Przede wszystkim wielkie wielkie podziękowania dla Iwonki i Jurka za organizację wyjazdu, dla wszystkich szanownych Gitarzystów (czterech! to chyba rekord!) za wspaniałą muzykę, no i dla wszystkich Uczestników za miłe towarzystwo :)
Kto nie był, niech żałuje... My byliśmy tak naprawdę zaledwie na połowie wyjazdu i tej pierwszej połowy też żałujemy. Udało nam się zaprosić do wspólnego ogniskowania naszych przyjaciół Emilkę i Maćka wraz z dzieciakami Jagodą i Iwem, z tego co mówili, impreza również dla nich była udana i może będą częściej z nami wyjeżdżać :)
A teraz krótka relacja: z powodu innych ważnych spraw nie mogliśmy niestety wyruszyć na ognisko ani w piątek wieczorem, ani w sobotę rano. Dojechaliśmy dopiero w sobotnie popołudnie, a naszym celem była Nowa Słupia. Tam spotkaliśmy się z wyżej wspomnianymi przyjaciółmi i ruszyliśmy na spacer do klasztoru na Łysej Górze. Pogoda dopisywała, dzieciaki wędrowały bardzo dzielnie (wbrew przedwyjazdowym obawom), szybko stanęliśmy więc pod klasztorem. Tam część wycieczki powędrowała na wieżę widokową, część zstąpiła do podziemi pokłonić się Jaremie, a wszyscy razem skosztowali jeszcze pysznego napoju korzennego w wersji bezalkoholowej. Następnie wybraliśmy się szybko na gołoborze, na które można wyjść dzięki zbudowanemu parę lat temu tarasowi widokowemu, a stamtąd już z powrotem na dół i na kwaterę.
Na kwaterze okazało się, że cały kamienny domek został oddany pruszkowskiej sekcji ogniskowiczów, bo do naszych dwóch rodzin, zamieszkałych w tym mieście, dołączył jeszcze Tomek, znany niektórym jako Szynka.
Wieczorne ognisko udało się znakomicie, kiełbaski były pyszne, śpiewy w kręgu wokół płomieni niezwykle nastrojowe, nad głowami miliardy gwiazd i wyjątkowo jasno świecący księżyc. Około północy zrobiło się jednak na tyle zimno, że zwinęliśmy manatki i dalszą część imprezy przenieśliśmy do głównego domku, gdzie również było bardzo nastrojowo i zabrzmiały równocześnie cztery gitary. Nie zabrakło największych ogniskowych przebojów, np. Sianka i pieśni o herbacie.
Następnego dnia wstawało się ciężko, ale daliśmy radę :) Po tradycyjnym długim śniadanku wybraliśmy się w Pasmo Jeleniowskie, poleconym przez Jurka czarnym szlakiem na Szczytniak. Trasa prowadzi przez ładny las, a w końcowym odcinku przed szczytem - przez gołoborze. Wprawdzie z góry nie ma za bardzo widoków, bo wszystko jest porośnięte lasem, ale i tak wędrówka jest emocjonująca. Spotkani turyści poradzili nam jeszcze odejść kilkadziesiąt metrów na wschód czerwonym szlakiem - znajduje się tam metalowy krzyż, który upamiętnia... defiladę partyzantów pod dowództwem słynnego Ponurego. W czasie okupacji niemieckiej. Defiladę. Do dziś nie mogę się nadziwić i jednoznacznie stwierdzić, czy bardziej podziwiam pomysł, czy potępiam ryzyko. Gdyby wiadomość oplanowanym zgrupowaniu dotarła do hitlerowców, mieliby ich wszystkich jak na tacy... A z drugiej strony, to musiało być niezwykłe przeżycie dla podniesienia morale - no i skończyło się szczęśliwie, znaczy się, nikt nie zdradził...
Po zejściu na dół pożegnaliśmy się z Emilką i Maćkiem i ruszyliśmy do Ćmielowa, gdzie z kolei spotkaliśmy rodzinkę Maronowskich oraz Maćka K. Udało nam się zwiedzić naprawdę ciekawą wystawę Żywego Muzeum Porcelany, niestety byliśmy za późno, żeby zobaczyć ekspozycję starej porcelany, galerię czasową albo wziąć udział w warsztatach ceramicznych. Gdyby ktoś chciał, musiałby być w Ćmielowie wczesnym popołudniem - od 15.00 w muzeum zostaje na posterunku tylko jedna pani przewodnik i oprowadza tylko po trasie skróconej. I w ogóle warsztaty najlepiej zaklepać sobie telefonicznie z niejakim wyprzedzeniem, w większej zaprzyjaźnionej grupie - kto będzie chętny w czasie następnego wyjazdu, może dać znać.
Do domu dotarliśmy zmęczeni, ale zadowoleni dopiero ok. 22, z jedną troską niestety, mianowicie Alicja skręciła sobie nogę (i to nie w górach, tylko w knajpce, gdzie jedliśmy obiad) i do dziś jest kontuzjowana.
Jeszcze raz dziękujemy wszystkim ogniskowiczom
za Jaremu
Malwina i Artur z dzieciakami