7-10 czerwca 2007
Relacja Iwony i Jurka Maronowskich
Relacja Ani i Piotra Piegatów
Relacja V. Ziutka
Relacja Rodmira Dębskińskiego
Relacja Iwony i Jurka Maronowskich
Byliśmy tymi, którzy pierwsi otworzyli drzwi w czwartek i ostatni zamknęli w niedzielę. Wyjazd składał się z 5 części:
1) Leniuchowanie
Do tego celu wiejskie podwórze jest idealne. Trochę przeszkadzają muchy, wycięte drzewa i sąsiad z kosiarką, ale poza tym można się wybiegać, pograć w piłke, wybawić z dzieciakami, pobawić w chowanego. Wspaniałe są przeciągające się w popołudnie śniadania, które kończy wyjście słońca zza budynku, co dzieje się dość późno.
2) Rowerowanie
Okolica Grabowca to ciekawe wioski ze wspaniałą architekturą i niezliczonymi bocianimi gniazdami. Pola porośnięte są zborzem, a wszędzie pełno kwiatów. Bardzo podobał nam się kilkugodzinny przejazd przez wioski Rutka, Reduty i Toporki oraz otaczające te wioski pola. Drugiego dnia pojechaliśmy do Topiła i wykonaliśmy rundkę po trybach puszczy białowieskiej. Dziko, ciekawie, komary. Warto polecić.
3) Ogniskowanie
Ogniska zaczynają się piekielnie późno. Część osób nie doczekuje i śpi zanim się zacznie. To dlatego, że grajkowie siedzą na koncertach i wracają po północy. Ogniska są klimatyczne, a bocian przelatujący nad ogniskiem łopotem skrzydeł daje znać, że też mu się podoba. Kulminacją dla mnie było puszczenie latawca nad ogniskiem w niedzielę o 4.30 rano, gdy łopotał już oświetlony porannym słońcem, w wietrze wywołanym bryzą wschodu słońca.
4) Koncerty
Choć to piękna sprawa i wspaniała atmosfera, uważam, że oprócz Dikandy, wszystkie zespoły miały za bardzo podkręconą głośność. Koncert folkowy ma swój charakter inny niż koncert metalowy i dlatego jeśli ktoś ma kontakt do akustyka, to proszę mu powiedzieć, że np. Kwartet Jorgi słuchaliśmy z ogródka piwnego 100 metrów od sceny, gdyż pod sceną pękały bębenki uszne. Natomiast godne pochwały jest zainstalowanie drewnianego pomostu przed sceną, na którym można było tańczyć i z tego chętnie korzystaliśmy, gdy tylko ciszej się troszkę robiło.
5) Dojazdy do pracy
W piątek sprawdziłem, jak to się jeździ do pracy w Warszawie, gdy się mieszka w Grabowcu. Generalnie nie polecam. 2,5 godziny szybkiej jazdy w każdą stronę + 9 godzin za biurkiem to dość ciężkie wyzwanie. Raczej proponuje zamieszkać bliżej miejsca pracy.
Efekt wyjazdu - Zosia pierwszy raz zobaczyła piejącego koguta.
Dziękuję organizatorom i śpiewającym a także tym, którzy przygotowywali śniadania.
Pozdr.
Jurek
Tak, odespałem trochę, odpocząłem. Przeczytałem, co już napisane zostało, przypomniałem sobie jak to właściwie na tym wiejskim podwórzu było. Długo pisałem, więc uzbrójcie się moi Drodzy w cierpliwość. Zawsze jest gdzieś jakiś koniec.
To już kolejny raz Jarema gościła na wiejskim podwórzu. Jak co roku nasza bardzo liczna ekipa uczestniczyła w Spotkaniach folkowych Z wiejskiego podwórza w Czeremsze... i w Grabowcu. Tym razem było nas aż 32 osoby oraz całkiem nieźle wyposażony sklepik rowerowy ;) .
Już w czwartek wiejskie podwórze w Grabowcu zaroiło się od Jaremowiczów. Rozpoczęło się poszukiwanie miejscówek: w pokojach, w domku, w kuchni, w komórkach... Rozłożył się pierwszy namiot na łączce za płotem.
Na pierwszym, wyjazdowym obiedzie spotkaliśmy się w Karczmie u Walentego w Kleszczelach (polecam pyszne kartacze, babkę i kiszkę ziemniaczaną!), która już do końca wyjazdu żywiła nas na koncertach w Czeremsze. Pod wieczór dotarła na wiejskie podwórze ekipa naszych dzielnych rowerzystów, która przemierzała dziesiątki kilometrów dziennie poprzez podlaskie puszcze, łąki i pola... i już zupełnie spokojnie mogliśmy rozpocząć conocny, podwórzowy rytuał palenia ogniska, grania i śpiewania, aż do samego świtu.
Każdy dzień w Grabowcu zaczyna się od wspólnego, wiejskiego śniadanka i błogiego leniuchowania - odpoczynku po nadzwyczaj krótkiej nocy. Tak też było i w piątek, a prażące od samego rana słoneczko również nie zachęca do gwałtownego wysiłku. Bo cóż na początek dnia może być milszego na wiejskim podwórzu, niż mleko z porannego udoju, truskawki prosto z pola, świeże bułeczki, wiejski twarożek... i wesoła kompania znajomych przy stole.
