Listy z podróży Grzegorza Baltazara Kajdrowicza i Grzegorza Karnasa z rowerowej wyprawy po Maroku

 

Allah akbar,
1 marca 2008 wyruszam razem z Grześkiem Karnasem w pierwszą wyprawę rowerową do Afryki - "Maroko Trans Atlas". Plan wyprawy to przelot z Warszawy do Malagi w Hiszpanii, następnie promem do Mellili i w końcu ponad 1000km przez góry Atlas i tereny Berberów do Marrakeszu. Atlas to najwyższe pasmo górskie w Afryce. Rozciąga się na przestrzeni ponad 2000 km od wybrzeży Oceanu Atlantyckiego po Zatokę Gabes na Morzu Śródziemnym. Najwyższym szczytem jest Dżabal Tubkal (4165 m n.p.m) natomiast drogi prowadzą przez przełęcze nawet powyżej 2500 m.
W miarę możliwości, będę starał się pisać, co dzieje się na szlaku.
Życz nam powodzenia.
Baltazar

03.03
Szczęśliwie udało nam się bez żadnych problemów przekroczyć granice pomiędzy enklawa hiszpańską w Maroku - Melilą a Marokiem. Przejście przypomina granice w Medyce. Tłum ludzi, głównie ze strony marokańskiej. My przejechaliśmy w 15 min. Wypełniliśmy karteczki i w drogę w nieznane.

Na promie poznaliśmy Bashira, to Marokańczyk pracujący od 15 lat w Niemczech i w Szwecji. Jego brat ożenił się w Sztokholmie z Polką. Jest 13 ichniego czasu. Czas na sjestę. Gorąco, 25 st. kierowcy jeżdżą jak w krajach muzułmańskich, ale mają przynajmniej na razie odrobinę kultury. Zaobserwowaliśmy czujność policji. Kiedy zatrzymaliśmy się przy znaku stop po arabsku aby robaczkom zrobić fotkę, a obok był posterunek policji, pan policjant zapytał się nas co robimy, czy aby nie policjantów. Po pokazaniu fotki, poklepał nas po ramieniu i poszedł do budki. Na drodze spotkaliśmy kilka takich posterunków.

Po 3 tygodniach deszczu w Norwegii, wreszcie na wyprawie mam słoneczko. Obiecałem sobie, ze moje 38 urodziny spędzę w ciepłym klimacie. Mam nadzieje, że tak będzie. Zapowiada się dobrze.

Pod koniec dnia dotarliśmy do miejscowości Hassi-Berkane (pisze z pamięci, wiec mogą być przekłamania), Tam zjadłem potrawkę z jagnięcia (tylko ja, bo Gregor jest wegetarianinem), wypiliśmy miętową herbatę i ruszyliśmy dalej. Była już godzina 18.30 czasu miejscowego.
Chcieliśmy dostrzec nad jezioro Barrage - Muhamed V. Niestety nie udało się. Noc tu zapada bardzo szybko. Rozbiliśmy obóz w polu za krzakami. Niebo o 21 było tak rozgwieżdżone jak w planetarium. Wspaniale prezentowała się Droga Mleczna, Orion, Plejady, a Syriusz świecił jak wielka pochodnia.
Położyliśmy się spać ok. 22 i od razu usnęliśmy. Przez nikogo nie niepokojeni przespaliśmy bez problemu nasza 1 noc pod afrykańskim, niesamowitym niebem.

04.03

Pobudka o 7.30. Słońce zaczęło dopiero niemrawo gładzić szczyty wzniesień. Szybkie śniadanko, kisielek, herbatka. Słoneczko wyszło w pełnej krasie. Namiot schnie z rosy. My najedzeni składamy powoli obóz, by ruszyć dalej w nieznane. Nieznane to miasto Taourirt. Po drodze jechaliśmy nad sztuczne jezioro z elektrownią - Barrage Mohamed V. Wokoło puste przestrzenie poprzecinane niestety drutami wysokiego napięcia. Wszędzie są suche koryta rzek i potoków i dość sporo domostw Berberów. Udało nam się też odwiedzić szkołę. Na powitanie dzieci wyrecytowały arabskie powitanie, z którego zrozumieliśmy tylko koniec. Czyli Allah jest wielki. Dzieci recytowały te słowa z wielką pasją. Najważniejsze jednak jest to, że w Maroku jest kładziony nacisk na edukacje już od najmłodszych lat. Widać także inwestycje typu prąd czy woda. Młody król Hassan II jest mądrym władcą. Inwestuje w przyszłość kraju.

