Litwa i Łotwa (27.4-3.5.2004)

Cześć !
A to było tak:

Wiadomo było, że zbliża się długi weekend majowy, więc trzeba było zastanowić się, co uczynić na tę okoliczność. Były plany wyjazdu na Litwę, Łotwę i Estonię z przepłynięciem promem do Helsinek, ale ostatecznie Estonię zostawiliśmy sobie na inną okazję. Zostały więc Litwa i Łotwa.

Trzy dni weekendu i wolny wtorek po świętach to 4 dni, a więc trochę mało na taki wyjazd. Trzy wcześniejsze dni to w Warszawie czas szczytu ekonomicznego, więc... termin nasuwał się sam. Może nie tyle z obawy przed alterglobalistami, ile z dmuchania na zimne. No bo nawet, jeśli nic się nie stanie, po co siedzieć w wyludnionym, zabitym dechami, dyktą i blachą mieście, gdy można czas spędzić dużo spokojniej i ciekawiej poza nim ? Tak więc we wtorek 27 kwietnia po południu Alfa Romeo w składzie Ania, Asia, Adam i Marcin ruszyła na północny wschód. O ile w zamkniętym już częściowo centrum nie było korków, to na Trasie Toruńskiej i owszem : -). Widocznie nie tylko my wpadliśmy na pomysł wyjazdu z Warszawy. Po opuszczeniu rogatek stolicy jechało się już nieźle. Ale do czasu.

Pierwszą noc planowaliśmy spędzić jeszcze w Polsce, w Starym Folwarku, 10 km za Suwałkami w kierunku Sejn. Do Suwałk można jechać albo przez Białystok, albo z Zambrowa przez Łomżę. Ta druga droga jest trochę krótsza i nieco mniej ruchliwa. Ale na tym jej zalety się kończą. Wady można byłoby wymieniać długo - wąsko, fatalna miejscami nawierzchnia (jakby ktoś zerwał właściwą, a zapomniał położyć nową, koleiny), roboty drogowe z sygnalizacją świetlną w trzech bodaj miejscach...

Z ulgą dotarliśmy zatem do Augustowa z zamiarem zjedzenia kolacji. Dużego wyboru w tym powiatowym mieście po godz. 20 nie ma, więc trafiliśmy do lokalu, który można określić mianem pubo-pizerii. Znaleźć go nie jest trudno - mieści się w podziemiu kamienicy na centralnym placu (z nowoczesnym budynkiem mieszczącym informację turystyczną pośrodku). Dom jest teraz charakterystyczny, bo z powodu remontu otoczono go niebieską folią. Nawet, jeśli remont się skończy, tubylcy zapewne wskażą ten lokal, bo z braku alternatywy i oni tam zaglądają. Nie jest to jednak speluna, ale knajpa, w której można w miarę przyzwoicie i niedrogo zjeść czy napić się.

Po posileniu w Augustowie czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Z powodu remontu zamknięto ulicę prowadzącą w kierunku Suwałk (ale tylko w tę jedną stronę - z powrotem jeździ się normalnie) i wyznaczono objazd bocznymi leśnymi drogami. Oznakowany jest nieźle, bo nawet w nocy na nim nie pobłądziliśmy, ale kilka ładnych kilometrów się nadkłada. Może w dzień jest to okazja do podziwiania Puszczy Augustowskiej, ale po zmroku każdy las wygląda tak samo ; -).

Nieco później, niż planowaliśmy (z powodu kolacji i objazdu) dotarliśmy do zarezerwowanego wcześniej pensjonatu w Starym Folwarku za Suwałkami. Gospodarz na nasz widok wyraźnie odetchnął - pewnie obawiał się, że okazja zarobienia 4x38 zł przejdzie koło nosa... W nocy nie było za ciepło (no, ale w końcu spaliśmy w pobliżu polskiego bieguna zimna!), choć w dobrym śnie to nie przeszkadzało. Rano wstał kolejny pogodny dzień, więc po śniadaniu ruszyliśmy dalej. W Suwałkach wymieniliśmy złotówki na litewskie lity (w Warszawie raczej niedostępne), natomiast łotewska waluta i tam okazała się nieosiągalna. Przed przejściem granicznym w Budzisku stała kilkunastokilometrowa kolejka tirów, którą omijaliśmy jadąc środkiem jezdni, mając nadzieję, że nadjeżdżające z przeciwka ciężarówki nas nie rozjadą. Udało się, a samą granicę pokonaliśmy sprawnie, korzystając z wydzielonego pasa dla samochodów osobowych. Kiedyś podobno lepiej było jechać przez Sejny, teraz w Budzisku - jeśli pominąć nie do końca jasne oznakowanie z powrotem - jest zupełnie przyzwoicie (o ile, oczywiście, nie jedzie się tirem).

