Rumunia (2005)
Witajcie,
Wróciliśmy z kolejnej wyprawy do Rumunii. Wrócili jednak nie wszyscy, ponieważ Magda, Ela i Iwona postanowiły jeszcze przez tydzień chłonąć piękno i niepowtarzalny klimat rumuńskich zabytków zlokalizowanych w malowniczych miasteczkach Transylwanii i Wołoszczyzny. Co zobaczyły, mam nadzieję, że opiszą w części drugiej.
Zaczęło się 10 sierpnia 2005 r., gdy o 5.45 spotkaliśmy się na Dworcu Centralnym. Ośmioosobowa Drużyna Jaremy w składzie: Ala, Ela, Iwona, Iza, Magda, Monika, Adam i Radek załadowała się do pociągu relacji Warszawa - Budapeszt. Podróż przebiegała miło i bez problemów, toteż po 11 godzinach dotarliśmy do stolicy Węgier przed 17.00. Ponieważ kontynuacja podróży do Devy w Rumunii miała nastąpić rozkładowo dopiero o 23.10, plecaki zostawiliśmy w przechowalni (600 HUF) i ruszyliśmy w miasto. Za cel obraliśmy Wzgórze Zamkowe w Budzie, starszej części miasta. Większość zabudowy stanowi rekonstrukcję. Na uwagę zasługuje strzelista bryła neogotyckiego kościoła z jasnego kamienia, elementy murów i baszt obronnych oraz zamek. Budowla jest imponujących rozmiarów, trochę przyciężka. Na starówce w Budzie mało jest knajpek czy kawiarenek. Całość robi wrażenie nieco uśpione. Schodzimy nad Dunaj, podziwiając panoramę Pesztu, gdzie przede wszystkim rzuca się w oczy potężny i piękny gmach Parlamentu. Przez Dunaj przechodzimy Mostem Łańcuchowym, najstarszą przeprawą w mieście. Dunaj w Budapeszcie jest rzeką niezwykle żywą. Pływa mnóstwo statków, a przy peszteńskim bulwarze przycumowane są statki z restauracjami. W Peszcie jest gwarno, na deptaku sporo knajpek i ludzi. Po kolacji idziemy na dworzec gdzie okazuje się że nasz pociąg jest opóźniony ok. 40 min. Ostatecznie odjeżdża ok. godzinę po czasie. Mamy miejscówki i w miarę wygodnie dojeżdżamy do pochmurnej Devy. Idziemy do banku wymienić pieniądze. Tu mała niespodzianka: od 1 lipca denominacja 1:10.000 (dobrze to znamy) w obiegu są dwa rodzaje lei (pojawiły się też banie, czyli rumuńskie grosze).
Pertraktujemy z kierowcami licznych busów kurs do miejscowości Boga w Padiszu (ok 130 km.) Nie idzie to łatwo, tak naprawdę to im się po prostu nie chce. W końcu jeden godzi się za 150 EUR zawieść naszą grupę.
Jedziemy, kierowca zabrał jeszcze dziewczynę dobrze mówiącą po angielsku i przy dźwiękach "manele" podróżujemy w strugach deszczu do Padiszu. Droga bardzo kręta i typowo górska. Od Pietroasy kończy się asfalt, a raczej został skończony przez liczne potoki płynące niekiedy drogą. Prędkość ok. 10 km/h, a i tak trzeba się dobrze trzymać na wertepach. W końcu dojeżdżamy na miejsce, mała przegryzka, piwko Ursus, plecaki na plecy i w drogę.
Niestety zaczyna padać deszcz, który będzie raz siąpił, a raz lał aż do Cabany Padisz (ok. 15 km). Mokrzy i zziębnięci docieramy na miejsce.
Założyliśmy, że najkorzystniej z uwagi na zimno i mokro oraz plan odbycia nazajutrz wycieczki bez plecaków będzie spać pod dachem, a nie w namiotach (bezpieczne zostawienie dobytku). Padisz jest dość popularnym miejscem wakacyjnym dla Rumunów i Węgrów. Po kilku próbach znalezienia sensownego miejsca na nocleg, udaje się wynająć dla naszej ósemki pokój z czterema łóżkami. Panie zmieściły się na łóżkach, a dwaj panowie na karimatach i było OK. Pokój mieścił się w gruntownie remontowanym starym budynku, ubikacja i prysznice ( z ciepłą wodą) na korytarzu. Do tego przesympatyczna właścicielka władająca językiem francuskim. Wieczór spędzamy w barze należącym do Cabany Padisz.