Od jeziora Mohamed V do krzyżówki dostaliśmy dość dobrze w kość. 38st i wyrypa pod górę. Ciężej miałem tylko w Kirgizji. Ale daliśmy radę. Okrążając jezioro dotarliśmy wykończeni na krzyżówkę z drogą N6. Wykończeni gorącem dotarliśmy do lokalu, gdzie wypiliśmy po butelce coli i zjedli ciasteczka. To dało nam kopa na następne 30 km. W końcu dotarliśmy do miasteczka Taourit, gdzie nocujemy w miejscowym hotelu. Pokój 2osobowy kosztuje 80 dirhamów, czyli 7 zł. Pokoj pozostawia sporo do życzenia. Mamy na szczęście swoje śpiwory. Po kąpieli w zimnej wodzie (uff, sama przyjemność) idziemy w poszukiwaniu jedzenia i składnika do marcoli. Kolacje jemy w knajpce za rogiem. Za 3 szaszłyki, 2 herbaty, wodę, warzywa zapłaciliśmy 53 dirhamy. Stół został przykryty chustami z papieru białego. Jedzenie świetne i smaczne.

05.03

Udało nam nie jakoś normalnie wstać, chyba za sprawa muazina, który nawoływał do modlitw od chyba 5 rano. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Misouri. Wiatr wiał w plecy, droga lekko się wznosiła i pokonaliśmy 50 km w 3 godzinki. Na krzyżówce przed Guercif zjedliśmy obiadek w przydrożnej knajpie. Niestety w tej knajpie do drzewa na chamskim drucie przywiązana była małpa. Drut wrzynał jej się w biodra. Miała chyba robić za atrakcje dla dzieci. Brrrr.

Po obfitym posiłku i wypiciu po raz kolejny marokańskiej whisky, ruszyliśmy dalej. Na początku było bardzo ciężko. Lekki wznios i wiatr w twarz. Ale po 10 km już się rozjechaliśmy, wiatr wiał z boku. Tak dojechaliśmy 20 km za miejscowość Maharija, gdzie za domkiem z gliny rozbiliśmy obóz. Temperatura spadła do 7 st. Nic nam nie pozostało, aby skosztować Markocoli. Jako, ze w Maroko to kraj muzułmański, alkohol ciężko jest zdobyć. Raz nam się udało piwko zakupić, ale i tak nie było to łatwe. Wypiliśmy małą buteleczkę Marokocoli i udaliśmy się w kimę oglądając wcześniej wspaniałe afrykańskie niebo. Ilekroć na nie spoglądam, mam wrażenie, że są tam miliony światów takich samych jak nasz, albo i lepszych. Ktoś kto to stworzył, jest, był nie lada geniuszem.

06.03

Obudziłem się w środku nocy, a w zasadzie obudziło mnie zimno w stopy. Noce są tu dość zimne. Następnym razem wlezę ze śpiworem w płachtę biwakową.

Pobudka ok. 7, czyli 8 naszego czasu. Śniadanie, składanie biwaku i wyjazd ok. 9. Droga wiedzie przez kamieniste pustkowia. Gdzieniegdzie widać domki, tubylców zakutanych w stroje przypominające mrocznego cesarza z Gwiezdnych wojen Lucasa. Gdzieniegdzie widać wschodzące zborze. Poletka zostały silą wydarte kamienistej pustyni. Ktoś wykonał tytaniczną pracę, czyszcząc je z kamieni. Czasami można zauważyć nawadniacze. Woda tu jest, ale trzeba się do niej dokopać. Ze studni napełnia się wielki kamienny zbiornik a z niego woda rozprowadzana jest po polach czy sadach oliwnych. Spotkany na trasie pasterz owiec poczęstował nas bardzo silną tabaka. Zakręciła w nosie dość ostro. Chwile dalej w miejscowości Fritissi zostaliśmy zaproszeni do miejscowego bogacza na herbatkę. Całkiem dobrze mówił po angielsku. Fritissi to miejscowość w oazie. Mają swoje źródło wody w centrum wsi. Woda płynie z niego cały czas. Rosną spore drzewa, kilka palm i oliwki. Spotykani na szlaku tubylcy zazwyczaj proszą o wodę. My zawsze mamy jej ok. 3-5 litrów każdy. Tu ludzie wiedza, że wody marnować nie można, zwłaszcza w porze suchej. Całość terenu przez który przejeżdżamy jest pocięta korytami suchych rzek. Widać, jaki maja one impet i siłę jak płynie w nich woda. Mosty i przesmyki pod droga wielokrotnie sa zrywane i wielokrotnie naprawiane. Widać dbałość młodego monarchy o swoich poddanych. Ok. 18 dojeżdżamy do miejscowości Outat-Oulad-El-Haj, gdzie nocujemy w przydrożnym hotelu. Nocleg dla 2 osób to koszt 150 dirhamów. Nocleg w czystym pokoju z gorącą wodą. Oczywiście gorąca była rano. Wieczorem wykąpałem się w lodowatej. Restauracja jest wyposażona w popielniczki z Polski z napisem wódka wyborowa. Wygląda to dla nas dość śmiesznie. W kraju muzułmańskim reklama, zapewne nieświadoma, mocnego polskiego alkoholu.

