Litwa, Łotwa, Estonia: Baltica 2003

Pomysł Pribałtyki przyszedł dość nagle. Owszem, planowaliśmy "kiedyś" pojechać w te piękne kraje, ale też nie precyzując terminu uznając je za bliskie i do zrealizowania w praktycznie każdym momencie. Tak się złożyło, że właściwy moment nadszedł teraz. Na ok. tydzień przed wyjazdem rozpoczęliśmy przygotowania, szacunki kosztów, zbieranie informacji praktycznych. Ostatecznie wyruszyliśmy w niedzielę (29.6) ok. 14.00 po wizycie na giełdzie fotograficznej, gdzie uzupełniliśmy zapas filmów negatywowych i slajdów.

W niedzielę dojechaliśmy jedynie do miejscowości Giby, gdzie rozbiliśmy się na miejscowym kempingu (20 zł za samochód + namiot + 2 osoby dorosłe, dwuletni Piotruś darmo). Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na obiad w Tykocinie (to już tradycja) oraz w Białymstoku, gdzie podziwialiśmy białe mury Pałacu Branickich wraz z parkiem pałacowym. Na samym kempingu panowały niezłe warunki. Innych ludzi prawie nie było (pod namiotem na pewno), były toalety i prysznice z ciepłą wodą, choć ich standard nawiązuje do czasów komunistycznych - dość brudno, nieczynne punkty świetlne w pomieszczeniach. Tegoż wieczoru zauważyliśmy jeden podstawowy przedmiot, którego zapomnieliśmy wziąć z Warszawy, brakowało nam mianowicie paczki pieluch jednorazowych. Brak ten zauważyliśmy oczywiście w momencie, kiedy dziecko należało natychmiast przewinąć, na kempingu kilkanaście kilometrów od Augustowa, a my nie mieliśmy żadnej zapasowej pieluchy. Na szczęście w Gibach otwarty był sklep wielobranżowy, w którym oprócz alkoholu były pieluchy sprzedawane na sztuki. Kupiłem połowę zapasu sklepowego, tzn. dwie pieluchy.

LITWA

Następnego dnia rano wyruszyliśmy na granicę. Przed granicą obowiązkowy zakup ubezpieczenia. Kosztuje ono 79 Lt na dwa tygodnie (1 Lt = 1,30zł). Po okazaniu Zielonej Karty otrzymuje się 50% zniżki. Granicę przejechaliśmy w 5 minut. W Łoździejach krótki parking i pobranie gotówki z bankomatu. Bankomaty na Litwie, podobnie zresztą jak w pozostałych krajach bałtyckich, spotyka się nawet w małych miejscowościach i dostęp do gotówki poprzez karty jest łatwiejszy niż w Polsce. Spoglądając na niebo decydujemy się na rozpoczęcie naszej podróży krótkim odpoczynkiem na plaży. Z Łoździejów malowniczą, szeroką i równą drogą przez Mariampol udaliśmy się do Kowna. Zwiedzanie Kowna rozpoczęliśmy od zakupów w sieci "Iki", gdzie nabyliśmy pieluchy, pieczywo, ciacha i podobne przydasie (ceny zbliżone do polskich). Po zostawieniu w Unku zakupów ruszyliśmy w kierunku zamku kowieńskiego. No i się zaczęło! Wkładam pierwszy film slajdowy do aparatu, a on nie chce się zamknąć! Dokładne oględziny aparatu wskazują, że złamał się kawałek plastikowego zaczepu odpowiedzialnego za zamykanie tylnej klapki aparatu! Po wizycie w najbliższym punkcie fotograficznym i namierzeniu adresu serwisu fotograficznego zmierzamy poprzez Rynek głównym deptakiem miasta do punktu serwisowego. Rynek jest dość ładny, stoi przy nim piękny budynek Ratusza. Starówka jest bardzo mała i powoli remontowana. Główny deptak nie wygląda imponująco, lecz jest miły i bardzo malowniczy. Podoba nam się wielość kwiatów. Kwiaty są wszędzie, są zadbane i dodają miastu koloryt. W punkcie serwisowym dowiaduję się, że niestety nie mogą mi naprawić aparatu, a jedyny punkt na Litwie, który może to zrobić znajduje się w Wilnie. Rezygnujemy więc ze zwiedzania Kowna zostawiając je sobie na podróż powrotną i zmieniamy plany, udając się do Wilna. Droga to cały czas dwupasmówka z ograniczeniem do 100 km/h i częstymi ograniczeniami prędkości na skrzyżowania i przejścia dla pieszych. Prowadzony dzielnie przez Malwinkę, która znalazła nazwę ulicy w Atlasie pożyczonym od Iwonki i Jurka, na 20 minut przed zamknięciem punktu serwisowego Canona docieramy na miejsce. Tam obiecują mi naprawić aparat za ok. 3 tygodnie! Chwila negocjacji po angielsku, rosyjsku i polsku, aż w końcu obiecują mi zreperować aparat na następny dzień na godz. 15. Ufff, ulżyło!

Tego dnia nie mamy już sił na zwiedzanie Wilna i jedziemy prosto na kemping, który miał się znajdować w odległości 15 km od centrum Wilna przy drodze wylotowej na Mińsk. Miał to być jeden z największych kempingów na Litwie. Miał, bo... go nie było. Jak dowiedzieliśmy się na innym kempingu został on zamknięty. Tam gdzie dojechaliśmy zepsuł się kran i nie było jak się umyć, jednakże zostaliśmy zaproszeni przez pracującą tam Polkę do domu, gdzie za 20 Lt przenocowała nas zapewniając dostęp do podstawowych urządzeń sanitarnych. Dom Polki i jej męża Białorusina należał podobno do lepszych w okolicy. Faktycznie, przed domem stoi VW Golf, traktor. Sam dom jest drewniany i ładnie pomalowany w ostre zielone i fioletowe barwy. W domu jest łazienka z ciepłą wodą (woda ze studni podgrzewana na miejscu), ale nie ma toalety. Warunki podobne do tych, które widzieliśmy w Zajkach. Tylko tu mieszka cała rodzina. Jest biednie, ale czysto. Następnego dnia wyruszamy do Wilna.