Przychodzi jednak południe i niechybnie trzeba się trochę poruszać. W ruch idą rowery, mapy, sakwy. Cała okolica staje otworem przed wytrwałymi kolażami, a łatwo rozpoznawalny znak naszych rowerzystów, to pieśń na ustach: "Jadę na rowerze słuchaj do byle gdzie, rower mam posłuchaj w taki różowy jazz..." I tak pedałują, aż wieczorem dojadą do Czeremchy:)
A właśnie piątek był pierwszym dniem koncertów na spotkaniach Z wiejskiego podwórza w Czeremsze. I moim zdaniem był to zdecydowanie dzień najlepszy! To tego wieczora mogliśmy posłuchać, pobawić się, potańczyć i pośpiewać wraz z Żywiołakiem, Dikandą i petersburskim Reelroadem.
Piątkowe koncerty rozpoczęła niespodzianka, czyli w zastępstwie przybywający do Czeremchy, energetyczny Żywiołak. Na pierwszy ogień, w niepełnym składzie (chora Ania-Mania), z całkiem nowym perkusistą, ale żywiołowo, z zębem i bardzo donośnie. To było lekkie zaskoczenie dla rozleniwionych piwem i upałem tubylców, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego tak demoniczny repertuar gości na scenie tak wcześnie, za dnia. Ale dali radę, skoro pod sceną podrygiwała spora grupka całkiem młodych fanów. Oczywiście zwieńczeniem występu okazała się jak zwykle, kultowa już Stara Karczma. Po koncercie jedynie nasz Michaś był zupełnie niepocieszony brakiem płyty Żywiołaka, która wszak dopiero się nagrywa. Ale wokalistka Iza obiecała mu, że jak tylko płyta będzie, to już ją ma ;)
Na drugi ogień wyszła na scenę największa gwiazda tegorocznego festiwalu, czyli szczecińska Dikanda. Tak, to był niezwykły, najlepszy spektakl muzyczny, jaki wydarzył się w tym roku w Czeremsze. Natychmiast zrobił się gęsty tłumek widzów pod sceną, a Ania, Kasia i panowie z zespołu uraczyli nas swoją muzyką. Dominują w tej muzyce klimaty bałkańskie, cygańskie, trochę klezmerki, ale jest przede wszystkim żywiołowość i temperament Ani Witczak, dla której nie ma chyba nigdzie na świecie za dużej sceny, za dużej widowni. Ona i tak skupia na sobie prawie całą uwagę słuchaczy, i w sposób naprawdę niezwykły kieruje ich uwagą i emocjami. Gdy Ania śpiewa cygańskie Ederlezi, cała okolica milknie i nawet wieczorne nietoperze zamierają ukradkiem na drzewach. Muzyka Dikandy, to nastrojowa i subtelna, to znowu skoczna i drapieżna, wciąga wszystkich do wspólnej zabawy. A już finałowy, szamański taniec dziewczyn, odtańczony przy transowym rytmie bębnów, to jak zawsze istny wulkan talentu i energii. W dodatku odtańczony wspólnie z nienarodzonym jeszcze dzidziusiem, u Ani pod sercem. Tak, na taki spektakl warto było do Czeremchy się wybrać. Jeszcze po koncercie Ola zdążyła umówić się z Anią na kolejny wieczór z muzyką Dikandy, tym razem w najbliższą sobotę, w naszym warszawskim Lapidarium. Występ Dikandy trwał prawie dwie godziny, a kolejne bisy trzeba było zakończyć, bo do występu zbierali się już goście z Petersburga.
Reelroad, bo o nich mowa, to największe jak dla mnie (i to bardzo pozytywne) festiwalowe zaskoczenie. Rosjanie grają skoczne, melodyjne rytmy oparte na połączeniu melodii, ludowych przyśpiewek rosyjskich i kozackich, oraz instrumentów i rytmów celtyckich. To naprawdę ciekawie skomponowane połączenie. Dudy, kokle, gitara, harfa, skrzypce, flety i fujarki; dwie intrygujące wokalistki Nastia i Natasza, posługujące się charakterystyczną manierą ludowego śpiewu rosyjskiego; no i charyzmatyczny lider Alieksiej, dla znajomych Liosza ;) Co ciekawe, wraz zespołem przyjechał Maris Muktupavels, lider zeszłorocznej gwiazdy festiwalu, łotewskiej ILGI. Szkoda, że nie wystąpił na scenie wraz z petersburczykami. Połączenie rosyjskiej duszy z irlandzkimi i szkockimi rytmami, przyniosło w Czeremsze spodziewany efekt gromadnej zabawy pod sceną, a już radość ogólną wzbudził nasz, swojski krakowiak (Ruski, Niemiec i Paliak, tancewali krakawiak ;)). Oj, wesoło się całkiem zrobiło. Swój występ Rosjanie zakończyli bardzo ładną i przebojową piosenką pietrogradzkich kozaków. Oglądanie rosyjskich zespołów to w tej chwili u nas w kraju naprawdę prawdziwy rarytas. Jest szansa, że odwiedzą nas w Warszawie już całkiem niedługo. Warto zobaczyć ich w akcji. To naprawdę bardzo sympatyczni i otwarci ludzie.