Tak oto w środowe południe znaleźliśmy się na Litwie. Tego dnia mieliśmy zamiar dotrzeć na Łotwę. Zostawiając sobie Kowno na powrót, ominęliśmy je z boku i pojechaliśmy do Kiejdan. Miasto to, niegdyś należące do Radziwiłłów, rozczarowało nas. Nie ma tam wielu interesujących obiektów do obejrzenia (byliśmy w kościele kalwińskim), natomiast miejscowość ta stanowi pustynię gastronomiczną. Poza wyglądającą na równie ekskluzywną, co drogą, restauracją, nie ma żadnego miejsca, w którym można byłoby zjeść obiad (trzy napotkane bary z bliżej nieznanych powodów nie "rabotały" [parę lat temu na Krymie zobaczyłem na bramie napis "pliaż nie rabotajet", czyli dosłownie: "plaża nie pracuje" i od tej pory wszystko, co nie funkcjonuje, określam mianem "nie rabotajet"]). Dość szybko opuszczaliśmy zatem Kiejdany. Ponieważ miasto jest pozbawione sensownych drogowskazów, zamiast pojechać przez Poniewież (Paneveżys), wyjechaliśmy na drogę prowadzącą przez miejscowość Seduva i dalej do Szawli (Siaulai).

Parę kilometrów za Kiejdanami natknęliśmy się na przydrożny bar (po litewsku: baras). Ponieważ byliśmy już porządnie głodni, postanowiliśmy tam zjeść obiad. Wybór potraw nie był łatwy, bo menu było tylko po litewsku, a pani barmanka mówiła jeszcze tylko nieco po rosyjsku (ale nie za wiele). O ile wybrane przez męską część wyjazdu dania mięsne z grubsza przypominały to, czego się spodziewaliśmy, o tyle dziewczyny przeżyły szok. Zamiast normalnych ziemniaków z surówkami, dostały groszek z surowymi kartoflami ! Udało się go ostatecznie zamienić na bardziej sensowne potrawy, ale miny dziewczyn z chwili, gdy ujrzały ów groszek, pozostaną na długo niezapomniane ;-)).

Tu wypada zrobić dygresję na temat możliwości porozumienia się na Litwie i Łotwie. Trzeba sobie powiedzieć sobie szczerze, że angielski poza lepszymi hotelami jest bezużyteczny (innego języka zachodniego w ogóle nie próbowaliśmy). Zakładając, że nie znamy litewskiego ani łotewskiego, pozostaje rosyjski. I tu wychodzi, czy należycie odrabialiśmy prace domowe z tego przedmiotu, czy też go w latach szkolnych olewaliśmy. A komunikatywna znajomość tego języka zarówno w Wilnie (moje spostrzeżenia sprzed trzech lat - tym razem nie byliśmy w stolicy Litwy) i Rydze, jak i w mniejszych miejscowościach, jest - nawet wśród stosunkowo młodych osób - dość powszechna i - wbrew temu, co niektórzy u nas sądzą - idzie w parze z nią chęć porozumienia się. Faktem jest, że w większości przypadków owo porozumienie się służy zarobieniu na chcących zjeść czy przespać się turystach ;-)), ale nawet i bez tej korzyści (np. w celu zapytania o drogę) dogadanie się w tym języku nie nastręcza trudności. Natomiast nie znając, czy nie pamiętając rosyjskiego, można na tym wyjść jak Zabłocki na mydle... o, przepraszam: jak dziewczyny na groszku : -))). A w uzupełnieniu tego wątku dodam, że na Litwie można bez problemu kupić płyty CD z muzyką rosyjską, w Polsce trudno osiągalne albo w ogóle nie do zdobycia. Tak na przykład w sklepie muzycznym w Kłajpedzie był bardzo duży (ok. 30) wybór płyt Włodzimierza Wysockiego [u nas obecnie raczej nieosiągalnego (chyba że - jak kiedyś - w drugim obiegu)], i to w znośnej cenie: 15 litów, czyli ok. 20 zł. Z tej okazji skorzystaliśmy z Adamem, kupując po parę krążków tego niezwykłego pieśniarza.