Wilno robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ostra Brama jest prawie pusta. Spacerujemy cały dzień piękną starówką, która jest systematycznie odnawiana. Nawet jednak w centrum starówki, na jej tyłach widoczne są kościoły w tragicznym stanie, nie wyremontowane od czasów radzieckich. Katedra na głównym placu jest niestety w remoncie i nie możemy jej zwiedzić. Możemy natomiast zwiedzić basztę na Wzgórzu Gedymina, gdzie znajduje się mała wystawa poświęcona historii zamku. Ze wzgórza rozciąga się ładna panorama miasta. Udajemy się tam już po odbiorze aparatu z punktu, tak że zabieram się do uzupełniania dokumentacji fotograficznej. W międzyczasie udajemy się na obiad. Najpierw do przyjemnej knajpki na uboczu, gdzie spożywamy nieduże porcje indyjskiego jedzonka (7 i 9 Lt porcja), a potem dodatkowy obiad dla Piotrusia, który pierwszy obiad przespał. Teraz bierzemy kotlet mielony z zielniakami i surówką w porządnej restauracji z kelnerami, akceptującej karty płatnicze i mieszczącej się przy głównej ulicy starówki. Płacimy za to 10,50 Lt, czyli 14 zł! Dodatkowo przy ogródku, w którym siedzimy rozkłada się dziecinny zespół folklorystyczny. Piotrek obiadek zjada jak natchniony, wpatrując się w chłopca grającego na bębenku i dziewczynki grające na harmonii i skrzypcach. My fotografujemy ich, opiekun zespołu nagrywa nas kamerą video. Widzimy też przechodzące bosonogie dziewczęta w wiankach na głowie i ubrane w lniane stroje. One również przybyły do Wilna z okazji 750-lecia koronacji księcia Mendoga, który zjednoczył plemiona litewskie w celu wspólnej walki z Krzyżakami. Obchody staramy się omijać z daleka, jednak i tak zostajemy sfilmowani przez telewizję litewską, która chce z nami przeprowadzić wywiad po litewsku, albo przynajmniej po rosyjsku.

Z Wilna wyjeżdżamy oczarowani miastem. Po drodze wstępujemy jeszcze na cmentarz na Rossie, gdzie znajduje się grób matki Piłsudskiego i jego serce. Poza tym najsłynniejszym, leżą tu inni znani Polacy. Udajemy się m.in. na grób ojca Słowackiego oraz Władysława Syrokomli, przy którego ulicy mieszkałem przecież niemal przez całe życie.

Nocujemy na kempingu pod Trokami, ok. 20 km od Wilna. Kemping ma znakomitą infrastrukturę, jest jakby przeniesiony z Francji. Ma czyste prysznice, pralkę, plac zabaw dla dzieci. Niestety jest dość tłoczny. Wieczorem rozgrywany jest jeszcze międzypaństwowy mecz piłkarski Polska - Anglia. Dynamiczniejszy i silniejszy Piotruś okazuje się być sprawniejszym graczem od nieco młodszego Izzy'ego, który jednak imponuje celnością strzałów. Za kemping płacimy 26 Lt (8 Lt od osoby, po 5 za samochód i mały namiot). Podobno w domkach blisko baru było głośno.

Następny dzień rozpoczynamy od zwiedzania zamku w Trokach. Zamek pamięta ponoć czasy księcia Witolda, teraz jest odrestaurowany, a w jego wnętrzu znajduje się ciekawa ekspozycja pokazująca historię Litwy. Gorąco polecamy (wstęp 7 Lt).

Potem ruszamy już w kierunku granicy łotewskiej. Po drodze mijamy zachwycające krajobrazy Auksztockiego Parku Narodowego. Wspaniałe, błękitne jeziora, pofałdowane wzniesienia, cudowne lasy. To jest miejsce, gdzie kiedyś będzie trzeba przyjechać na dłużej.

ŁOTWA

Na granicę litewsko-łotewską wjeżdżamy zupełnie bez kolejki. Tu jednak utkniemy na jakieś 10 minut. Pani celnik koniecznie chce sprawdzić numer nadwozia, a Unek odmawia posłuszeństwa i nie chce otworzyć maski. Po kilku minutach szamotania sprężyna wreszcie puszcza, a pani celnik może już porównać numer nadwozia z tym, który wpisany jest w dowodzie rejestracyjnym. Potem czekamy jeszcze chwilę na paszporty. Na tej granicy jest inaczej niż wszędzie. Wjeżdżając dostajemy karteczkę z numerem rejestracyjnym i liczbą osób w pojeździe, którą musimy zostawić przed wyjazdem z pasa granicznego! Po paszporty zabrane z samochodu trzeba też pójść do celnika, o czym zostałem grzecznie pouczony przez celnika. Jesteśmy na Łotwie!