Gdy na koniec wieczoru, na scenie zagościła kolejna góralszczyzna (Po Ćmoku), my udaliśmy się do Grabowca na kolejne, nocne ognisko na wiejskim podwórzu. Zbierając po drodze wszystkich chętnych, których Jurek przywiózł tego wieczora z Warszawy, tradycyjnie oczekiwaliśmy przy ogniu na zdrożonych rowerzystów, mozolnie wracających z koncertów. Bo tych, jak już dojeżdżają w środku nocy do Grabowca, to jedynie spory łyk nalewki Babci Niny jest ich w stanie postawić na zmęczone nogi. No i wtedy dopiero się zaczyna - płyną rowerowe przygody. A ognisko sobie się pali, a piosenki sobie się snują. I tak aż do ostatniego polana, ostatniej kartki, ostatniego łyka... ;) Aha, jeszcze tylko ok. 3-4 nad ranem, dwa razy próbował z Dubicz dotrzeć do nas Robert "Turoll" z Żywiołaka, ale zabłądził gdzieś pod cerkwią ;)) Pewnie to i dobrze, bo by swoją lirą korbową wypłoszył naszego bociana.
Cóż, sobotnie przedpołudnie nie różniło się wiele od piątkowego, czy niedzielnego. Tak tam jest po prostu ;) Na wiejskim podwórzu wszystko toczy się swoim rytmem. Nie ma mocnych. I nawet rowerzystom ciężko wyrusza się w dalekie trasy. Ale nie ma co - "Flaga na maszt, Grabowiec jest nasz, a rower jest wielce OK, rower to jest świat".
Dla mnie sobota to opieka (nocleg, jedzonko, transport, sprzęt) i transportowanie Rosjan (Reelroad) i Białorusinów (Testament) z Czeremchy do Sioła Budy, gdzie odbywał się kolejny koncert w gospodzie. W tym czasie w Czeremsze trwały warsztaty tańców bretońskich prowadzone przez gości z Manch Klei, w których na dechach, do granej na żywo muzyki, można było nauczyć się podstawowych kroków bretońskich tańców korowodowych. Z okazji skorzystali min: Ola, Rosjanie i Karol ;) Białorusini woleli się najeść i wykąpać. Tego dnia dotarli samochodami i pociągiem kolejni uczestnicy wyjazdu, i w ten oto sposób ustalił się skład ostatniego nocnego ogniska na wiejskim podwórzu.
Ale najpierw popołudniu i wieczorem kolejne koncerty. Na początek weseli Bretończycy i możliwość wypróbowania nauczonych tańców. Rosjan już nie było, ale Ola, Karol i inni dali radę :) Chłopaki ze sceny podbili publikę brawurowym wykonaniem naszego Winka (...lepiej Ty się napij wina, to lepsza medycyna!) i zrobiło się naprawdę wesoło.
Cóż z tego, skoro potem wystąpili ze sztuką Trebunie-Tutki, które wygnały dużą cześć publiki pod parasole z Żubrem. Może ten kontrast spontaniczności i wesołości z jednej strony, oraz profesjonalizmu i sztuki ludowej z drugiej strony, był zbyt duży. A może po prostu górale najlepsi są w górach ;) Co nie zmienia faktu, że Krzysiek Trebunia-Tutka to bardzo sympatyczny facet.
Teatr Studio Hołos z Ukrainy to... teatr właśnie i tak należałoby go odbierać. Teatr owszem zawodowy, warsztatowo i wokalnie z wysokiej półki, ale czemu jakoś nie do końca pasował mi do wiejskiego podwórza, co Czeremchy. A może to Studio Głosu jest po prostu za bardzo wystudiowane, wymodelowane, poukładane? Gdzieś nie pasowało mi wielogłosowe i ustawione śpiewanie tradycyjnych piosenek ukraińskich, które dawniej śpiewało się spontanicznie na zabawach, weselach, przy pracy, czy w domu (Ichał kozak, Cyhanoczka, Tyż mene pidmanula). Czemu pachnie mi tu czymś sztucznym? Zawodowcy z nich naprawdę nieźli, jak się nakręcają to wpadają w sceniczny trans (trudno ich z niej zgonić, choć Mirek dwa razy próbował ;)), głosy ustawione wielobarwnie, no chór prawdziwy - tylko czemu brakuje tu naturalności i prostoty tych swojskich, ludowych piosenek. A może to wszystko przez te ludowe, jednakowe, odświętne stroje? Przecież gdyby kazać się ubrać babkom na wsi na ludowo i zebrać je kilkanaście do kupy, to nigdy nie uda się znaleźć dwóch takich samych strojów. No chyba, że w teatrze.
Po teatrze głosu, na scenie zagościł słowacki Pressburger Klezmer Band z Bratysławy. Może i źle nie grali, pewnie był nawet klezmerski klimat. Jednak ten klimat bardziej sprawdza się w salach koncertowych lub choćby co roku na krakowskim Kazimierzu, w czasie festiwalu. Cóż klezmerka i żydowskie melodie są modne, więc i bracia Słowacy się za nie wzięli. Cóż, ze czasami wypadało jak duo Vondrackova/Gott. Może dlatego, że my mamy Kroke, Panią Geppert, wielu artystów krakowskich, festiwal na Kazimierzu, klezmerskie popisy sąsiadów z południa jakoś nas nie poruszają.