Pozdrawiam
Baltazar

08.03

Dzień jak każdy w Maroku. Śniadanko, zwijanie obozu, kupka i w drogę. Trochę nie chciało nam się wyjeżdżać z gaju oliwnego, ale trza było ruszać. Po drodze odwiedziliśmy Kazbę, czyli stare miasto w miejscowości Saida. Widzieliśmy też na minarecie wielkie i zamieszkałe gniazdo bocianie.

Droga szła nam całkiem nieźle, aż do momentu, kiedy jakieś 15 km przed krzyżówką dostaliśmy w mordę wind, czyli jedną z najgorszych rzeczy, jaka może spotkać rowerzystę. Silny wiatr w pysk jest koszmarem każdego rowerzysty. Wiatr był tak silny, że czasami brakowało siły i w nogach i w rękach.

Po ok. 30 km takiego gówna, dotarliśmy do miejscowości Midelt. W Midelcie znaleźliśmy, po oczywiście kilku próbach, hotel za 120 dirhamów za 2 osoby (hotel Bougafer). Trochę pomógł nam namolny Marokańczyk. Przed hotelem pojawił się inny i pomógł nam w zwiedzaniu miasta. Oczywiście zaprowadził nas do knajpki brata, ale wcześniej zakupiliśmy piwo. Tak tak, najprawdziwsze marokańskie piwo. Obsługa tego przybytku zręcznie i z szybkością karabinu maszynowego pakowała alkohol w gazetę. Widząc to odnieśliśmy wrażenie, ze pomimo iż jesteśmy w kraju arabskim, spora część narodu pije. Wcześniej na drodze przy mnie zatrzymał się marokański lowelas i podzielił się ze mną puszką z piwem. To miał być dobry znak na resztę dnia. No i był.

Po zakupach piwa i zjedzeniu tadżinu i kawałka kurczaka w knajpie brata naszego towarzysza odwiedziliśmy przybytek dywanowy. W pewnym sensie zostaliśmy wmanewrowani w te odwiedziny. Ale przecież oni z tego żyją. Tam rozegrały się sceny jak z filmu. Pokój z kilimami, herbatka i pokaz produktów. Ceny oczywiście z kosmosu. Trwało to przedstawienie ok. 2 godzin. Urabiali nas po swojemu. My jednak nie daliśmy się. Oczywiście nabyliśmy co nieco, ale za 10% ceny. Ręczna robota kosztuje. Nasi sprzedawcy niezbyt dobrze ukrywali swoje emocje i łatwo można ich było odkryć. Z drugiej strony, gdyby im się ten biznes z nami nie opłacał, to by nie sprzedali za taka cenę. Później dowiedzieliśmy się, ze kupiliśmy towar poniżej ceny, za jaką oni sprzedają go na Saharę do innych handlarzy. Otrzymali od nas także odpowiedni wpis w księdze gości. Kilim, który zakupiłem będzie się dobrze prezentował u moich rodziców, wśród innych pamiątek z moich podróży.

