stoczył po niewysokim na szczęście stoku, a dwa pozostałe utknęły w zaspach). Może i zostałbym jeden dzień dłużej i poczekał na rozwój wypadków, ale z równowagi psychicznej wytraciła mnie baba z jednej z 'restauracji', A powtarzałem sobie nie raz: tam gdzie nie ma menu po angielsku, pytaj o cenę zanim cokolwiek zjesz, a jak jest wybór innych miejsc (a był) to idź gdzie indziej. No, więc za kawałek twardego jak stara podeszwa mięsa, plus łykowatego zielska i kilka gumowatych, zimnych pierogów, wypełnionych żylastym ścierwem (pewnie z psa) , zapłaciłem równowartość prawie czterdziestu złotych, kiedy to za podobny posiłek tubylec płaci złotych cztery. Cóż było zrobić, zjadłem, choć nie strawiłem, ale wypluć już nie moglem. Do tego jeszcze wystawili na dwór mój rower i przez noc prawie zamarzł i musiałem go 'rozmrażać' za pomocą gorącej wody, za którą też kazali sobie zapłacić!
Rozumiesz więc, że nie moglem tam dłużej siedzieć i, a pogoda dopisywała, ruszyłem w dól do Kodari. Pierwsze kilometry bardzo zachęcające. Droga rozjechana przez pług i jeepy, spotkania z jakami, fajne forki, trochę ślisko, parę wywrotek, ale niegroźnych, potem coraz silniejszy wiatr, ciężarówki zakopane w śniegu, więc musiałem je obchodzić brnąc po pas w śniegu na raty przenosząc rower a potem pakuny, i potem wielka, wielka kupa śniegu, z którą nie mógł sobie poradzić pług, napierał, napierał, prychał, dychał aż w końcu zrobił prrrhfgtwyhh bu i stanął. Ze środka wyszli dwaj panowie w pomarańczowych kombinezonach i wzruszywszy ramionami przeszli obok mnie jakby szli na lunch a zapewne postanowili na piechotkę (jakieś 10 km pod górkę) wrócić do miasta po posiłki. Wcześniej jeszcze spotkanie w jednym z zakopanych jeepów, w środku wystraszona japonka, która obłożyła się takimi sprytnymi ogrzewaczami (made in Japan - miałem okazje sam je sprawdzić - nagrzewają się naturalnie do 60 stopni) i pytała czy nie można zamówić helikoptera aby nas stąd zabrał. To że dalej jadę na rowerze, wcale jej nie zdziwiło. Może nie zrozumiała... Obszedłem więc kupę śniegu, co łatwe nie było i dalej brnąłem metr po metrze, zakopany w śniegu po pas czasami, mając przed oczami wizje przytulnego pokoju, wygodnego fotelu, frytek z kurczakiem i kominka pod stopami. Wiedziałem, tzn miałem nadzieję, że kilka km przede mną jest hotel, i rzeczywiście był, a te prawie 10 km to chyba były moje najdłuższe km w życiu, a na pewno najzimniejsze. Dobrze mnie przyjęli, nakarmili, postawili obok pieca i jakoś przeżyłem, nawet bez kataru :)
Dziwne, pamiętam że podczas marszu obiecałem sobie, że to ostatni raz kiedy wyjechałem na takie wakacje, a następne spędzę w ciepłych krajach, wylegując się na plaży, ale teraz już nie jestem taki pewien. To trak dla zilustrowania jak to się zmienia punkt widzenia w zależności od siedzenia. Potem kolejny dzień czekania aż przetrą drogę, dłuuuugi i spokoooojny zjazd do Kodari, przebita dętka przy samej granicy, no a kiedy już śnieg się skończył to straciłem odrobinę rozsądku i aby sobie odbić ten cholernie meczący, powolny zjazd po tybetańskiej stronie, pędziłem na złamanie karku po muldach, kamulcach i wybojach, przy okazji podziwiając krajobraz i kiedy w pewnym momencie postanowiłem zauważać większe doły, psy, krowy, świnie i inne przeszkody na drodze, oczom moim okazał się wielki głaz dokładnie na trajektorii mojego szaleńczego zjazdu i nie zdążyłem już nic więcej zrobić tylko położyć się lekko i skręcić w ostatnim ułamku sekundy, ale było już za późno, uderzyłem bokiem i wyskoczyłem jak kamfora, spadając jak kot na cztery lapy, i na odcinku kilku metrów wytarłem trochę ziemie z brudu i kurzu ścierając sobie kolana i dłonie. Żadnych złamań i rower tez w porządku. Nockę spędzam w chałupie z nepalską rodziną, gdzie zachwyt mój wzbudza ośmioletni chłopiec mówiący po angielsku lepiej niż moi gimnazjaliści. Chciałem jeszcze trochę popisać, ale wyganiają mnie już z kafejki:/ Może jeszcze jutro zatem:)
Do przeczytania
Piotr