Rano słońce i niebieskie niebo. Ruszamy zobaczyć największe osobliwości Padiszu, a mianowicie Twierdzę Ponoru i Wąwóz Galbeny. Padisz stanowi nagromadzenie wspaniałych, powalających ogromem, form i zjawisk krasowych.
Krajobraz płaskowyżu jest sielankowy, swojski, niemal beskidzki, ale nagle schodzimy gwałtownie w dolinę, na której dnie z groty pod skalnym urwiskiem wypływa górska rzeka, która meandrując przez szeroką łąkę niknie w ponorze, Idziemy znowu ostro pod górę, by nagle po skałach i łańcuchach opuścić się blisko 120 m na dno krasowego zapadliska zwanego Twierdzą Ponoru. Na dnie gwałtowny potok, dookoła pionowe 120 m ściany, a przed nami skalna brama (częsty motyw fotografii z Padiszu) wysokości kilku pięter, na której dnie potok z hukiem wpada do podziemnego koryta. Przez bramę możliwe jest przejście do niewielkiej studni otoczonej blisko 100 m wysokości skalnymi ścianami. Przechodzimy po łańcuchach i stalowych schodach do sąsiedniej doliny gdzie znajduje się wejście do groty połączonej ze sztolnią, którą płynie potok. Opuszczamy Twierdzę stromym 120 m podejściem. Po godzinie dochodzimy do Wąwozu Galbeny, po zejściu na dół widzimy jak z jeziorka pod pionową skałą wypływa górska rzeka (ta sama co znikła w sąsiedniej Twierdzy Ponoru). Po skalnej półce z asekuracją łańcuchem musimy obejść jeziorko, dalej szlak prowadzi trawersem wąwozu, który staje się coraz głębszy (miejscami 150 m). Coraz więcej elementów wspinaczkowych: łańcuchy, stalowe liny, podchodzenie kominem w skale. Potem było ciekawiej: wąwóz skręcał pod kątem 90 stopni koło wspaniałego 17 m wodospadu, ale potok zajął całą jego szerokość. Po lewej stronie zamontowano stalową linę, ale zapomniano o klamrach na nogi. Gdzieniegdzie wyrąbano stopnie wygładzone już przez wodę- czyżby wiszenie na rękach? Uznaliśmy, że bezpieczniej będzie przebrnąć wąwóz wpław (woda do kolan) niż ryzykować upadek z ok 1,5 m do wody (ryzyko skręcenia lub złamania nogi na niewidocznych pod wodą kamieniach). Najtrudniej wejść do zimnej wody, potem było już weselej. Czekała nas jeszcze jedna niespodzianka: przejście po rozpiętym łańcuchu trzymając się stalowej liny wzdłuż skał nad wodą (ok 1,5 m głębokości). Kłopot był w tym że czasami nie było oparcia dla nóg i trzeba było trochę powisieć na rękach. Udało się i po przegryzce (ok. 18.00!) wracamy na nocleg, oczywiście pod górę (400m) koło jaskini lodowej Żywego Ognia. Docieramy na pole biwakowe La Grianduli po zachodzie słońca. Na szczęście udaje się załatwić podwózkę ponad 8 km dziurawą drogą po nocy. Następnego dnia żegnamy się z właścicielką i 20 km doliną opuszczamy Padisz.
Padisz wart jest odwiedzenia na nieco dłużej (ok 5-7 dni), doskonałą bazą jest rejon Cabany Padisz oraz Cabany Boga, skąd można robić kilkugodzinne wycieczki do form i zjawisk krasowych, które trudno zliczyć. W oba miejsca dopuszczony jest dojazd samochodem (uwaga na dziury i strumyki), najlepiej terenówką, ale widzieliśmy tam Dacie, Tico, a nawet Audi. Rejon jest bardzo wilgotny z dużą ilością opadów, ale piękny, szczególnie dla miłośników krasu, skałkowania i jaskiń.
Nocujemy w Garda de Sus skąd autobusem jedziemy do Alba Julia (ciekawe centrum z deptakiem i wyeksponowanymi zabytkami) stąd pociągiem do Avrigu u stóp Fagarszy. Udaje się wynająć busa (choć osobiście nie miałem nawet nadziei), który zawiózł nas niemal do końca drogi w dolinie potoku Serboty, stąd już tylko 500 m w pionie i jesteśmy w schronisku Negoiu.