Dynenburg to jedno z miast, które najbardziej ucierpiały podczas drugiej wojny światowej. Prawie cała starówka została zniszczona. Na jej miejscu zbudowane socrealistyczne miasto. Nierówne drogi, prastare autobusy mijające się z pokaźną liczbą nowoczesnych Solarisów, sporo bankomatów. Udajemy się do jednego z punktów gastronomicznych polecanych przez przewodnik, ale okazuje się on zamknięty. Tam spotykamy jednak bardzo sympatyczną panią (z pochodzenia Polkę, która po polsku potrafi jednak powiedzieć tylko "dziękuję"), która prowadzi nas do lokalu, który wygląda jak stołówka. Za 1 łata (niecałe 7 zł) zjadamy tam dwudaniowy obiad (zupa, ziemniaki, mielony/kotlet z kury, surówka i kompot). Robimy kolejne zakupy (za darmo wózek w kształcie samochodu) i idziemy na spacer po deptaku. Tam znajdujemy jednak kilka ciekawszych budynków, większość w stanie fatalnym. Odnowione są tylko te zajęte przez banki. Wyjeżdżając z Dynenburga widzimy jeszcze nie wykończone budynki bez okien. Pamiątka po komunizmie? Tak, ale przecież takie same domy (tylko ukończone) są na Tarchominie, Bródnie, Ursynowie. Będziemy jeszcze takie widzieli w Tallinie, Rydze. Przez Łotwę tylko przejeżdżamy fascynując się pięknymi, dzikimi krajobrazami, pustymi, dobrej jakości drogami. Mijamy Rezekne, Balvi, Aluksne i dojeżdżamy do granicy estońskiej. Znowu odprawa w 5 minut (tym razem maska już otwiera się bez problemów), inny świat. Droga jest już nie tylko lepsza niż w Polsce. Jej jakość przewyższa wiele dróg zachodniej Europy. Szukamy noclegu. Znajdujemy kemping za 80 koron za nas wszystkich z prysznicem. Dziwimy się cenie. Według przewodnika cena za kemping w Estonii wynosi 50 koron. Nie wiemy jeszcze, że do tej ceny zawsze trzeba doliczyć opłatę za prysznic i te 80 koron to mało... Nocujemy na dziko nad pięknym jeziorem rynnowym niedaleko miejscowości Valga.

ESTONIA

Następnego dnia jedziemy do Tartu, czyli dawnego Dorpatu. Jest to niewielkie, lecz bardzo ładne miasteczko uniwersyteckie we wschodniej części Estonii. Rynek Tartu zdobi romantyczny pomnik całującej się pary młodych ludzi. Dziewczyna ma długi "koński ogon" i bardzo krótką spódniczkę. Już widzę oburzenie polskich urzędników, którzy mieliby taki "gorszący" pomnik przed swoim ratuszem. Zresztą pomniki to najpiękniejsze, co można zobaczyć w Tartu. Z Tartu jedziemy na północ, przejeżdżając brzegiem potężnego jeziora Pejpus. Tego samego dnia dojeżdżamy do Narwy. Narwa jest najbardziej rosyjskim miastem w Estonii. 95% ludności miasta to Rosjanie. Napisy przeważnie dwujęzyczne, choć więcej po estońsku. Między Estonią i Rosją trwa konflikt o Narwę, której mieszkańcy chcą połączyć się z Rosją. Estonia nie chce jednak oddać Narwy ze względu na elektrownię wytwarzającą 30% energii elektrycznej dla całej Estonii. W Narwie kupujemy vouchery (10 dolarów za 3). Transakcji dokonuję w biurze turystycznym mieszczącym się na 9 piętrze najwyższego wieżowca w mieście. Najgorsze klatki schodowe na Pl. Hallera, czy też na Bródnie wydają się być czyste i zadbane w porównaniu do tej, którą oglądam. Dostaję vouchery, jemy smaczne mięso w garnuszku w miejscowym lokalu (25 koron, 1zł=3 korony). Jedziemy na kemping (50 koron + 20 koron za prysznic od osoby). Narwa jest raczej brzydkim miastem. Jedna z najpiękniejszych barokowych starówek w krajach nadbałtyckich została całkowicie zniszczona w wyniku sowieckich nalotów w 1944 roku i nie została odbudowana. Jedyną atrakcją jest zbudowana przez moskiewskiego kniazia Iwana III twierdza, która w większej części znajduje się na drugim brzegu rzeki i po rosyjskiej stronie granicy, w Iwangorodzie.

PETERSBURG

Następnego dnia rano zostawiamy Unka na strzeżonym parkingu tuż przy dworcu autobusowym (13 koron za dobę) i autobusem linii Eurolines (80 koron, Piotruś darmo) udajemy się do Petersburga. Granicę mijamy bez problemu i po kilku godzinach jazdy docieramy na Bałtycki Dworzec Kolejowy. Tu czeka nas przykra niespodzianka. Najpierw przez pół godziny szukamy bankomatu, który przenoszony jest z miejsca na miejsce. Dzięki pomocy co najmniej 5 osób, wielu pytań udaje mi się w końcu odnaleźć maszynę i wypłacić pieniądze. Bankomaty w Petersburgu umieszczane są tylko we wnętrzach chronionych sklepów, często przy posterunkach milicji. Wolnostojących bankomatów wmurowanych w ścianę budynku, dostępnych 24h na dobę w tym mieście nie widziałem. Na Dworcu Bałtyckim nie było też babć oferujących kwatery prywatne. Pytań o informację turystyczną nikt nie rozumie. Dopiero po zakupie mapy i lekturze przewodnika dochodzimy do wniosku, że w Petersburgu po prostu nie ma czegoś takiego, jak informacja turystyczna. Kupujemy mapę i idziemy do polecanego hotelu. Nie ma miejsc. W pobliskich hotelach też nie ma miejsc. Rozmawiam z ludźmi. Podobno więcej babuszek oferujących kwatery jest na Dworcu Moskiewskim. Jedziemy metrem (ok. 70 gr za bilet). Po obejściu całego dworca znajdujemy jedną babcię. Cena jest wysoka - 20 dolarów. Ale Malwinka źle się czuje. Trudno, przepłacamy i to dużo, ale to tylko na jedną noc. Babcia mówi, że to tylko 5 minut pieszo. Ale można "maszyną" Usiłuje złapać "stopa". Ciężko się z nią rozmawia. Zaczynam się wkurzać. W pierwszym mieszkaniu nas nie chcą (miało być 900 rubli, a ja stargowałem na 800), do drugiego jedziemy tramwajem (6 rubli bilet, prawie taki jak w Tajlandii). Punkt jest dobry, kwatera fatalna. W nocy w kuchni trwają wyścigi karaluchów, na dodatek w regionie wyłączyli ciepłą wodę. Ale w tej łazience chyba i tak byśmy się nie wykąpali. 