Jako się rzekło, zatrzymaliśmy się za Kiejdanami. Po obiedzie z przygodami ruszyliśmy dalej. Szawle omija się z boku, a stąd wiedzie już droga w kierunku Rygi. Zanim jednak wjedziemy na Łotwę, warto zobaczyć 10 km za Szawlami Górę Krzyży. Informacja praktyczna: najpierw parę kilometrów za miastem jest cmentarz, ale to nie jest jeszcze nasz cel. Kilka kilometrów dalej po tej samej stronie (w prawo, jadąc z Szawli), odbija droga, którą - zgodnie z drogowskazem - docieramy do Góry Krzyży. Wrażenie, jakiego doznajemy, oglądając tysiące krzyży (w tym wiele z Polski), jest niesamowite i trudne do opisania. Na górze wypada pozostawić własny krzyż - nie musimy go brać ze sobą, można go kupić na miejscu od 1-2 litów. Do nabycia również są tam widokówki i inne pamiątki. Po powrocie do głównej drogi, dotarliśmy do granicy litewsko-łotewskiej i bez problemu ją przekroczyliśmy (kontrola rutynowa: paszporty + numery samochodu). Można też było na niej wymienić złotówki na łaty, ale kurs wydał się nam zbyt wysoki. Z Polski wywieźliśmy przekonanie, że 1 łata kupimy za 6 zł. Tymczasem trzeba było zapłacić prawie 7,5 zł. Zrezygnowaliśmy, a tymczasem już podczas jazdy po Łotwie sięgnąłem do tabeli kursów zamieszczonej w naszej prasie. Nie ma tu kursu łata do złotego, ale jest w stosunku do euro. Przeliczenia wykazały, że kurs 7,4-7,5 zł za 1 łata jest jak najbardziej właściwy! Ponieważ pozbawiliśmy się w ten sposób możliwości nabycia łotewskiej waluty, zajechaliśmy do pierwszej większej miejscowości na Łotwie, którą była Jelgawa. W bankomacie w hipermarkecie zaopatrzyliśmy się w łaty i pojechaliśmy dalej.

A propos bankomatów - zarówno na Litwie, jak i na Łotwie są one dość powszechne, więc dostęp do gotówki nie stanowi większego problemu. Z wyliczeń, jakie poczyniłem na podstawie wypłat z bankomatów i stanu na rachunku po nich, wynika, że kursy stosowane do przeliczeń są do przyjęcia, natomiast każda wypłata to spora prowizja (karta Maestro - 12 zł od wypłaty w Banku BPH). Opłaca się zatem jednorazowo wypłacić większą kwotę. Jak pisałem wyżej, w Polsce lity są osiągalne dopiero w Suwałkach, natomiast łaty są w ogóle niedostępne, natomiast w obu krajach można wymieniać złotówki. Ponieważ jednak liczba banków czy kantorów przyjmujących do zamiany naszą walutę jest ograniczona, karta zdecydowanie się przydaje. Nie ma też większych problemów z płaceniem kartą (może być Maestro, nie musi być Visa czy Mastercard).

Jelgawa to spore miasto (ok. 70 tys. mieszkańców), ale z okien samochodu nie wygląda na ciekawe dla turysty. Z przewodników wynika, że warto zobaczyć w nim barokowy zamek, ale z racji upływającego czasu po wypłacie gotówki wyruszyliśmy dalej na poszukiwanie noclegu. Zarówno na Litwie, jak i na Łotwie, praktycznie nieznane są, coraz częstsze w Polsce, przydrożne motele. Na przestrzeni ok. 60 km, od granicy do przedmieści Rygi, nie ma w każdym razie ani jednego. Ponieważ zapadał już wieczór, postanowiliśmy nie wjeżdżać tego dnia do stolicy Łotwy, ale poszukać noclegu w okolicy. Nasz wybór padł na pobliską Jurmałę, rozległą nadmorską miejscowość wypoczynkowo-uzdrowiskową. Zasięgnąwszy języka na stacji benzynowej, ruszyliśmy w głąb miasta. Po przejechaniu przez tory elektriczki dość często jeżdżącej z Rygi, znaleźliśmy hotel, w którym zamieszkaliśmy.

Hotel nazywa się Lielupe i choć jest obiektem postradzieckim, prezentuje się dość przyzwoicie (na miejscu jest m.in. basen). Noclegi w nim nie są najtańsze, ale rozsądnej alternatywy nie znaleźliśmy. Do 30 kwietnia pokój dwuosobowy kosztuje 20 łatów za dobę, co daje ok. 75 zł od osoby. Od 1 maja (czyli podczas tzw. sezonu) płacimy już o połowę więcej. Gdybyśmy mieli zapłacić owe 30 łatów, pewnie zastanawialibyśmy się poważnie, ale cena "przedsezonowa" była dla nas do zaakceptowania. Za te pieniądze mamy nocleg w pokoju 2-osobowym z telewizorem i nową łazienką, oraz proszącymi się o wymianę oknami i podłogami. Standard średni, choć nie można narzekać, zwłaszcza że w cenie są także śniadania, a te są naprawdę niezłe - bogaty i urozmaicony szwedzki stół. Do tego można je zjeść przynajmniej do 10:00, więc nie trzeba się zrywać skoro świt (co na urlopie nie jest bez znaczenia!). W sumie trafiliśmy nie najgorzej, zwłaszcza że szukaliśmy noclegu już dość późnym wieczorem, ok. godz. 22 czasu miejscowego. A tenże czas jest - tak samo jak na Litwie - o godzinę przesunięty do przodu w porównaniu z Polską. Byliśmy tego nieświadomi, dopóki nie zerknęliśmy na zegar w hotelowym barze, już po zakwaterowaniu. Do tej chwili byliśmy święcie przekonani, że jest o godzinę wcześniej, więc nie stresowaliśmy się zanadto, gdy szukaliśmy noclegu, bo przecież godzina 21 to jeszcze nie jest bardzo późno ;-)). Gdybyśmy wiedzieli, że jest 22, pewnie wyglądałoby to wszystko nieco bardziej nerwowo - czasem warto żyć w nieświadomości : -))). Nawiasem mówiąc, to przesunięcie czasu nie jest głupim pomysłem - widno robi się i tak o godz. 6, a za to zmrok zapada dopiero przed 22.

