Duch Jaremy, czyli opowieść o pierwszym rajdzie Klubu Jarema

 

"Ta historia co Wam powiem jest całkiem prawdziwa..." (Czerwony nos - Spinakery)

Wydarzyło się to dokładnie 30 lat temu. W dniach od 28 kwietnia do 1 maja 1989 roku odbył się "Rajd po Ziemi Świętokrzyskiej", pierwsza impreza turystyczna, która umożliwiła formalne zarejestrowanie Klubu Turystycznego Jarema przy SKMA - Koło nr 34 Oddziału Międzyuczelnianego PTTK. Imprezę zorganizował i przeprowadził Michał Gierdal - pierwszy prezes Jaremy - a udział wzięło w niej w sumie 7 osób - poza Michałem jeszcze: Ania Rybczyńska, Beata Brózda, Robert Nuszkiewicz, Romek Dębski, Piotrek Remiszewski i Piotrek Piegat. Trasa rajdu prowadziła ze Starachowic przez Wąchock do Nowej Słupi, dalej do klasztoru na Świętym Krzyżu, przez pasmo Łysogór i Łysicę do Świętej Katarzyny, a w końcu do Kielc i dawnego kamieniołomu Kadzielnia.

Z Warszawy wyjechaliśmy w piątek po południu i z przesiadką w Skarżysku dojechaliśmy pod wieczór do Starachowic. Pierwszy nocleg to zabytkowy dworek - harcówka zaprzyjaźnionej z drużyną harcerską Michała Komendy Hufca ZHP w Starachowicach.

W sobotę rano pogoda zupełnie nie nastrajała do górskich wędrówek. Padało, więc na początek szybki wypad miejskim autobusem do pobliskiego Wąchocka. Może w międzyczasie się wypogodzi? W Wąchocku oglądamy słynne, romańskie Opactwo Cystersów, a na tutejszym Rynku rozglądamy się za miejscowym Sołtysem - wtedy myśleliśmy, że wszyscy go całkiem nieźle znamy ;-)

Następnie szybki powrót do Starachowic, na dworzec PKS i przejazd do Nowej Słupi. Pogoda nadal zdecydowanie pod psem, a Nowa Słupia nie okazała się specjalnie gościnna. W schronisku młodzieżowym PTSM brak miejsc, a hotelik i prywatne kwatery całkowicie nie na studencką kieszeń. Dobrze - pada, wieje, chmury, gór nie widać - trzeba iść na Święty Krzyż, może tam uda się znaleźć jakiś nocleg. Tylko gdzie? No, ale poszliśmy, bo co innego robić? Zawsze to następnego dnia będzie mniej do przejścia. Na szlaku błoto po pachy spływa z góry na dół, jakby czarownice z Łysej Góry uparły się, żeby nas tam nie wpuścić. Nic to - po południu jesteśmy na Świętym Krzyżu. Pada, chmury, nic nie widać... może tylko trochę klasztor. Wokół smętne jodły i bezlistne jeszcze buki wyglądały jak duchy, albo błędni rycerze wychodzący z mgły. A może to my tak właśnie wyglądaliśmy? Prawdziwy, mroczny gotyk. Jemy coś, zwiedzamy klasztor oraz kryptę w Kaplicy Oleśnickich, w której to honorowe miejsce zajmował wtedy (w zasadzie - to, co po nim zostało) Książę Jeremi Wiśniowiecki - przez Kozaków z rezonem nazywany Kniaziem Jaremą. Po czym... zmęczeni rozglądamy się za noclegiem. Miejscowi misjonarze oo. Oblaci to również podróżnicy i ciężkie warunki im nie obce. Okazali nam więc zrozumienie i przyjęli na nocleg na terenie klasztoru. Owszem - męskiego klasztoru ze ścisłą klauzurą. Mieliśmy jednak swoje sposoby, żeby przekonać ojca Przeora do przyjęcia pod swój dach zabłąkanych wędrowców, z dwiema zmokniętymi i zziębniętymi niewiastami. Miały one jedynie przechodząc przez pomieszczenia klasztorne objęte klauzurą zasłaniać oczy.