Oglądamy miasto. Polecam wszystkim zwolennikom stylu socrealistycznego. Mieszanina stylu Pl. Konstytucji i Pl. Hallera. Bardzo szerokie aleje, duże odległości pomiędzy ciekawymi miejscami. Wysokie betonowe kamienice. Poruszamy się prywatną linią mikrobusową (12 rubli). To miasto zostało zbudowane nie po to, aby w nim mieszkać, lecz na miarę imperium, które miało reprezentować. Wspaniała cerkiew Piotra i Pawła, cudowna wręcz Cerkiew Zmartwychwstania. Wszystkie są zamienione w muzea, do każdej wstęp jest płatny, najczęściej zwiedzanie z przewodnikiem. Podobno Petersburg został odnowiony na 300 lecie miasta. My tego nie zauważyliśmy. Remonty trwają, część z nich robiona jest po partacku. Świeży tynk już odpada. Z Petersburga wyjeżdżamy z mieszanymi uczuciami. Nie, to nie Petersburg. My byliśmy w Leningradzie. 

Bilet na autobus powrotny do Narwy kosztuje zaledwie 140 rubli. Na dworcu jemy też posiłek - smaczne pierożki po 15 rubli. To nasz najtańszy obiad podczas wyjazdu. Chyba jednak ulga. Zbliżamy się do Europy. Przed nami Estonia! Ale trzeba jeszcze przekroczyć granicę. Na granicy przykra niespodzianka. Granica jest zamknięta, bo nie ma prądu. Nikt nie wie, ile czasu postoimy, ktoś coś mówi, że poprzednim razem stał 5 godzin. Przed szlabanem grzecznie stoją też 3 samochody, które są już po odprawie. Właściwie mogłyby już jechać do Rosji, tylko trzeba byłoby podnieść szlaban, albo przestawić barierkę z napisem stop. Ta odsuwana jest dopiero po kilkudziesięciu minutach, kiedy nadjeżdża samochodem osobnik w mundurze z gwiazdkami. Sam odstawia barierkę i natychmiast ją zastawia. Po 5 minutach barierka jest jednak znowu odstawiona i samochody mogą opuścić granicę. Nasz autobus może na nią wjechać. Ale nadal nie ma prądu. Elektryczność pojawia się dopiero po kolejnych kilkudziesięciu minutach, razem z przyjściem nowej zmiany celników. Odprawa jest błyskawiczna. Przy nas pojawia się problem. Miła celniczka pyta: Czemu nie macie stempla zameldowania? Gdzie nocowaliście? Na kwaterze - odpowiadam zgodnie z prawdą, a nie rejestrowaliśmy się w OWIRze, bo powiedziano nam, że nie trzeba, bo jesteśmy mniej niż 3 dni (tu minąłem się z prawdą). Pani jednak cicho powiedziała, że powinniśmy się zameldować i podbiła nam paszporty. Znowu się udało. Byliśmy w Estonii, na parkingu czekał grzecznie na samochód, którym natychmiast opuściliśmy Narwę.

I znów ESTONIA

Z Narwy oddalaliśmy się szybko na zachód do Parku Narodowego Lahemaa. Dojeżdżamy późnym wieczorem i szukamy noclegu. Na pierwszym kempingu trwa jakaś głośna zabawa z udziałem tysięcy ludzi - wszyscy ubrani w stylowe suknie i garnitury przypominające lata 20-te. Mijamy Palmse i jedziemy dalej. Nie ma kempingu w Voru nad morzem, nie ma w innych miejscach, w których według mapy powinien się znajdować. A my już dziś koniecznie chcemy się umyć! Pole biwakowe nas nie interesuje. W końcu znajdujemy coś, co miało być kempingiem, a jest kawałkiem pola pod kwaterą agroturystyczną. Cena za namiot i kąpiel - 150 koron (50 zł) sprawia, że pukamy się w głowę i odjeżdżamy. Kontrolka paliwa zaczyna niepokojąco zbliżać się do zera. Unek buntuje się spalając znacznie więcej paliwa niż powinien (uff, trzeba było jednak wymienić te świece i zrobić dokładny przegląd Unochoda), więc musimy jechać na stację. Tankujemy 10 litrów z dystrybutora pamiętającego czasy sowieckie. Strzałka przesuwa się co 5 litrów. (w Estonii jest śmieszna zasada - najpierw płaci się za paliwo, które dopiero potem można zatankować). Jadąc dalej natykamy się na już normalną stację. Teraz już wiem, że wcześniej dystrybutor oszukał nas na 3 litry. Wracamy więc na pole biwakowe, gdzie przesypiamy tę noc.

Lahemaa była pierwszym parkiem narodowym, jaki został powołany w ZSRR. Jest to północne wybrzeże Estonii, ukształtowane podczas ostatniego zlodowacenia. W krajobrazie dominują pagórki morenowe, możemy podziwiać liczne pagórki lodowcowe: ozy, kemy. Wszystko to zostało porośnięte pięknymi lasami, wśród których znajdujemy liczne głazy narzutowe. Największe mają ponad 30 metrów obwodu i 7 metrów wysokości! Wśród lasów i piaskowych pagórów znajdują się liczne jeziorka i bagna. Przestrzenie bagienne możemy oglądać z licznych wież widokowych. My podziwiamy również samo wybrzeże. Jest bardzo malownicze. Plaża jest bardzo wąska, przeważnie kamienista. Niesamowicie wyglądają głazy lodowcowe oblewane przez wody morskie, zupełnie jakby zostały wrzucone do morza ręką olbrzyma. Jest pięknie, ale temperatura wody jest bardzo niska. Zanurzyłem stopy i fragment kostek.