Zaoszczędziło to nam cały dzień marszu długą i płaską doliną. Po drodze mija nas transport piwa (po dwie skrzynki na osiołka). Rano wybieramy się na Negoiu. pada lekki deszczyk, ale około 9.30 się wypogadza. W sześć osób (Iza z Adamem zostają w schronisku) idziemy w górę. Postanawiamy wejść Żlebem Drakuli co wymaga obejścia Negoiu od północy by potem stosunkowo łatwą drogą zejść ze szczytu. Przed pierwszą przełączką z łańcuchami odłącza się Iwona (stąd może jeszcze bezpiecznie sama wrócić) więc dalej w piątkę kontynuujemy wspinaczkę. Północno-wschodnie stoki Negoiu to skalne rumowisko z licznymi grzebieniami i żlebami. Wreszcie osiągamy Żleb Drakuli (Strunga Dracului). To nachylona pod kątem około 70 stopni rynna skalna długa na ok. 200m, ale ubezpieczona łańcuchami i dość szeroka.
Wejście nie stanowi żadnych problemów, mogą się one pojawić przy zejściu, a szczególnie przy przejściu z wyprawowym plecakiem. Słyszymy odległy grzmot, dookoła chmury, w których wchodzimy na szczyt. Tam szybko pamiątkowe zdjęcie i ponaglani przez coraz bliższe grzmoty pospiesznie opuszczamy grań. W strugach deszczu, schodzimy do skalnego kotła i przez rumowiska kamienne docieramy do ścieżki prowadzącej do schroniska Negoiu.
Wieczorem imprezka, a na zewnątrz szaleje burza z wichurą. Do rana uspokaja się i możemy wyruszyć na zachód w kierunku Turnu Rosu.
Idziemy trawersem przez Cabanę Barcaciu gdzie w konsumpcji przegryzki towarzyszyły nam psy (w tym pięć zabawnych szczeniaczków) oraz osły mające wyraźną ochotę na dołączenie sie do biesiady. Od cabany było juz dość ciężko w górę polodowcowej doliny do jeziora Avrig (2007 m n.p.m.).
Idziemy w chmurach, trzeba uważać by nie zgubić ścieżki. Niedaleko jeziora zaczyna grzmieć, toteż pomimo, iż była dopiero 16.00 decydujemy o rozbiciu namiotów. Po chwili już leje. W sumie przeszły trzy burze, z czego nocna napędziła trochę strachu bo pioruny biły w granicach 500 m od nas. Na szczęście jezioro otoczone jest koroną gór 200 - 300 m wyższych, toteż było w miarę bezpiecznie.
Rano pogoda nie mogła się zdecydować: chmury, deszcz, w końcu możemy zwinąć namioty i pójść w kierunku Turnu Rosu. Po wyjściu znad jeziora krajobraz gór nagle się zmienia. Z typowo alpejskiego staje się połoninny. Widoki coraz lepsze, choć rejon Negoiu pozostanie do końca dnia w czarnej zasłonie. Zadowoleni podążamy przez szerokie grzbiety, gdy nagle ogarnia nas lepka chmura, która przez ponad godzinę sprawia że stąpamy po omacku natykając się to na owce, to na konie we mgle.
W tym roku Fagarasze pokazały normalną twarz. W przeciwieństwie do 2003 r. gdy przez dwa tygodnie nie zmokliśmy, tym razem dostawa świeżej wilgoci była codziennie. Odbiło sie to na widokach, które można było podziwiać jedynie rano. Po drodze spotykaliśmy głównie Rumunów i Czechów, ale też sporo Polaków. Opuszczamy grań główną Fagaraszy i schodzimy do doliny w kierunku Turnu Rosu. Pierwotny plan założenia obozu w tej dolinie, by dopiero rano w piątek zejść do stacji kolejowej i rozpocząć powrót przez Sybin, spalił na panewce. Dolina okazała się bardzo mokra i wąska, Potok niósł brązową wodę i brak było zadawalających wypłaszczeń gdzie mogłyby stanąć nasze namioty. Tak dochodzimy do Turnu Rosu, niewielkiego miasteczka przy linii kolejowej. Z przewodnika dowiadujemy się ze w Sybinie jest kamping więc decydujemy pojechać tam już we czwartek. Z dworca jedziemy trolejbusem, potem osobliwym tramwajem (linia jednotorowa, zawracanie po tzw. trójkącie). Grzmi, kamping taki sobie, ale jak na warunku rumuńskie dość przyzwoity.