I tak, zaprowadzeni przez zakonników, znaleźliśmy się w pomieszczeniach gospodarczych na terenie klasztoru, na północnych, stromych stokach Łysej Góry (594 m), w których to urządzono dwa skromne, gościnne pokoiki. Musiały być dwa - inaczej przecież nici z noclegu ;-) Podział miejsc wydał się więc dziecinnie prosty - w pierwszym pokoiku dwie dziewczyny, w drugim pięciu facetów. Niby proste, ale przecież nie dla przyzwyczajonych do dzielenia się wszystkim studentów. Wyobraźcie sobie tych pięciu biednych, wymęczonych chłopaków, gnieżdżących się w jednym pokoiku z czterema pryczami, gdy obok w pokoju tyle wolnych miejsc. Do tego jeszcze brat misjonarz przykazał dziewczynom zamknąć drzwi swojego pokoiku na klucz i pod żadnym, ale to żadnym pozorem ich nie otwierać. Dla potwierdzenia wagi swoich słów przestrzegł, że w nocy, szczególnie przy tak gęstej mgle, lubi się wśród klasztornych murów przechadzać Duch Jaremy. Domyślacie się zapewne, że taka informacja dziewczynom w zupełności wystarczyła. Nie otworzyłyby w nocy drzwi za żadne, ale to żadne skarby. No tak, nawet za czekoladę z orzechami (pamiętajcie, który to rok). Ale w końcu co nam szkodziło spróbować - zwłaszcza gdy alternatywą było wspólna prycza z kolegą, albo twarda, klasztorna podłoga. Najbardziej zdeterminowani jeszcze pół nocy próbowali dobijać się do drzwi i okienka dziewczyńskiego pokoiku, albo wcielić się w Ducha Jaremy, żeby potem mężnie stanąć w obronie przestraszonej niewiasty. Nic z tego - twarde były! Czekoladę z orzechami i co tam kto jeszcze miał, musieliśmy zjeść i wypić w wybitnie męskim gronie. Podzieliliśmy się jedynie z nim - tak, tak... z Duchem Jaremy. Chyba się jakoś zaprzyjaźniliśmy w tej biedzie, a może połączyło nas męskie braterstwo? Fakt, że duch postanowił porzucić klasztorne mury, zimne lochy, mroczne puszczańskie ostępy i przyłączyć się do naszej, tak zacnej przecież "kompaniji". I wiecie co - chyba mu się spodobało, bo już 30-ty rok wędruje tak z nami po calutkim świecie. A z drugiej strony, co to dla takiego ducha - może sobie przecież robić co mu się podoba.

Domyślacie się pewnie, że po tak klimatycznej, świętokrzyskiej nocy, niełatwo było nam rozstawać się z tym pełnym tajemnic i niezwykłej atmosfery miejscem. Jednak pogoda zdecydowanie się poprawiała i następnego dnia, w niedzielę, trzeba było zebrać się w dalszą drogę. Ale, zanim opuściliśmy gościnnych oo. Oblatów, skorzystaliśmy z okazji i uczestniczyliśmy w niedzielnej mszy odprawionej w przyklasztornym Sanktuarium. Na niedzielne nabożeństwa przyjeżdżają tu mieszkańcy okolicznych, świętokrzyskich wsi - Huty, Podłysicy, Bielin, Trzcianki... Gdy już wierni dobrze się usadowili w ławach i lekko zdrzemnęli po gorączce sobotniej nocy, ojciec misjonarz swoim kazaniem brutalnie przebudził ich z letargu, taką oto opowieścią:

"Wracam wczoraj autobusem z Kielc i słyszę rozmowę kilku miejscowych nastolatek, zapewne wybierających się na jakąś zabawę, dyskotekę, albo inny koncert disko, bo stroje raczej lekkie, frywolne, a gołe nerki na wierzchu. Jedna z nich mówi:

- Ale sie bedzie działo dzisiaj, zabawimy sie, popijemy... ufff... i tak aż do samego rana!

Druga na to: - No pewnie! Bedzie fajnie, bedą chłopaki, tak no czad bedzie! No, a rano na mszę się do kościoła wybierasz?

- No coś Ty głupia, czy co?!!! Prędzej świnię w kościele zobaczysz, niż mnie rano po imprezie na mszy!!!

Tu ksiądz zrobił dłuższą, wymowną przerwę i krzyknął na cały kościół:

- Luuuudu świętokrzyski, jakiś ty głuuuuupi!!!"

Lud świętokrzyski tylko głębiej głowy swoje pochylił (dziwne trochę, bo przecież akurat oni na mszę przyszli ;-), ale uwierzcie, że i my opuściliśmy głowy, bo jakoś trudno było nam ukryć wyraz naszych twarzy. Ot i taki świętokrzyski klimat :-)

Dobrze - historie historiami, a droga daleka przed nami... Wędrówka przez Łysogóry, upłynęła nam na rozpamiętywaniu nocnych potyczek z drzwiami i okienkiem dziewczyńskiego pokoiku, z Duchem Jaremy, porannych opowieści o ludu świętokrzyskim, ale też kontemplowaniu uroków skalistych gołoborzy i Puszczy Jodłowej. Trasa długa i monotonna, więc jak znalazł okazała się marszowa pieśń z czasów wojen napoleońskich, zaadoptowana w PRL przez żoliborskich harcerzy, którą zaintonował Michał, a ja owszem - zapamiętałem:

"Pod Ulm, pod Ulm, pod Austerlitz,
dawaliśmy d... nie gadając nic.
Bo taką naturę od Boga już mamy,
że w d... bierzemy i nic nie gadamy!"
A wiecie, jak to pomaga w marszu? Spróbujcie, już u Księcia Poniatowskiego próbowali i pomagało.