Po Lahemie podróżujemy przeważnie szutrowymi drogami. Drogi te są bardzo równe. Niektóre szutrówki w Estonii z łatwością można przemierzać z prędkością ponad 80km/h, nawet Unkiem, którego zawieszenie nie bardzo nadaje się do jazdy terenowej. Pól biwakowych jest bardzo wiele. Na każdym jest jednak tylko miejsce na rozbicie namiotu, miejsce na ognisko, ławki, stołu i kosz na śmieci. Trudniej już o sławojkę. Na jednym z takich pól nocujemy i my.

Następny dzień to znowu wędrówka po Lahemie i droga do Tallina. Dojeżdżamy dopiero wieczorem, prosto na kemping polecany w przewodniku. Rozbicie namiotu kosztuje 50 koron, 25 od głowy (za Piotrusia również) kosztuje prysznic. Właściwie nie jest to normalny prysznic, ale sauna. Poza tym warunki kiepskie - 4 sławojki, umywalka z zimną wodą.

Tallin zaskakuje nas pod wieloma względami. Jest ładnym miastem, ale po lekturze przewodników i zachwytach przyjaciół i znajomych spodziewamy się czegoś jeszcze ciekawszego. Zadziwiające są tłumy. Na starówce jesteśmy w poniedziałek rano, tymczasem jest mnóstwo ludzi, wręcz tłok. Ten tłok powodują głownie turyści, dużo ludzi mówi po fińsku. Bardzo trudno zrobić zdjęcie. W całej Pribałtyce ludzie nie zwracają uwagi na aparat i pchają się w kadr tuż przed fotografującym, tu tych ludzi jest zdecydowanie za dużo. Tompea, czyli Góra Katedralna albo Górne Miasto raczej mnie zawodzi. Znacznie ciekawsze jest Dolne Miasto, tu jednak zatłoczenie ulic sięga zenitu. Najważniejsze zabytki są niestety w remoncie. Warto będzie wrócić do Tallina za kilka lat, gdy remonty się skończą.

Z Tallina kierujemy się w kierunku południowo-zachodnim na wyspę Saaremę. Na prom wjeżdżamy jako ostatni na 2 minuty przed odpłynięciem (płacimy 140 koron, czyli prawie 50 zł). Szybko przejeżdżamy przez Muhu i jesteśmy na Saaremie, największej estońskiej wyspie. Tu rozbijamy się w sadzie przy bardzo ciekawej agroturystyce. Płacimy niewiele (90 koron za namiot i mycie), łazienka jest w stylowym domku, warunki prawie luksusowe. To miejsce warto zapamiętać.

Następny dzień poświęcamy na zwiedzanie Saaremy. Rozpoczynamy od Kuressaare. To chyba największe rozczarowanie Estonii. Zamek biskupi, polecany jako najpiękniejszy i najlepiej zachowany, jest bardzo niewielki, mniejszy od tego w Golubiu-Dobrzyniu. Właściwie nie byłoby go warto zwiedzać, gdyby nie znakomita ekspozycja dotycząca historii Estonii. Warto odwiedzić te kilka sal, pozostałe nawet omijając, choć to właśnie w jednej z tych mniej ciekawych znajduje się piękna kopia ołtarzu wykonanego przez artystę o nazwisku Henning (czyżby jakiś krewny Zbyszka?). Na terenie zamku znajduje się też mała ekspozycja przyrodnicza z wypchanymi zwierzakami i ptakami. Piotrusiowi tu podobało się najbardziej.

Samo miasteczko Kuressaare też jest mało ciekawe. Kilka ładnych domów, niewiele więcej - i sporo turystów. Jedziemy więc na północno-zachodni kraniec wyspy, gdzie stacjonowała niegdyś armia radziecka i gdzie według mapy powinien znajdować się klif. Wybrzeże klifowe jest jednak mało ciekawe. Przeważnie ma ok. 3 metrów wysokości, klif jest zniszczony, dno zasypane kamieniami. Malwinka została przy śpiącym Piotrusiu w samochodzie i chyba dobrze. Idąc do brzegu widziałem kilkanaście zardzewiałych drutów leżących na ziemi, po trosze w ziemię wkopanych, po trosze z ziemi wychodzących. Druty leżały bardzo nieregularnie, czasem w formie plątaniny. Widząc po ruinach budynków w okolicy, że był to niegdyś poligon wojskowy, stwierdziłem, że mogą tu znajdować się pozostałości po polu minowym. Do samochodu wracałem powoli, bardzo ostrożnie przyglądając się, na czym stawiam stopy.

Na wyspie znajduje się kilkanaście średniowiecznych XIII-XV wiecznych kościółków. Wszystkie są w fatalnym stanie. Kościółki można odwiedzać do godz. 18. Są otwarte i przeważnie puste. Przy wejściu stoi puszka z informacją, że każda osoba zwiedzająca powinna wrzucić do puszki określoną kwotę pieniędzy (przeważnie 5 koron). Są też również broszury informacyjne, za które również powinno się uiścić odpowiednią opłatę. Pieniądze te mają być przeznaczone na renowację. Wracając jedziemy do Kaali, gdzie znajduje się jezioro powstałe w wyniku upadku meteorytu. Zachwyca idealnie kołowy kształt jeziora oraz zielonkawa barwa wody. Poziom wody w jeziorze bardzo się waha, jego głębokość wynosi od 1 do 6 m, a obwód od 30 do 60 metrów.

Po wizycie w Kaali odwiedzamy jeszcze Anglę, niewielką wioskę słynącą z wiatraków. Przy drodze w rzędzie stoi 5 różnych wiatraków. W jednym zlokalizowana jest niewielka kawiarnia.