Gdy litościwie skończyli, wytrwali już tylko najbardziej wytrzymali słuchacze. I ci też mogli zobaczyć i posłuchać białoruski Testamentum Terrum, czyli kolejny młody ansambl ze stajni Igora. Zespół dojechał prosto z białowieskich Bud i już mocno rozgrzany (w czym również zasługa gospodarza Mirka) wskoczył na scenę, ze swoim średniowieczno-rycerskim repertuarem. Giermkowskie i dworskie stroje, tradycyjne, akustyczne instrumenty, rytmiczne melodie i rycerskie tancy. Okazuje się, że połowa młodego muzycznego Mińska gra średniowieczne melodie i tańce. To taka ich ucieczka i azyl przed ich smutną rzeczywistością. W dodatku w swoich tekstach Baćki nie wychwalają (cóż, jakoś go nie było w średniowieczu ;) , więc grać im na Białorusi nie wolno. Częściej już można w Polsce ich zobaczyć. Resztki nocnej publiki zabrała się ochoczo do tańca i nawet rzęsisty deszcz nie zakłócił tej średniowiecznej dyskoteki. Jeno te pradawne, kresowe, swojskie Sokoły, co to omijały góry, lasy, pola, doły... My tez omijaliśmy i szybciutko dotarliśmy na ostatnie już nocne ognisko - do Grabowca.
Tym razem jaremowy peleton miał trochę pod górkę, bo popadało w Czeremsze i nocne pedałowanie nie było już takie bezbolesne. Ale wszak powitalna nalewka babci Niny wspaniale leczy wszystkie troski i dolegliwości z drogi. Tej nocy uroków wiejskiego podwórza postanowili skosztować razem z nami Ziutek i Rodmir. Chyba się im spodobało ;) Bo i skład, ognisko, atmosfera i piosenki - wszystko tej nocy było najdłuższe i najweselsze. To takie ładne, jak prawie cała ekipa bawi się przy ognisku do samego rana! Snują się ciekawe historie, wspomnienia wesołych zdarzeń z poprzednich wyjazdów i wypraw, idą stare i całkiem nowe, ogniskowe przeboje, pieką się ziemniaki, smażą kiełbaski, a karmelówka babci Niny ciągle napełnia się do kolejnych buteleczek. A na koniec, w blasku porannego słońca, słynny już jurkowy, chiński latawiec, unoszący się wysoko nad podwórzem i wiejskimi dachami Grabowca. Warto było to zobaczyć!!!
Niedziela przed południem... Wiem, to już było. Tylko tym razem było nas tam najwięcej. I już tak gorąco i duszno jak poprzednio nie było. Ale niedziela, to niestety dzień powrotów - powrotów z wiejskiego podwórza w Grabowcu, w Czeremsze, z Podlasia. Jeszcze tylko krótka wycieczka z Białorusinami do Hajnówki na kolejny występ na schodach muzeum, przy Leśnym Dworku, no i kolejne, tym razem dużo wcześniejsze, popołudniowe koncerty w Czeremsze. Koncerty, które opisali już moi liczni przedmówcy, wiec dodam tylko, iż szkoda, że nasi gospodarze imprezy, czyli Czeremszyna, musi grać na końcu festiwalu, i odbywa się to akurat w niedzielę wieczorem. Może następnym razem znowu pohulamy wspólnie z Czeremszakami?
Wielkie i serdeczne dzięki wszystkim uczestnikom wyjazdu, a w szczególności: Ani, Oli i Michałkowi; Zosi, Iwonce i Jurkowi; Asi, Izie, Krzysiowi i Radkowi; Agusi, Malwince, Piotrusiowi i Arturowi; Gosi, Eli, Marzence, Ali, Ewie, Agnieszce, Magdzie, Kasi, Sztuk Sistars (Ewa wybacz!;), Justynie i Adrianowi; Jankowi, Maćkowi, Sznurkowi, Rodmirowi i Ziutkowi.
Gorące podziękowania dla:
- serdecznych babci Niny i dziadka Witji Leoniuków z Dubicz Cerkiewnych, którzy co roku szczodrze oddają w nasze posiadanie wiejskie podwórze w Grabowcu;
- cierpliwych sąsiadów w Grabowcu, którzy dzielnie tolerują nasze nocne i poranne ekscesy, a rano donoszą mleko i truskawki;
- naszego podwórzowego bociana, który chyba nas już trochę polubił i nie ucieka ze słupa na nasz widok.
Pozdrowienia i uściski dla: - Basi i Mirka Samosiuków, którzy samodzielnie, już 12 raz zorganizowali imprezę w Czeremsze;
- Pauli i Janka Konadorów, którzy systematycznie zaopatrują jaremową brać w najnowsze, folkowe płyty i stanowią stały, nierozerwalny element spotkań w Czeremsze;
- Asi, Darka i Ewy, Gorii, Jacka i innych znajomych z Warszawy, spotkanych na festiwalu.
Kolejne jaremowe spotkania Z wiejskiego podwórza w Grabowcu i Czeremsze, ogłaszam uroczyście za zakończone!!!