Przez wzniesienia Księżej Skały (550 m), Sztymbera (530 m) i najwyższej Łysicy (614 m) dotarliśmy w końcu do Świętej Katarzyny, skąd musieliśmy jeszcze dojechać do Kielc. W Kielcach byliśmy już pod wieczór, a pociąg powrotny do Warszawy dopiero następnego dnia i znowu trzeba było poszukać jakiegoś noclegu. Spore miasto - hotel, schronisko, dworzec - odpadają. To może w takim razie jakieś seminarium? A i owszem, jest w Kielcach takie - Wyższe Seminarium Duchowne. W końcu my studenci, w dodatku z katolickiej organizacji akademickiej, to pewnie nas przyjmą na jedną noc do swojej bursy. I wiecie co, że przyjęli. Nazwisko księdza Malackiego "Wujasa" kolejny raz zrobiło swoje. W seminaryjnej bursie dostaliśmy (a jakże) dwie salki i zmęczeni ostatnimi dwoma dniami, zasnęliśmy snem sprawiedliwych.

Aż tu nagle o 5 rano, na cały regulator Jutrznia leci z głośników! Ale tak, żeby umarłego obudzić, więc trudno się dziwić, że i nasz Duch Jaremy padł pokornie na kolana. Oj, nie pospaliśmy za długo tego świątecznego ranka, stąd miasto Kielce wydało się nam wtedy mało ekscytujące. Nie dostrzegliśmy latających tu i ówdzie scyzoryków, a nawet siedzącego na ławce przy skwerze niejakiego Liroya... z pieskiem. No fakt, wtedy to on jeszcze nie był takim raperem, ani posłem nawet. Za to nie dało się nie zauważyć sunącego główną ulicą miasta, wielkiego, 1-majowego pochodu. Pamiętacie - czerwone szturmówki, portrety, transparenty, baloniki, goździki... takie tam. A pochodowa tradycja była w Kielcach bogata i połączona z dorocznym Rajdem Świętokrzyskim im. Lenina - oczywiście z obowiązkowym wejściem na Łysą Górę, albo Łysicę. Taki komunistyczny sabat czarownic. Delegacje z zakładów pracy, szkół i uczelni, działacze partyjni, harcerze, robotnicy i rolnicy... wszyscy stadnie, wprost z pochodu garnęli się na świętokrzyskie szlaki. Może dlatego własnie 1-majowe, popochodowe Kielce, wydały nam się tego dnia prawie całkowicie puste i wymarłe. Na szczęście jest tam jeszcze dawny kamieniołom Kadzielnia, w którym to postanowiliśmy powspinać się trochę po tamtejszych skałkach. Wtedy jeszcze można było. Po pewnym czasie okazało się, że do miasta zaczynają wracać 1-majowi, świętokrzyscy rajdowicze, zaczyna robić się tłoczno i gwarno, a coraz większe i liczniejsze grupki zmęczonych piechurów i wspinaczy, zaczyna raczyć się różnymi specjałami, świętując i ciesząc się, że ich praca ma swoje święto, a oni tego właśnie dnia nie  muszą jej wcale odwiedzać. Albo jakoś tak? To już jednak było ponad nasze siły, więc czym prędzej czmychnęliśmy na dworzec kolejowy, na zawsze zabierając ze sobą naszego świętokrzyskiego Ducha Jaremy

A miesiąc później był 4 czerwca... i wszystko, ale to wszystko się zmieniło, tocząc się w niespodziewaną, ale jakże szczęśliwą dla nas stronę. Ale wiecie co? Myśmy wtedy naprawdę wierzyli, że tak właśnie będzie!!! I dlatego, zamgloną, czarną nocą na Świętym Krzyżu, namówiliśmy tego ducha, żeby razem z nami poszedł. I chyba nie jest mu jakoś specjalnie źle, skoro już od tylu lat odnajduje się w naszym towarzystwie. I oby pozostał z nami jak najdłużej!!!

Tak więc...

Za Jaremu!!!

Pepe