Na Saaremie zaskakujące jest to, że przy każdej atrakcji turystycznej jest darmowy parking, czy też opis w języku angielskim. Jest też mnóstwo miejsc do biwakowania na dziko. Sama wyspa jest słabo zaludniona, a sieć dróg promienista, tak że nie da się podróżować po drogach asfaltowych omijając Kuresaarre. Szutrówki są znakomite, a asfalt czasem się po prostu kończy i zamienia w równy, lecz bardzo kurzący się szuter. Do promu z wyspy Muhu docieramy tym razem na 1 minutę przed odpłynięciem. Prom czeka jeszcze na ostatniego spóźnionego kierowcę. Kilkanaście kilometrów przed Parnawą znajdujemy świetne miejsce na biwak - zatoczkę z ostrzyżonym trawnikiem. Kilkanaście metrów od naszego namiotu znajduje się nagrobek.

Następnego dnia dojechaliśmy do Parnawy. Jest to malutkie miasteczko, które swoją małomiasteczkowością nas zaskoczyło. Kilka ładnych domów, mnóstwo kwiatów, maleńka staróweczka. Podobno letnia stolica Estonii, ale na ulicach tego nie widać. Atmosfera tego miasteczka jednak nas nie zachwyciła i szybko pojechaliśmy w stronę granicy łotewskiej. Sprawna odprawa graniczna i jesteśmy na Łotwie. 

Ponownie ŁOTWA

Jakość drogi nieznacznie się pogorszyła. Remont nawierzchni utrudnia jazdę, ale też stanowi atrakcję dla najmłodszego uczestnika podróży (koparki, traktory, dźwigi!!!). Dojeżdżamy do Rygi!

Zwiedzanie Rygi rozpoczynamy od obiadu. Jedziemy do kompleksu gastronomicznego Lido polecanego przez innych obieżyświatów oraz znajomą panią z Dynenburga. Wchodząc do Lido czujemy się jak dzieci ubogiej prowincji. Lido jest czymś w rodzaju gastronomicznego supermarketu. Wchodzimy przez bramkę, bierzemy tacę i udajemy się do kolejnych stoisk, gdzie wybieramy sobie potrawy. A jest w czym wybierać! Obiad z ziemniakami, kotletem i surówką możemy zjeść już za 1,50 łata, czyli ok. 10 zł. Dopiero na koniec z tacami podchodzimy do kas, przy których znajdują się też sztućce. Prawdziwe zaskoczenie nas czeka przy korzystaniu z toalety. Jest czyściutko, w toaletach są papierowe nakładki na sedes, a przy myciu rąk nie potrzeba odkręcać kranów, bo wszystko reguluje za nas fotokomórka. Lido jest równocześnie kompleksem rozrywkowym. Jest to znakomity plac zabaw dla dzieci w wieku szkolnym. Są różne trampoliny, tory przeszkód, liny do wspinania, strzelnica, czy samochody. Na razie nikt nie pomyślał o młodszych dzieciach, dla których nie przewidziano żadnych atrakcji poza balonikami i paniami przebranymi za pluszaki, ale na części placu Lido trwa jeszcze budowa, więc jest szansa, że i te braki zostaną wkrótce usunięte. Lido mieści się niedaleko centrum miasta na wylotówce w kierunku Dynenburga.

Po uzupełnieniu braków kalorycznych udaliśmy się na zwiedzanie Rygi. Samochód zaparkowaliśmy na bezpłatnym parkingu na ryskiej Wisłostradzie, czy może Dźwinostradzie tuż pod zamkiem i przy wejściu na Starówkę. Starówka ryska jest niewielka, ale zachwycająca swoją malowniczością. Z wąskich uliczek wystają wysokie wieże kościołów. Już wiemy, że to miasto będzie nam się podobało najbardziej ze wszystkich podczas obecnej podróży. Coraz częściej spotykamy też spacerujących ludzi w strojach ludowych. Trwa właśnie festiwal folkowy Baltica 2003 i na większych placach Starówki organizowane są występy zespołów folklorystycznych, głównie łotewskich i z krajów nadbałtyckich (w tym z Polski), ale też Irlandii, Włoch, a nawet Japonii. W przerwie pomiędzy występami słuchamy arcyciekawej muzyki autorstwa organizatora festiwalu, łączącego muzykę ludową z elementami jazzowymi. Po rozmowach z operatorem dźwiękowym dostajemy informację o nazwie zespołu i kilka adresów sklepów, w których być może uda nam się kupić płytę. W większości z nich, nazwa zespołu jest zupełnie nieznana. Wieczorem decydujemy się zostać w Rydze jeszcze na kolejny dzień. Nocujemy pod namiotem przy hotelu ABC (wylotówka na Jurmałę, 4 łaty za namiot łącznie z prysznicem, toaletą itp - 1 łat = niecałe 7 zł) i kolejnego dnia wracamy do Rygi. Pogoda się niestety zepsuła, nie ma też na razie występów na scenach. Za to grupy muzyczne można spotkać podczas ich spacerów po mieście. Grupy spacerują oczywiście w strojach ludowych. Na jednym z niedużych skrzyżowań starówki spotkały się cztery różne grupy, które zaczęły rywalizować między sobą na przyśpiewki. Niebo zachmurzyło się, zaczął padać deszcz. Niektóre młodsze dziewczęta zakryły swoje piękne stroje przezroczystymi, foliowymi płaszczami przeciwdeszczowymi. Grupy dalej śpiewały, a kierowcy na skrzyżowaniu wyłączyli silniki i bili brawo dziękując za występy. Czy można nie kochać Rygi? Wyjeżdżamy pewni, że tu wrócimy, być może już na Baltikę 2004?

