Rumuńska majówka (2013)

W ramach zacieśniania więzów rodzinnych i stosunków polsko-rumuńskich zameldowaliśmy się na na Padis, w górach Apuseni. Świeciło piękne słońce, po kątach leżały połacie śniegu ustępujące polom krokusów. Te krokusy można było kosą kosić. Jakoś nie kojarzyłem, że to takie duże kwiatki; w Persji robią z tego szafran - Sylwek mnie napomniał, że gupi jestem, bo to przecież jest właśnie Szafran Spiski.
Urok Rumuni polega na tym, że strasznie dużo można. Palić ogniska, mieszkać jak Cygan i próbować mówić po rumuńsku, co chyba jest jednak prostsze niż węgierski - choć ostatnio nie jestem tego taki pewien. Dość, że trochę krzywiłem się na Sylwka, że mnie tak żelazną rączką tam doprowadził, bo my prawdziwi mężczyźni lubimy trochę pojeździć samochodem i celowałem w Konstancę, ale niech tam. Zamiast tego wycelowaliśmy w jaskinie.
W przewodniku Bezdroży jest szkic tras i przydługawe opisy. W książce wszystko wyglądało lajtowo, w sam raz na rodzinną wycieczkę. W realu zapowiadało się nieźle, bo wbrew obiegowym opiniom szlaki były super oznakowane. Dopiero później miało do mnie dotrzeć, że tak super jest głównie w tych lajtowych miejscach; tymczasem sunęliśmy po łąkach zaglądając w doliny, w których miedzy źdźbła rozkosznie zielonej trawki i kumkające żabki zapadała się pod ziemię woda. Ze dwie godzinki nam zajęło, zanim dotarliśmy do Cetatile Ponorului. W tym punkcie wspomnienia zaczynają mi się rozmywać - już nie pamiętam, czy tabliczka "tylko dla doświadczonych turystów" stała przed spadem po linach 50 metrów w dół, czy dopiero gdy staliśmy przed samą, wielka jak katedra skalną gardzielą ponoru na rozwidleniu szlaku, którego jedna odnóżka kusiła zarąbistymi stalowymi schodkami, a druga skokiem wprost w znikający w czeluści potok. No, oczywiście nie po to żeśmy się tyle męczyli, żeby rejterować jakimiś schodkami... Kamienie były śliskie, więc zdjąłem buty, co było bardzo orzeźwiające i szybko przypomniało mi o topniejących śniegach, a że nie lubię cierpieć sam (czytaj: to jest aby reszta rodziny nie zrobiła sobie krzywdy), kazałem im zrobić to samo. Jeszcze trochę suszenia i czeluść była nasza. No... wrażenie jest ogromne, jak zejście do wodnego piekła. Gdy już ochłonęliśmy i dotarło do nas, że wody jest zbyt wiele, aby przejść ponorem wzdłuż podziemnej rzeki, w przewodniku doczytaliśmy się o kontynuacji szlaku do kotła obok. Ten kocioł kusił tuż, tuż, na wyciągniecie ręki, jaśniejąc za niesamowitą skalną bramą. Z początku szło nam nieźle, później, gdy na wrednie sypkim osuwisku miejsce kamyków zajęła glina i śnieg było za późno na wycofanie się. Wreszcie, balansując na krawędzi migotania przedsionków przeszliśmy pod skalnym nawisem między spadające pionowo w dół, wapienne ściany. Bez wątpienia byliśmy w raju i tylko jedna sprawa mąciła nam spokój - jedyne wyjście prowadziło kolejną dziurą na pysk w dół, po wrednym żwirku, do ryczącego wodnym żywiołem ponoru. Właściwie byłem już bez sił, Sylwek też trzymał się tylko po to, by nie spanikowały dzieci, kamyki cały czas osuwały się nam spod stóp, dostawałem drgawek na myśl o powtórzeniu trasy w przeciwną stronę. Przez głowę mignęła mi myśl, że w Rumunii naprawdę wszystko można - w Polsce takie miejsce byłoby wymazane z map, zadrutowane i z tablicą "wstęp zabroniony pod karą...". Sylwek mówi, że inną myślą, która na pewno musiała mi przejść przez głowę, to "coś Ty kretynie robił swojej rodzinie".
A jednak wszystko skończyło się dobrze, i już po godzince byliśmy z powrotem po drugiej stronie potoku mijając wycieczkę niemieckich gimnazjalistów. Trzeba tu zauważyć, że nasze dzieciaki radziły sobie znakomicie - chłopaki nie szarżowali wyczuwając jednak pewną nietypowość sytuacji, no i są dość lekcy, co ułatwia im poruszanie się na tak sypkim stoku.