09.03

Najgorsze, co może się przytrafić rowerzyście z sakwami to:
1. wiatr w ryj,
2. jazda cały czas pod górę,
3. deszcz.
My dziś mieliśmy 2 pierwsze punkty razem i cały czas. 50 km w górę i pod wiatr. Maksymalne nachylenie 12%, minimalna prędkość 4,5 km/godz, średnia 10 km/godz. Więcej pisać chyba nie trzeba. Nocleg pod przekaźnikiem gsm na wysokości 1700m. Jesteśmy skatowani drogą i wiatrem.

10.03

Wczorajszy wysiłek został nam dziś 100kroc wynagrodzony. W nocy wiało niemiłosiernie i myśleliśmy, że zaraz kawałki przekaźnika pospadają nam na głowy. Tak świszczało, że strach było wyjść na siku z namiotu. Wiatr wiał chyba z prędkością dobrej 8 w skali bouforta. Namiotem trzepało straszelnie. Ucichł dopiero nad ranem. To dało nam przewagę i ok. 9 ruszyliśmy wartko pod górę. Wyrypa była spora. Zaraz za zakrętem znów zaczęło wiać. Na szczęście z boku i nie tak strasznie jak wczoraj. Po drodze mijaliśmy wioski i domostwa Berberów. A z lewej strony mieliśmy cały czas pasmo zaśnieżonego Atlasu Wysokiego. Niebo słoneczne i bezchmurne. Wiatr to cichł, to znów się wzmagał. Ale to nam już nie przeszkadzało. Całość została wynagradzana na bieżąco przez widoki jakie mieliśmy dookoła.

Po ok. 30 km dotarliśmy do Arhbalou-n-Serdane. Panowała tam niesamowita atmosfera miasteczka nieskażonego turystyką zachodu. Zapewne jacyś turyści tam docierają, ale chyba niewielu z nich się w nim zatrzymuje. Atmosfera iście z filmów o życiu arabskiego miasteczka. Sklepiki ze wszystkim, stragany z wiszącymi tuszami cielaków, baranów czy drobiu. Na bieżąco odcinane kawałki mięsa są przyrządzane z genialną sałatką z pomidorów i cebuli. Oczywiście nie może zabraknąć tzw. berber-whisky, czyli słodkiej herbaty. Na budynku poczty kilka gniazd bocianów białych. Ciekawe, być może nie byliśmy tam jedynymi przybyszami z Polski.

Tam zjedliśmy sowity posiłek, zakupiliśmy znaczki na kartki i po ok. 1.5 godzinie, ruszyliśmy w dalszą drogę ku najwyższemu punktowi na naszym szlaku, ku przełęczy przycinającej Atlas Wysoki na wysokości 2070 m npm. Nie było łatwo. Po drodze trafiliśmy na sejmik bociani. Być może boćki szykowały się do podróży właśnie o Polski. Jeśli tak, to znaczy, że za 2-3 tygodnie w Polsce będzie wiosna.

Zjeżdżając do miejscowości Azazurt trafiliśmy na coś, co można określić naprawianiem pojazdu wszechstronnego, czyli naprawianie osła, czyli wymianę podkowy. Ubaw mieliśmy po pachy. Ja w swoim życiu, z racji profesji Ojca widywałem wiele napraw zwierzaków, ale podkuwanie osła widziałem po raz 1. Kowal widząc nasze zainteresowanie i naszą radość, zaprosił nas na poczęstunek do swojego domu. Był to dla nas wieki zaszczyt. Zostawiliśmy buty przed drzwiami izby i weszliśmy, by zasiąść na ziemi na dywanach do posiłku. Zostaliśmy poczęstowani chlebem własnego wypieku, jajkami na twardo i oczywiście berberyjską whysky. Dla tej chwili warto było ponieść trudy jazdy w wietrze. To jest niesamowite przeżycie, jedziesz i nagle, niespodziewając się, zostajesz zaproszony i ugoszczony przez zupełnie przypadkowe osoby z zupełnie innego kręgu kultury, ba przez osoby, z którymi werbalnie nie możesz się porozumieć. Jednak porozumienie pozawerbalne jest wszystkim doskonale znane. Nie trzeba umieć się dogadać, by się zrozumieć.

Po pożegnaniu z miłym kowalem, ruszyliśmy dalej ku przełęczy. Dzielilo nas od niej zaledwie 8 km. Pod koniec dnia zdobyliśmy swoją 1 afrykańską przełęcz. Uff. Nocleg na przełęczy w lasku, 2 godzinki rozmowy przy marokocoli i kimka. Jutro przecież też jest dzień...