Mam nadzieję, ze spotkamy się tam w tak samo licznym gronie już za rok, na kolejnych folkowych spotkaniach.
Pozdrawiam
Piotrek
Witajcie!
Do Czeremchy dotarliśmy dopiero w sobotę popołudniu - na razie we dwóch czyli Rodmir i ja tuż przed akcją teatralną - w sali widowiskowej GOK miała miejsce oficjalna premiera sztuki teatralnej opartej na ,Żurawiejce" autorstwa pisarza rodem z Czeremchy (ani chybi lokalny Wiech). W rolę głównego bohatera, Janka wcielił się Mirek z Czeremszyny, a prezentacja to świetny pomysł, bazujący trochę na klimacie z Teatru Witkacego. Słowem: miminum pozy i rekwizytorni, maksimum słowa i włączenia wyobraźni. Świetna sprawa !!! I miła niespodzianka na początek pobytu w Czeremsze.
Zaraz potem rozpoczęły się koncerty - na pierwszy ogień poszli żywiołowi Bretończycy z formacji Manch Klei. Stara, dobra, prosta lecz chwytliwa nuta ze szczyptą humoru nieźle rozgrzała - a oprócz swej rodzimej nuty Bretończycy zagrali też, wzbudzający nielichą radość, szlagier folkowy ,Nie pij że ty bracie wina" w wersji polskiej (no, jednak z lekkim akcentem ;-) ) Po nich na scenie zapanowała nuta karpacka za sprawą Górali z grupy Trebunie Tutki, która po raz pierwszy zagrała na Spotkaniach - a i dzięki temu zagrali nieco najnowszego materiału nie zapominając jednakże o starych kawałkach.
Tak przygotowani muzycznie usłyszeliśmy znakomity Teatr Hołos z Czerniowiec. Była to główna gwiazda sobotniego koncertu. Młody chór złożony z niezwykłej urody dziewczyn (i świarnych chłopaków) rozpoczął koncert wiesniankami i wszelaką nutą śpiewaną obrzędowo na wiosnę i nie tylko. Taki też był koncert - najpierw pieśni obrzędowe, z silnym zaakcentowaniem klimatów kupalnych (co nie dziwi zważając na zbiliżającą się Kupałę) - od wiosennych aż po jesienne pieśni związane z plonami. Ponad godzinny koncert to także sfera ,profanum" (tu szlagierów folkowych w wersji chóralnej, artystycznie opracowanej). Nieczęsto zdarza się, by ludzie tańczyli przy zespole wykonującym pieśni a capella - tym razem jednak do ,Jichały Kozaky" czy ,Tysz mene pidmanuła" ruch taneczny nie tylko miejscowi wykonywali zacny. Hołos - coś niesamowitego i miłe zaskoczenie. Widziałem już ich kiedyś w Warszawie - ale tu była pełna moc! Swoją drogą dziewczyny z Hołosa pojawiły się niedługo później wśród publiczności ale już bez strojów ludowych ;-)
Mimo póżnej pory (zbliżała się północ) na scenie zainstalowała się słowacka formacja Pressburger Klezmer Band z typowym repertuarem klezmerskim plus "Makedonsko Devojcze" i "Jovano Jovanke" - ten koncert sobie darowaliśmy wciąż delektując się Hołosem (i znakomitą podlaską kawą). A nie był to ostatni koncert sobotni, gdyż tuż po Słowakach zagrali jeszcze Białorusini (grupa Testament) serwująca nutę średniowieczną. Sam zespół (znany również jako Testamentum Terrae) nieodparcie kojarzył się z inną tego typu grupą Stary Olsa. W tym czasie spadł rzęsisty deszcz - z jednej strony przegonił nieco publiczność, z drugiej - dodał klimatu granej muzyce...
Potem pojechaliśmy (namówieni przez Piota - Dzięki PePe!!!) do Grabowca na ognisko jaremowe - i był to strzał w dyszkę. Uniknęliśmy też spania w wagonie kolejowym ;-) a Grabowiec, w którym byłem po raz pierwszy zrobił na mnie wrażenie i chciałbym tam rychło wrócić.
Niedziela rozpoczęła się od przeglądu potraw regionalnych i konkursu z nim związanego, a my pojechaliśmy po koleżankę Gorię do Siedlec. Gdy wróciliśmy do Czeremchy do występu szykowalisię ziomale z Balkan Sevdah ;-) i, co ciekawe, zagrali sporo nuty... albańskiej. Potem Łotysze z Oluteni (obrzęd weselny), Horyna i "Wodzenie Kusta", Kwartet Jorgi po huculsko-łemkowsko-karpacku i...