Po tym przejściu żadne "balkony widokowe" nad 75-cio metrowymi ścianami czy przejście zaśnieżonym kotłem (znowu z wejściem do ponoru) nie robiło na nas wrażenia. W przewodniku "trasa nr 7 ze zwiedzaniem" zajmuje do 9 godzin. Nam tyle zajęło pół tej trasy. No ale Rumuni, to stachanowcy. Choć zauważyłem, ze lubią podjechać samochodem bezpośrednio pod taką skalną atrakcję.
Tak było dnia następnego, gdy lekko podziębieni ruszaliśmy na niezwykle prosta trasę nr 8.
Ponieważ było nieco śniegu, już na samym początku zeszliśmy ze szlaku, co jednak nikogo z nas nie zdziwiło skoro zdarza się, że lądujemy na Ukrainie jadąc na Węgry. Kierując się nieomylnym wyczuciem kierunku zrobiliśmy skacząc miedzy kamykami pętelkę by wyjść wprost na szlak, którym mieliśmy wracać, i pana, który piękną francuszczyzną poinstruował nas jak skorygować trajektorię. Pan coś powiedział po rumuńsku, gdy po ocenieniu co nas czeka zmieniałem buty. Słabo znam ten język, więc zrozumiałem tylko "papucie".
Cetatea Radesei to jaskinia - ponor, z przepływającym przez nią strumieniem. Same wrota jaskini robią wrażenie, w środku lodowe ostańce, zastygłe lodowe wodospady i takie tam. Latarka się przydaje, ale miejscami są w wysssoko zawieszonej powale skalne okna, przez które wpada światło, woda, kamienie i drzewa. Jaskinia ma urok i wciąga. Wciąga tak dalece, że znowu jakoś nie zauważyliśmy, że jesteśmy sami, a nasze dzieci wiszą w ciemnościach na jakichś łańcuchach nad rwącą wodą. Wszystko to było jednak ciekawe i bardzo przyjemne, szczególnie, gdy zadowoleni z wycieczki wyszliśmy na słonko do wąskiego kanionu. Tu nabrałem wątpliwości, czy jesteśmy na szlaku, bo pionowe ściany ograniczały po obu stronach taki mały wodospadzik, którym trzeba było się chyba zsunąć by wyjść z wąwozu. Dość dobrze pamiętałem jak zimna i wartka jest tutejsza woda, ale przecież już było widać słońce, no i przecież na pewno byliśmy na szlaku. Zsunąłem się zatem owym wodospadzikiem i rzeczywiście, byliśmy na szlaku, poniżej, za zakrętem, były łańcuchy. I kolejny wodospadzik. O, a nad wodą nawet nieco śniegu. I jeszcze jeden zakręcik... Gdzieś po dwóch, a może trzech kwadransach, gdy nad ogniskiem suszyliśmy skarpetki i wylewaliśmy z butów wodę wystawiając mokre pośladki do słońca, Sylwek wyczytał w przewodniku: "często drewniane mostki są zrywane przez wodę i wówczas trzeba się wycofać (przez jaskinię).
Czemu Ona nie czyta takich rzeczy wcześniej? Mieliśmy jednak satysfakcję: obok przechodzili Węgrzy, zaglądali ostrożnie do wylotu wąwozu, a potem patrząc na nas kiwali z uznaniem głowami "Lendziel, Ooo! Lendziel". Cieszyło mnie to bardzo. Jak zobaczyłem drogę powrotną powiedziałem "O cholera!".

W tych górach w ogóle jakoś dużo Węgrów myślałem wieczorem piekąc grzanki przed rozbitym nad szemrzącym strumieniem namiotem. I pewnie będzie jeszcze więcej, bo dobrą drogę od Pietroasa zrobili. No i w Rumunii strasznie dużo można. Nie to co na Węgrzech.

Saturator /a Sylwek i Synowie pewnie nie mają nic przeciwko/
29 kwietnia - 2 maja 2013, Padis, Apuseni, Rumunia.

__________

komentarz:
Na komarowym ognisku 3 maja w Sarospatak cała rodzina Kulczyków była jakaś taka wyspokojona i miała nastrój jak himalaiści po zejściu ze szczytu. Opowiadali o polach krokusów, o wędrówkach po pas w zimnej wodzie w jakichś jaskiniach i spuszczaniu się do ponorów. Zastanawiałem się, czy te opowieści to wpływ tokajskiego wina. Ale teraz zaczynam wierzyć, że rzeczywiście tak było. A nawet zaczynam zazdrościć. Gdy śniegi stopnieją trzeba będzie tam pojechać.
Pozdrawiam,
Jurek