11.03

Nocleg na przełęczy i zjazd przez malowniczą dolinkę z 2070 do ok. 850m npm. Podczas zjazdu zostaliśmy poczęstowani przy sklepiku w jednej z małych wiosek. Widać było świeże inwestycje króla Muhamada VI. Elektryczność została doprowadzona do każdego domostwa a teraz trwało kopanie rowów na wodociągi. Król inwestuje w swoich poddanych. Wszyscy Marokańczycy chwalą króla, za to co robi, a robi dla poddanych wiele dobrego. Naszym włodarzom przydałaby się taka nauka. Może za jakiś czas lepiej i taniej będzie wynająć takiego króla, żeby zadbał o swoich obywateli.

Na zjeździe mijaliśmy jakiś chyba wyścig kolarski Francuzów. Wyglądało to dość zabawnie. My objuczeni jak osły jadący w dól, a kolarki i kolarze na wyścigówkach pnący się powoli w gore. Trochę im współczuliśmy. Podjazd dla nich nie był łatwy. Zjechaliśmy do drogi łączącej Marrakesz z Fezem. Na krzyżowce obiadek. Niestety ceny już turystyczne. Później dalej w dół. Znaczy w dół i w górę. Pomimo, że miało być w dół, było też i pod górkę. Suma zjazdów była tylko nieco ponad połowę większa od sumy podjazdów. Zjechaliśmy o 1500 m, a wyjechaliśmy o 670 m.

Późnym wieczorem, już po zapadnięciu nocy dojechaliśmy do miejscowości Kasba Tadla. Nocleg w miłym hotelu z wielkimi łóżkami za 100 dirhamów za pokój. Trochę czekaliśmy na spisanie z paszportów, bo jegomość od wypełniania druczków poszedł coś zjeść. Po odczekaniu ok. 1,5 godz. ruszyliśmy "w miasto" i my. Nie szukaliśmy daleko przybytku z żarciem. Naprzeciw hotelu zalogowaliśmy się w jednym z kilkunastu barów. Tam Grzesiek zjadł wreszcie 1 gorący wegetariański posiłek, a jak wchłonąłem łokieć z nogi cielaka. Wszystko pływało w wyśmienitym sosie odpowiednio doprawionym.

Jakby tego było mało, za rogiem dopadliśmy wyszynk piwa. Lokal i atmosfera przypomina czasy PRLu i mordownie piwne typu Baryłka w Przemyślu na Słowackiego. Sami nawaleni już dość mocno faceci. Przed wejściem do lokalu siedział bramkarz i wpuszczał tylko "odpowiednich" gości. My byliśmy odpowiedni. 2 piwka po 12 dirhamów, chwilka rozmowy z gośćmi tego przybytku i do łóżeczka. Szoka, że nie wzięliśmy mojej mini kamerki. Nagranie z takiego lokalu byłoby zapewne świetne. Czasy PRLu wróciły dla nas w Maroku w 2008 roku.

Na ulicach miasteczka spokoju pilnuje policja. Nikt z gości knajpy nie wszczyna burd, jak to ma miejsce u nas. Może wysłać naszych rodowitych meneli na nauki do Maroka? Godz. 24. Idziemy spać. Zbliża się nieuchronnie koniec naszej wycieczki. Do Marrakeszu zostało tylko 240 km. Dziś przekroczyliśmy magiczne 100 km.

12.03

Z hoteliku w Kasba Tadla wyjechaliśmy ok. 9 rano. Znaleźliśmy knajpkę, gdzie zjedliśmy smaczne śniadanie w postaci zupki z chyba przecieranego grochu, jajka na twardo, omlet z szyneczka z barana. W miasteczku tym nie ma w zasadzie nic do zwiedzania, oprócz pomnika zabitych żołnierzy francuskich. Pojechaliśmy tam. Z pomnika, zrujnowanego i obsranego, roztaczał się widok na kasbę - stare miasto. Ruszyliśmy dalej.