Tu trza się na chwilę zatrzymać. Białoruski Zespół Pieśni i Tańca Wietecha zaszokował. Sawieckij Ansambl rodem z głębokiej komuny, w programie nawet mieli fotkę z sierpem (i kłosem zamiast młota ;-))))) ). Lider, typowy kałchoźnik zapowiadał kolejne kawałki "narodnaja biełaruska pisnia" i tu mówił tytuł. Dzięki temu dowiedziałem się, że "Ichały Kozaky", "Pidmanuła Pidweła" (i nie tylko, zespół zaczął... krakowiakiem) to "narodne pisni biełaruskie". Warto wiedzieć ;-) w pewnym momencie czekaliśmy na kolejną zapowiedź "narodnaja biełaruska pisnia Bal na Gnojnej" ;-DDDD Ubaw był niezły, zwłaszcza, jak wyszedł starszy gość w gajerku i zaczął śpiewać quasi-operowo. Wtedy z naszych gardeł odruchowo wyrwało się "Chabry z poligonu" ;-))))) Ale ciuchy mieli ładne ;-)
Na szczęście kolejne wejście Horyny spuściło zasłonę milczenia na Wietechę i koncert powrócił do normy. Liderka Horyny zaśpiewała też z Czeremszyną a capella - a wspaniały koncert "Czeremszyny" to był prawdziwy i pełną gębą "Grand Finale" i za rok nieodwołalnie i bezwarunkowo wracamy na Spotkania Folkowe !!! Nie ukrywam, że tegoroczne Spotkania Folkowe pobiły na głowę rozmachem, repertuarem i klimatem "Nową Tradycję" !!!
Wielkie, wielkie ukłony dla Mirka i Baśki oraz wszystkich którzy Spotkania Folkowe zorganizowali. Kawał dobrej roboty!!!
Do Warszawy wróciliśmy nocą ciemną. Coraz bardziej lubię Podlasie i Podlasiaków - świetny klimat, świetni ludzie!
V.Ziutek
Wyjeżdżamy do Czeremchy w mocno okrojonym składzie, tzn ja i Wilczyn. Jest ciepło, jakies 27 stopni w cieniu. Na szczęście najnowsze zdobycze techniki umilają nam jazdę chłodkiem płynącym z klimatyzatora. Trasa prosta. Warszawa, Węgrów, Sokołów Podlaski, Czeremcha. Dwie i pół godzinki z krótkim przystankiem na popas i jesteśmy na miejscu. Cel to okazała wieś na Podlasiu, Odbywa się tam właśnie festiwal muzyki folkowej. W centrum osady wita nas okazały "Dom kultury", pierwsze co rzuca sie w oczy, to polowa scena ustawiona tuż przy głównym budynku, a dalej widownia i plac obstawiony nielicznymi straganami. Jakoś w tym roku rzemiosło i rękodzieło nie obfitowało w towary. Parkujemy samochodem na parkingu dla VIP-ów, wiadomo RadioWid przyjechał. Wilczyn nie może opędzić się od znajomych, przy okazji i ja witam kilku ludzi. Idziemy do biura imprezy, po drodze mijamy znajomy stragan z CD-kami. Kupuje płytkę "Czeremszyny", potem może zabraknąć. W biurze zastajemy Baśkę i Mirka, założycieli Zespołu "Czeremszyna". Znam ich z widzenia, teraz mam okazje dłużej pogadać. Przy okazji miła niespodzianka, bufet dla gości otworzył sie i dla nas. Pani z za lady na pytanie o cenę kawy odpowiada: "Dla artystów gratis". Kawa wypasiona, stawia mnie na nogi. Idziemy rozejrzeć się po terenie i za noclegiem. To pierwsze, co należy zrobić po przyjeździe: przywitać się z gospodarzami i zadbać o wygodny nocleg. Spać mamy w wagonie kolejowym przerobionym na skromne schronisko. Kuszetki służą za łóżka, ale o dziwo są nawet koce i prysznic. Rezerwujemy przedział. Wilczyn sie krzywi, wiadomo, nie lubi kolei. Jest mały problem, bo nie ma żadnej obsługi i nie wiadomo co i jak, No cóż, uznajemy, że jest samoobsługa i na kawałku kartki piszemy: "Rezerwacja RadioWid". Kartka przyklejona gumą do żucia skutecznie zamyka przedział dla potencjalnym amatorów na nasze miejsca. Przed wagonem spotykamy Karola, standardowo nie daje przejść spokojnie obok, wyrywamy się z jego "objęć" i idziemy zwiedzać plac-widownie. Na straganach nędza, Widownia pusta, ze sceny dochodzą dźwięki strojonych instrumentów, wygląda, że niedługo popłyną stamtąd dźwięki naszej ulubionej, folkowej muzyki. Mirek z "Czeremszyny" zaprasza nas na małe przedstawienie teatralne, organizowane w ramach warsztatów teatralnych. Ma tam grać jedną z głównych ról. Przedstawienie to zgrabna adaptacja powieści Pana Wiesława Rozbickiego, wydanej pod tytułem "Żurawiejka". Książka jest czymś w rodzaju dziennika pisanego na bazie odległych, bo młodzieńczych wspomnień właśnie rodem z Czeremchy. Pan Wiesław urodził się tu i wychowywał aż do chwili wyjazdu do Warszawy. Pisana jest prostym językiem, pełnym lokalizmów i specyficznych dialogów, czasem tryskających humorem, czasem smutnych i nostalgicznych. Przedstawienie zagrane przez młodych amatorów wywarło na widowni spore wrażenie. Mi podobała się w nim treść, ten specyficzny klimat miejsca, z którego pochodzi autor, ale i naturalna, taka powiedziałbym nieśmiała gra aktorów, ich żywiołowość i naturalność: z tremą, obawą o sens i niepewnością rezultatów. Myślę, że był to sukces, a widać to było po żywych reakcjach publiczności, salwach śmiechu i brawach na zakończenie.