Na koniec opowieści o Rydze jeszcze anegdotka z naszego pobytu. Następnego dnia chcieliśmy zaparkować samochód w tym samym miejscu, co wcześniej. Tymczasem podchodzi do nas policjant i słabą angielszczyzną informuje, że dziś nie możemy tu parkować ze względu na festiwal muzyczny. Po moim pytaniu, gdzie w takim razie mogę zaparkować, pan policjant stwierdził, że ok, możemy tu zostać, a on jest odpowiedzialny za ten rejon parkingowy i spytał jedynie, kiedy zamierzamy odjechać. Mieliśmy więc nie tylko darmowy, ale jeszcze strzeżony parking. Wyjeżdżając postanowiliśmy odwiedzić Jurmałę. Wjazd do kurortu jest jednak płatny, więc zrezygnowaliśmy z niego. Jeszcze raz potwierdziło się, że przewodnik Pascala w części dotyczących informacji praktycznych jest fatalny. Nie ma tam żadnej informacji o płatnym wjeździe do Jurmały, nie ma informacji o kempingach, ich cenach, czy jakości, nie ma informacji o Lido, a informacje o noclegach i punktach gastronomicznych są nieprecyzyjne i właściwie ograniczają się do podania adresów.

Z Rygi udaliśmy się na zachód. Podjechaliśmy na chwilkę nad morze, a konkretnie nad Zatokę Ryską. Było na tyle zimno, że po 15 minutach zabawy w piasku uciekliśmy do samochodu. Jechaliśmy do Windawy (Ventspils). Windawa okazała się uroczym miejscem. Domy są niewielkie, przeważnie w dobrym stanie. Starówka nie jest zachwycająca, ale wielość kwiatów urzeka. Znakomite, równe chodniki - kostka kolorystycznie nawiązująca do starego bruku, wiele placów zabaw, ciekawe pomniki, w tym wiele sylwetek krów, niektóre pomalowane w bajeczne wzory. W Windawie idziemy do bardzo ciekawego skansenu. Można w nim zobaczyć sporą kolekcję łodzi rybackich od najstarszych po współczesne, są tam również pirogi, dłubanki z Afryki. Przede wszystkim jest to jednak muzeum wsi łotewskiej. W skansenie znajduje się kilkadzieścia domów z ciekawym wyposażeniem, jest wiatrak, jest też duży zegar wykonany przez miejscowego kowala, który równe godziny oznajmia cichymi uderzeniami (super atrakcja dla Piotrusia). W skansenie zobaczyć możemy też lokomotywy i wagony zabytkowej kolejki wąskotorowej. Miłośnicy kolejnictwa mogą nawet za niewielką opłatą (0,50 łata) przejechać się się kolejką. Na terenie muzeum znajduje się też plac zabaw. Wszystkie huśtawki i zabawki są drewniane i nawiązują kolorystycznie i stylowo do eksponatów muzealnych.

W Windawie nocowaliśmy na dziko na parkingu nad jeziorem. Chcemy jednak polecić kemping położony tuż za ogrodzeniem skansenu. Kemping jest bardzo nowoczesny, bardzo czysty, przystosowany dla osób niepełnosprawnych, jest na nim plac zabaw, rowerki i autka dla dzieci (za darmo), można płacić kartami płatniczymi, kupić mapy, a obsługa biegle mówi po angielsku. A kosztuje zaledwie 1,50 łata od osoby (namiot, w tym już opłaty za wszystko). Następnym razem na pewno skorzystamy z jego usług.

Z Windawy wyruszamy na południowy wschód do miejscowości Kuldiga, w której znajdują się wodospady Ventas Rumbas na rzece Windawie. Jest to bardzo malownicze miejsce. Woda spada tu wprawdzie z zaledwie dwumetrowych progów, za to kaskady tworzą się na całej szerokości rzeki (czyli 100-150 metrów). Kaskady można podziwiać z obu stron rzeki, jak również z jednego z największych ceglanych mostów w Europie (165 m długości).

Z Kuldigi wąskimi dróżkami pojechaliśmy do Lipawy. Lipawa to trzecie pod względem liczby mieszkańców miasto Łotwy, a swój największy rozwój datuje się na przełom XIX i XX wieku. Lipawa była pierwszym miastem w krajach nadbałtyckich, w którym uruchomiono linię tramwajową. W 1914 roku liczyła sobie 100 tys. mieszkańców, czyli więcej niż obecnie. Teraz jest dużym skupiskiem ludności rosyjskiej (w czasach sowieckich mieściła się tu baza marynarki wojennej). Nam Lipawa raczej się nie spodobała. Na pewno wpłynęło na to kilka czynników - Piotruś miał zupełnie inną od naszej wizję spędzania czasu, Malwina czuła się dość kiepsko, a Arturowi skończyły się filmy slajdowe - rzecz niespotykana w Lipawie, Windawie i w ogóle trudno dostępna w krajach nadbałtyckich. Kiedyś jednak trzeba będzie dać Lipawie jeszcze jedną szansę.

I znów LITWA

Z Lipawy jedziemy prosto na południe. Przekraczamy granicę i jesteśmy w słynnej Palandze. Początkowo jesteśmy przerażeni tłumem. Jeśli ktoś chce zobaczyć mieszankę ustkowo-krupówkowo zatłoczoną niczym Marszałkowska podczas pochodu pierwszomajowego trzydzieści lat temu, gorąco polecamy to miejsce. Innym stanowczo odradzamy. Trafiamy na jeden z trzech kempingów w okolicy. Płacimy 14 litów, czyli ok. 30 zł za fatalne warunki. Kemping to jest kawałek nierównego pola porośniętego trawą z 8 brudnymi sławojkami, kilkoma kranami z zimną wodą odprowadzaną na ziemię (część kranów jest zepsuta), prysznic jest jeden - płatny 5 litów za 5 minut ciepłej wody. Prysznica nie da się nazwać pomieszczeniem. Jest po prostu umieszczony na wolnym powietrzu, tuż przy umywalkach. Osoba kąpiąca się jest zasłonięta niewielkimi deseczkami osłaniająca ciało mniej więcej od kolan po głowę. Plaża jest dość ładna, ale my i tak nigdy więcej nie odwiedzimy Palangi (Pałągi).