Droga N8 prowadzi do Marrakeszu przez płaskie tereny. Jedynym urozmaiceniem było gorąco i miejscowość Beni-Mellal. Ale szybka ją przejechaliśmy, zatrzymując się jedynie na kawę. W Maroku nawet w przydrożnej knajpie serwują lepszą kawę niż w polskiej restauracji z 5 gwiazdkami. Zbliżał się zachód słońca i zaczęliśmy szukać noclegu. Zagadnęliśmy do napotkanego Marokańczyka, czy możemy rozbić kabanę, czyli namiot u niego w ogrodzie. Zgodził się bez problemu. Zeszła się cała jego męska rodzina. Komunikacja pozawerbalna jest najlepsza z możliwych dla każdego podróżnika. Dostaliśmy stół i krzesła, a później także zaproszenie do domu na nocleg. Trochę nam się nie chciało zwijać całego majdanu, ale nie byliśmy w stanie odmówić gospodarzom. Przyjęliśmy zaproszenie. I to był strzał w 10. Nie spodziewaliśmy się tak wspanialej gościny. Oprócz poczęstunku w postaci świeżo pieczonych podpłomyków maczanych w świeżej oliwie z oliwek i maśle, po ok. 2 godzinach "rozmów", na stół w pokoju gościnnym wjechała micha kaszy kuskus z bobem, cebulą, marchwią i gotowanym kurczakiem. Wcześniej gospodarz przyniósł naczynie i czajniczek z którego polewał wodę na ręce. Zanim zasiedliśmy do wspólnej michy, obmyliśmy po marokańsku ręce. Potrawka była wyśmienita. Wszystko świeżutkie i pachnące. Na deser podano pomarańcze zerwane z drzewa w ogrodzie. Mają one zupełnie inny smak i aromat. "Rozmowy" zakończyliśmy ok. północy. Gospodarze podścielili nam barłóg w postaci miękkich dywanów i kocy. Coś niesamowitego. Takiego spędzenia moich imienin się nie spodziewałem. Nudny dzień zakończył się wspaniałą fiestą. Gospodarz pokazał nam także zdjęcia ze swojego ślubu i fotki.

Ech, Marokańczycy to wspaniali ludzie. Podczas swoich wojaży rzadko kiedy spotykam się z nieprzychylnością miejscowych. Ludzie zupełnie inaczej reagują na turystę z objuczonym rowerem. Kurcze, zawsze opuszczając taką gościnę, kręci się łezka w oku. Ok. 12 zalegliśmy i przespaliśmy tak jak w domu, spokojnie i w poczuciu bezpieczeństwa całą noc.

13.03

Rano o 7 śniadanie w ogrodzie pod oliwkami i pomarańczami. Obok kilka osłów. Śniadanie oczywiście ze świeżo upieczonego podpłomyka, oliwki i masła. Do tego marokańska whisky, czyli herbata z cukrem. Dostaliśmy zaproszenie na następny raz, jak tylko będziemy w Maroku. Pożegnaliśmy się i w drogę. Jako, że czas wyprawy ma się ku końcowi, droga ciągnęła się niemiłosiernie. Nie chciało nam się jechać, a do tego było parno i gorąco - 34-37 st. Częste postoje na coca-cole. Droga plaska i trochę nudnawa. Tam, gdzie jest woda z akweduktów, jest rolnictwo, tam gdzie nie ma systemu irygacyjnego, jest sucho i kamieniście. Ale to się zapewne zmieni. Widać inwestycje w nawadnianie i pomoc mieszkańców. Młody sułtan Muchamed VI robi świetną robotę dla swojego kraju. Jest ogólnie szanowanym i poważanym monarchą.

Ok. 17 dotarliśmy do El-Kelaa-es-Sraghna - 85 km przed Marrakeszem. Dziś kończę 38 lat i jak sobie obiecałem w lipcu poprzedniego roku w Norwegii, te urodziny spędzę w cieplejszym miejscu. Z Polski wiozłem na te okoliczność małpkę soplicy. Dziś ją właśnie rozpijemy z Gregorem. Nocujemy w hotelu z bidetem i normalnym kiblem, a w łóżkach jest biała pościel.

Grzegorz Baltazar Kajdrowicz

Wódeczkę wypiliśmy w hotelu i po takim "gruncie" poszliśmy świętować na miasto. Lekko już zmierzchało. Trafiliśmy do mediny. Wyglądaliśmy dość idiotycznie, jedyni biali wśród tłumu Marokańczyków. Bardziej my stanowiliśmy dla miejscowych atrakcje niż oni dla nas. Zakupiliśmy po połowie literka gotowanego z przyprawami bobu i w świetnych humorach poszliśmy zwiedzać.