Podjęliśmy jednak nieudaną próbę noclegu pod dachem (facet zobaczył grupę nienajczystszych plecakowców i nas zlekceważył). Zadowoleni, że burza poszła bokiem (oczywiście w góry) gotujemy obiadek i idziemy spać. Nad ranem jednak lunęło, a około 10.00 nastąpiła powódź w namiocie Magdy i Moniki. Nieco slońca pozwoliło na wstępne przesuszenie. Po pożegnaniu już w piatkę pojechaliśmy na starówkę. Starówka jest generalnie w remoncie, ale i tak można podziwiać zachowane kilkusetletnie budynki z charakterystycznymi wysokimi dachami. W przytulnej restauracji próbujemy różnych rumuńskich potraw, a w sklepie muzycznym zaopatrujemy się w płytki z charakterystyczną rumuńską muzyką. Co ciekawe w Rumunii na prowincji mało słyszy się hitów rodem z MTV. Powszechnie grane jest "manele". Do Sybina trzeba jeszcze kiedyś zajrzeć po remontach. Natomiast nowa część tego 170-tysięcznego miasta jest mało interesująca. Wracamy na stację, żeby wsiąść w pociąg do Devy, skąd następnie mamy pociąg do Budapesztu. Tu niespodzianka: przy peronie stoi nowoczesny motorowy skład z XXI w. W Devie w Billi robimy ostatnie zakupy. Ciągle przelotnie pada, więc czas do odjazdu pociągu spędzamy w pobliskim Mc Donaldzie. Na stacji, jak to na stacji, nieprzyjemnie i sporo podejrzanych indywiduów. Kolejna ciekawostka: na paragonach z baru widnieje pinkod do toalety (sic!). Podróż rozpoczynamy od malutkiego znieczulenia, a potem spać.
Rano zwiedzamy Peszt w promieniach porannego słońca na tle błękitnego nieba. Trwają przygotowania do uroczystości - jest święto narodowe oraz 100-lecie konsekracji katedry św. Stefana (w ostatniej chwili udaje się wejść do środka). Z bulwaru obserwujemy panoramę Budy oraz akrobacje lotnicze (min. przeloty pod mostem łańcuchowym). Typowe węgierskie śniadanie jemy w knajpce Anna przy głównym deptaku. Potem przez malownicze ulice i place idziemy do synagogi (największa w Europie Środkowej), niestety jest sobota i o zwiedzaniu nie ma mowy. Na zakończenie, po drodze do dworca Keleti PU trafiamy na przepyszne lody do urządzonej w stylu wiedeńskim cukierni. Ostatnie zakupy na podróż i do pociągu.
Budapeszt jest ładnym generalnie zadbanym miastem choć niektóre miejsca jak Moszkva Ter oraz okolice dworców kolejowych, pełne żuli i żebraków, budzą niechęć. Wiele nowych inwestycji i remontów, przy czym nowe obiekty są wkomponowane w XIX-wieczną zabudowę. Budowle są wielkie i bogato zdobione, ale nieco przytłaczają. Trochę brak jest klimatu znanego z Pragi, życie skupia się głównie w Peszcie na deptakach i bulwarze Dunaju. Inna kwestia to ceny. Jest to bardzo drogie miasto. 10 godzin, które w nim spędziliśmy oczywiście pozwala tylko na pierwsze wrażenie, więc planujemy jeszcze tu kiedyś po drodze zajrzeć.
Po 10 godzinach wysiadamy w Warszawie.
Tak, to już koniec kolejnej wyprawy do Rumunii; było bardzo ciekawie, poznaliśmy kilka nowych zakątków tego kraju oraz dokończyliśmy wędrówkę po Fagaraszach rozpoczętą w 2003 r. Kraj zmienia się powoli na lepsze, widać trochę nowych inwestycji, a ludzie w zdecydowanej większości przypadków są nadal życzliwi i otwarci. Rumunia pozostaje krajem, który warto odwiedzać.
Oczekujemy na powrót Eli, Iwony i Magdy i ich relację ze zwiedzania zabytków oraz spostrzeżenia z rejonów, gdzie do tej pory nie dotarliśmy.
Za Jaremu
Radek