Następnego dnia jedziemy do Kłajpedy. Jest to mało ciekawe miasteczko, ma jednak podstawowy plus. Tu udało mi się kupić film slajdowy. Dokumentacja fotograficzna będzie więc kontynuowana. Starówka Kłajpedy jest niewielka, a kamienice niezbyt ciekawe. Zauważamy, że niektóre domostwa zostały zbudowane na wzór pruski.

Z Kłajpedy równą, szeroką i bezpłatną autostradą ruszamy do Kowna, które opisywałem już wcześniej. Po zrobieniu kilku zdjęć ruszamy na poszukiwanie kempingu. Okazało się, że kemping istniał tylko na mapie i to nie tylko na naszej mapie. Rozbijamy się na dziko na parkingu nad Jeziorem Kowieńskim. Razem z nami dwa niemieckie Caravany i jeszcze 2 inne podobne pojazdy. Rano jedziemy do Rumszyszek, gdzie znajduje się największy na Litwie skansen wsi litewskiej. Skansen zajmuje dużą powierzchnię. Umieszczonych jest na niej kilka wsi zbudowanych tak, jak budowało się niegdyś wsie w poszczególnych regionach kraju. W domach są żywe kwiaty, na łąkach pasą się krowy, kozy i konie. Czujemy się, jak byśmy chodzili po prawdziwych wsiach, a nie skansenach. Porównujemy skansen w Rumszyszkach do świętokrzyskiego skansenu w Tokarni (mało patriotycznie stwierdzamy, że ten litewski jest lepszy). Z Rumszyszek udajemy się do granicy polskiej.

Na granicy kolejka. Godzinny postój to przede wszystkim zasługa polskich celników. Litwini odprawiają nas jeszcze na długo przed dojechaniem do terminala. Polska wita nas, tak jak żegnała - nierównymi drogami gorszymi niż na Litwie, Łotwie, czy Estonii. Między Wyszkowem a Radzyminem trafiamy na jedyny podczas naszej dwutygodniowej eskapady korek na trasie, w którym tracimy ok. 30 minut. Ok. godziny 22 jesteśmy w domu.

PODSUMOWANIE

Wyjazd uznajemy za bardzo udany. Zrobiliśmy 3850 km w dwa tygodnie Unkiem plus ok. 400 km autobusami do Petersburga. Najbardziej podobało nam się w Rydze, ale bardzo pozytywne wrażenia zostawiły również Wilno, Windawa, Tallin, Lahemaa i Saarema. Zawiodły nas Palanga i Petersburg, do zwiedzania którego byliśmy jednak słabo przygotowani. Nie polecamy Petersburga osobom podróżującym z małymi dziećmi. Odległości są bardzo duże, a warunki sanitarne bardzo słabe. Ceny w Pribałtyce były zbliżone do polskich. Nieco tańsze było paliwo - ok. 2,60 zł za litr. Bardzo szeroko można korzystać z kart płatniczych. Kursy podobne, jakie otrzymalibyśmy w kantorze na granicy, doliczyć trzeba jeszcze prowizje od wypłat z bankomatów. Jest bardzo bezpiecznie, wszędzie można rozbijać się na dziko. Nasze zwiedzanie organizowaliśmy tak, aby zapewnić dwuletniemu Piotrusiowi jak najwięcej atrakcji. Na rynkach miejskich musieliśmy więc być o pełnych godzinach, najchętniej o 12 lub wieczorem, bo największą atrakcją dla dziecka stanowiły zegary wybijające godziny. Najbardziej Piotrusiowi podobała się wieża przy katedrze w Wilnie, niezłe były też ratusz w Tartu oraz katedralny dzwon w Tallinie. Najwspanialsze kuranty w Kłajpedzie dziecko przespało. Przewodnik Pascala zganiłem już przy opisie Rygi. Informacje praktyczne opracowane są bardzo słabo, przeważnie są one pomijane lub przedstawione w bałaganiarski sposób. Zaskoczyło nas, że we wszystkich krajach Pribałtyki drogi były znacznie lepsze niż w Polsce. Pewnym wyjątkiem była droga do Narwy, gdzie asfalt był bardzo nierówny. Wschodnie części kraju kuszą dzikimi ostępami, lasami i błekitem jezior. Ale i na zachodzie krajów zostawiliśmy kilka miejsc, które warto odwiedzić i w które warto wrócić. Oznakowanie przeważnie bardzo dobre, a drogi luźne. W całej Pribałtyce bardzo trudno kupić slajdy. W Rydze tylko w jednym sklepie widziałem slajdy i było to kilka klisz Sensii o czułości 200 ISO za ponad 4 łaty (30 zł). W Lipawie i Windawie na Łotwie oraz w Pałądze na Litwie zakup slajdów był niemożliwy (a co to jest? co konkretnie potrzebujesz? czy to jest do DVD, czy aparatów cyfrowych?). W Kłajpedzie udało się kupić Kodaka Elite za 22 lity, czyli ok. 29 zł.

Podczas podróży zrobiliśmy 12 filmów slajdowych i 15 negatywowych. Wraz z ubezpieczeniem, filmem, paliwem, jedzeniem, noclegami wydaliśmy ok. 2.300 zł. Przepłacaliśmy za paliwo (Unek pijący 7-8 litrów zamiast poniżej 6l/100 km), więcej niż oczekiwaliśmy wyniosły nas płatne noclegi (Pascal nic nie wspominał o dodatkowych opłatach za prysznice). Ale chętnie będziemy wracać do krajów nadbałtyckich. Oby jak najszybciej, a naszym głównym celem będzie Łotwa!

Pozdrawiamy
Malwina, Artur i Piotruś Flaczyńscy

www.flaczynscy.art.pl