Od wieli lat, chciałem ogolić się u prawdziwego golibrody muzułmańskiego. Natrafiliśmy na kilka takich przybytków w medinie, no i oczywiście nie omieszkałem skorzystać z jednego z nich. Czułem się dziwnie, jak obcy facet wymachuje przy moim gardle ostrą brzytwą. Ceremonia golenia i strzyżenia trwała dobre 40 min. Nabraliśmy już wprawy w zagadywaniu miejscowych o piwo. Golibroda zaprowadził nas do miejscowej mordowni. Niczym się ona nie różniła od poprzednio odwiedzonej. Tam wypiliśmy jeszcze po kilka małych piwek. Golibroda nie pił piwa, za to wyszedł buchnąć chmurę haszyszu. Jak przyszedł, był bardzo zadowolony.

Udaliśmy się później jeszcze raz na obchód mediny. Poczęstowaliśmy się gotowanymi ślimakami, jakie wcześniej widzieliśmy łażące po opuncjach. Ja zjadłem kebaba z jakichś podrobów. Świetne jedzonko i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek umęczeni wędrówką po medinie.

Miałem wrażenie ze poruszając się w tym miejscu, jestem bardziej bezpieczny niż o tej samej porze w Warszawie. Nie marzyłem nawet, że tak milo spędzę moje 38 urodziny. Były to jedne z najlepszych jakie obchodziłem. Spontan zazwyczaj jest bezkonkurencyjny. Ok. północy spaliśmy snem sprawiedliwego.

14.03

Ostatni chyba dzień jazdy rowerem. Jakoś nie chciało nam się w ogóle wstawać. I wstaliśmy dość późno. Z El-Kelaa-es-Sraghna wyjechaliśmy ok. 11. Ruszaliśmy się niemrawo. Wiatr zaczynał dmuchać nam w twarz, co skutecznie ochładzało tempo naszego końcowego marszu do Marrakeszu. Często zatrzymywaliśmy się na coca-colę. Wypiliśmy jej w Maroku tyle, że z pewnością zaległy się w żołądkach żaby.

Po przejechaniu ok. 50 km w miejscowości Dr. el Betma natrafiliśmy na festyn sztuki ludowej. Lampiony kute ręcznie ozdoby stalowe, serwety, obrusy i czapki włóczkowe. Nabyłem tam jedna czapeczkę za 20 dirhamów. Pomógł mi w tym miejscowy dziennikarz. Przywitali się z nami wszyscy ważniejsi w tej wiosce z wójtem na czele. Tam spotkała nas także przygoda z deszczem. Przez cały pobyt w Maroku nie spadła ani kropla deszczu. Podczas festynu zachmurzyło się znacznie i zaczął wiać dość silny wiatr. Zauważyliśmy, ze najpierw został zdjęty obraz przedstawiający Króla Muhameda IV. Coś wisiało w powietrzu. Okazało się, że nadciąga deszcz saharyjski, czyli po prostu burza piaskowa. Przeczekaliśmy te nawałnicę wiatru i piasku i ruszyliśmy dalej. Jako, ze się już zmierzchało, znaleźliśmy nocleg na boisku przy jakiejś wiosce. Boisko było równe i bez kamieni. Tam spędziliśmy naszą ostatnią noc pod namiotem. Posileni resztkami marokocoli udaliśmy się na spoczynek.

15.03

Zostało tylko 25 km do Marrakeszu. Pokonaliśmy te odległość w dość szybkim tempie. Wjeżdżając do Marrakeszu od jakiegoś czasu widać było wzmożony ruch samochodów. Ale tak zawsze jest przed większymi miastami, a Marrakesz należy do największych w Maroku. Od razu pojechaliśmy do mediny. Chcieliśmy tam znaleźć hotelik i przespać 2 noce. 17. wracamy do kraju.

Poruszanie się po wąskich uliczkach objuczonymi rowerami nie było zbyt wygodne. Po ok. 2 godzinach zdecydowaliśmy się wyjechać ze starego miasta i poszukać noclegu w młodzieżowym schronisku. Szukanie zajęło ok. 3 godzin, ale na szczęście się udało. Zaraz idziemy się wykąpać i ruszamy pozwiedzać miasto.

Grzegorz Baltazar Kajdrowicz