Po zakończeniu spektaklu udało się chwile porozmawiać z autorem, wymienić nasz tomik na jego książeczkę, wymieniliśmy autografy. Musze przyznać było to bardzo sympatyczne. Pan Wiesław opowiadał chwile o tym jak powieść powstawała, jakie miał wątpliwości przed decyzją o publikowaniu.
Potem chwila oddechu, drobne zakupy w miejscowym sklepie i zajmujemy dogodne miejsca na widowni. Dzień koncertowy rozpoczyna zespół "Manch Klei". Na scenę wychodzi pięciu przystojnych panów, takich powiedziałbym zwykłych i typowych francuskich rybaków, którzy wykonują ładny set bretońskich i celtyckich kawałków, w tym jeden słowiański, niestety nie pamiętam co to było, ale język polski w ustach Francuzów zabrzmiał bardzo sympatycznie. Prawie godzinny koncert, w większości a`capella poderwał widownie do pląsów na zbudowanym przed sceną drewnianym podeście. Podest ten zresztą jak się za chwile okaże będzie jeszcze nie raz miejscem szaleńczych tańców wykonywanych spontanicznie przez zgromadzoną publikę.
Po Francuzach pojawiają się polscy górale czyli "Trebunie Tutki". Zagrali znane już z wielu scen kawałki stylizowanej, góralskiej muzyki. Nie było to jednak tak żywiołowe i oryginalne jak muzyka poprzedzających ich Francuzów, widownia lekko przycichła, ale ludzi przybywało z każda minutą. Zapomniałem dodać, że miedzy koncertami konferansjerkę prowadził Staszek Jaskułka, góral rodem z Tatr. Otwarte "u" w nazwisku to nie błąd, jak sam żartował, zapowiadając kolejny zespół.
No i Po "Trebunich" wreszcie to, na co czekaliśmy, Teatr Studio Hołos z Ukrainy. Na scenie pojawa się liczna grupa młodzieży. Przepiękne dziewczyny w strojach regionalnych oraz przystojni chłopcy. Zaśpiewali przepięknie zaaranżowane, tradycyjne pieni ukraińskie. Perfekcja wykonania, przepiękne stroje, a nade wszystko wspaniale głosy oczarowały mnie i publiczność. Liczba bisów, których było chyba siedem mówi sama za siebie. Dziewczyny z "Hołosu" zrobiły niesamowite wrażenie na miejscowych chłopcach, którzy tłumnie wiwatowali na ich cześć tuż spod sceny, a co cierpliwsi mogli przy odrobinie szczęścia nawet zatańczyć z nimi jako, że po występie bawiły się razem z całą widownią, aż do zakończenia koncertów.
Kolejny zespół to "Pressburger Klezmer Band" z Słowacji. Nie to żebym miał coś przeciwko "klezmerom" ale szczerze mówiąc i delikatnie nie podobali się nam. Dyskretnie poszliśmy na herbatkę. Za kulisą spotkaliśmy sławnego pana Macieja Kuronia, znanego z talentów kulinarnych. Sympatyczny pan Maciej z dużą pasją opowiadał o jadle i napitkach.
Na koniec dnia, na scenie pojawił się zespół "Testament" z Białorusi. Białorusini zagrali kawał dobrej muzyki, wzorowanej na średniowiecznych kompozycjach znanych i anonimowych kompozytorów. Przypominali brzmieniem jak i repertuarem znany zespół "Stary Olsa", choć może ich wykonania nie były aż tak żywiołowe, niemniej publiczność znów wyległa tłumnie na deski podestu tanecznego i tupała w rytm XV-wiecznych tańców. My niestety nie dotrzymaliśmy muzykom kroku i postanowiliśmy powolutku udać się na spoczynek. W miedzy czasie spotkaliśmy na widowni liczną grupę zaprzyjaźniony członków Klubu "Jarema". "Jaremowcy", a konkretnie kultowy Pepe zaprosił nas na ognisko, które organizowali w pobliskim Grabowcu. Było miło, bo oprócz tradycyjnej kiełbaski oberwało nam się po solidnym kielonku miejscowego specjału wzmacnianego spirytusem. "Jaremowcy", to bardzo wesoły ludek, z przyjemnością słuchaliśmy ich gawęd i opowieści z tras wycieczkowych, a również ogniskowych piosenek. Oprócz wiktu dostaliśmy tez opierunek, tzn. nocleg, co w konfrontacji z zimnymi kuszetkami przyjęliśmy z dużą wdzięcznością. O świcie byliśmy świadkami pierwszego na Podlasiu wczesnorannego puszczania latawca, udanego zresztą.
Kolejny dzień festiwalowy zaczęliśmy prozaicznie od przemycia twarzy, itd. Około dziesiątej ruszyliśmy do Czeremchy coś przekąsić, jako, że czekała nas jeszcze szybka jazda do Siedlec po koleżankę, która nie mogła przyjechać wczoraj i dopiero dziś miała dojechać. Miejscowy specjał: chłodnik podlaski postawił nas na nogi. Znajoma już, sympatyczna pani ze sklepu pytała o wczorajsze koncerty, okazało się, że mieliśmy wspólne, pozytywne opinie na ten temat. No proszę, jak to się szybko nawiązuje znajomości.
Potem mocna kawa, znów magiczne sowo "Radiowid" tak jak "Sezamie otwórz sie" otwiera przed nami zasoby festiwalowe. Przesympatyczna Pani częstuje nas wyśmienitą kawą, po czym ruszamy do Siedlec. Jazda po Gorię, bo o nią chodziło, była lekko szaleńcza, bo niestety źle obliczyłem czas jazdy, wiec trzeba było nieco nadrabiać, ale zdążyliśmy i wróciliśmy z nią na pokładzie żywi, czyli "wporzo", jak mawia dzisiejsza młodzież.
Około 15 rozpoczął się ostatni dzień festiwalowych koncertów. Zaczął znajomy zespół grający w klimatach bałkańskich "Balkan Sevdah". Jak zwykle nie zawiedli, choc trzeba przyznać, że pomysł z zaproszeniem do tanca publiczności był nieco spóźniony. Dopiero podczas ostatniego kawałka lider grupy to zrobił, co trochę rozczarowało ludzi, gdy po zachętach okazało się, że już kończą, a że spieszyli się na kolejny koncert o bisach nie było mowy. Staszek Jaskułka (prowadzący) tłumaczył, tłumaczył, reklamował, wymieniał sponsorów aż wreszcie dowiedzieliśmy się, że kolejny wykonawca to Obrzędowy Zespół z Łotwy "Oluten". Zespół przedstawił inscenizacje tradycyjnego wesela Łotewskiego. Wilczyn oczywiście z zainteresowaniem obserwował to wydarzenie, jako że niebawem i on stanie na kobiercach. Treść przedstawienia wyglądała mnie więcej następująco:
Na scenę wchodzi panna młoda w samej koszuli. Siostra i brat ją ubierają w strój weselny. W tle śpiewają druhny i drużbowie. Potem następuje wyprowadzenie panny młodej i spotkanie z panem młodym, Ojciec młodej zbiera prezenty dla niej. Za pomocą dużej drewnianej chochli, którą podstawia wybranym osobom z publiczności sugerując jakiś datek. Ludzie coś tam wrzucają na łyżkę, wszystko ląduje w dużej chuście druhny, a potem w drewnianej skrzyneczce, która trafia do panny młodej. Kolejnym elementem inscenizacji jest przekazanie wiana panu młodemu. Wiano, czyli to wszystko, co panna młoda zrobiła lub dostała od rodziców, trzyma zamknięte w wielkiej skrzyni. Pan młody musi zdobyć klucz do zamka. Następnie dokonywana jest obrzędowa wróżba. Na ziemi druhny kładą talerzyk, przykrywają go chodnikiem. Pan młody trzymając wybrankę na rękach staje na chodniku tak, aby talerzyk pękł pod jego ciężarem. Liczba i wielkość skorup wróżą płeć i liczbę dzieci. Na koniec tradycyjna i znana i u nas biesiada, czyli standardowa wyżerka. Zespół częstuje publiczność kołaczem i serem, bardzo dobrym zresztą i ja bylem miód i wino piłem.
Po "Oluteni" na scenie pojawia sie Zespół "Horyna", a wraz z nim tradycyjne pieśni ukraińskie śpiewane na glosy. Niestety akurat tu coś nie poszło akustykom i to co mogliśmy usłyszeć daleko odbiegało od ideału. Występ został przerwany. W miedzy czasie wystapił "Kwartet Jorgi", a właściwie trio, bo sluchaliśmy trójki muzyków grających na bębnach, gitarze i fletach karpackich. Jorgi zagrali swój standardowy repertuar, znany nam wszystkim z RadioWida. Pojawił się również Białoruski zespół "Wiarbnica" śpiewający chóralnie pieśni białoruskie, ale szczerze mówiąc nie zachwycili.
Po nich ponownie pojawiła się "Horyna", tym razem już w znacznie lepszym nagłośnieniu no i wreszcie usłyszeliśmy, to na co czekaliśmy czyli klasyczne pieśni ukraińskie w świetnym wykonaniu.
Na koniec festiwalu zagrali sami gospodarze, bo sławny już nie tylko tu, w Czeremsze ale w całej Polsce i nie tylko zespół Czeremszyna. Zagrali i zaśpiewali tak, że aż serce rosło. Koncert wyśmienity, szkoda, że niestety nie mogliśmy zostać do końca. Godzina 22 to już była ostania chwila na powrót do Warszawy.
Na koniec króciutkie posumowanie. XII już, Międzynarodowe spotkania ze Sztuką Ludową "Z wiejskiego podwórza" w Czeremsze odbyły się i ponownie zaistniały jako jedna z najlepiej zorganizowanych imprez folkowych w Polsce. Zawdzięczamy to organizatorom, czyli mieszkańcom Czeremchy, a przede wszystkim członkom zespołu "Czeremszyna" którzy od lat już nie żałują starań aby te kilka dni bylo wypełnione tym wszystkim, czym Podlasie i nie tylko dysponuje. Jednym słowem sukces, kolejny raz udaje im się zrobić coś, co w warunkach polskich jest niewykonalne, oni potrafią. Dziękujemy im za to i życzymy im i sobie kolejnego spotkania w przyszłym roku.
Rodmir Dębiński