Następnego dnia długo spaliśmy i po stosunkowo późnym śniadaniu przeszliśmy się nad morze. Nie było zbyt ciepło - w cieniu temperatura dochodziła do +10 stopni , ale słońce robiło swoje. Na plaży siedziało się dość przyjemnie, zwłaszcza że ładna pogoda zachęcała niektóre użytkowniczki i użytkowników plaży do rozebrania do stroju kąpielowego - było więc na kim oko zawiesić : -))). Koło południa zaczął się jednak wzmagać zimny wiatr, który ostatecznie wygnał nas z plaży. Postanowiliśmy zatem pojechać do Cesis. W tym celu trzeba było najpierw przedostać się przez Rygę. Sam dojazd do stolicy nie jest uciążliwy - niecałe 30 km trzypasmową autostradą. Jednak miasto jest dość zakorkowane, jeździ się po nim ciężko. Tego dnia straciliśmy w nim ok. 20 minut, ale to było nic w porównaniu z korkami, na które mieliśmy się natknąć nazajutrz. Tymczasem jednak udaliśmy się w kierunku Cesis - leży ono ok. 90 km od Rygi, dojazd jest dość wygodny, częściowo drogą dwupasmową. Jadąc od strony Rygi, warto uważać, aby nie przeoczyć skrętu z szosy A2 w drogę nr 20. Z mapy wynika, że skręt ma być w lewo, tymczasem faktycznie najpierw odbija się w prawo (bezkolizyjny zjazd z drogi głównej) w słabo oznakowanym (drogowskaz pojawia się w ostatniej chwili) miejscu.

Niewątpliwą atrakcją tego zabytkowego, porównywanego przez niektórych z Malborkiem średniowiecznego miasteczka, są ruiny zamku krzyżackiego - najwspanialszej swego czasu rezydencji Wielkiego Mistrza Zakonu Inflanckiego. Wznoszenie twierdzy rozpoczęto w latach 1207-1209, liczne rozbudowy i modernizacje trwały praktycznie bez przerwy aż do początku XVI w. Poważne zniszczenia podczas wojen z XVI i XVIII w. obróciły z biegiem czasu zamek w ruinę, ale nadal można podziwiać dwie okazałe wieże. Można także podziwiać resztki murów obronnych oraz park miejski ze wzgórzem i niewielkim jeziorem u jego podnóża. Warto także zajrzeć do kościoła św. Jana, największego gotyckiego kościoła w kraju poza świątyniami w Rydze. Choć Cesis jest miejscem dość turystycznym, można w nim zjeść za nieduże pieniądze (schabowy z z ziemniakami i surówką za równowartość 10 zł). Jedliśmy w barze, do którego można dotrzeć, idąc w dół od głównego placu, na którym zlokalizowany jest m.in. przystanek autobusowy. Jadłodajnia znajduje się jakieś 200 m poniżej tego placu, po lewej stronie.

W sumie warto zajrzeć do Cesis - może to być miejsce półdniowego wypadu z Rygi. A my wieczorem znów wróciliśmy do stolicy. Samochód zostawiliśmy na strzeżonym parkingu przy nadrzecznym bulwarze, w pobliżu mostu kolejowego. Ceny są umowne, ale nie wychodzi drożej niż parkowanie na ulicy. Bilety wydawane przez parkomaty są drogie - za godzinę postoju płaci się 1 łata (7,5 zł!), więc strzeżony parking jest rozsądną alternatywą.

Czwartkowy wieczór był w Rydze pogodny, ale zimny - wiał przenikliwy wiatr. Zrobiliśmy sobie spacer od Pomnika Wolności (jego okolice są miejscem spotkań młodzieży) przez Starówkę pod katedrę. Po wypiciu rozgrzewającej kawy powróciliśmy do Jurmały.

Następny dzień przeznaczaliśmy na dokładniejsze poznanie Rygi. Ale i w piątek nie wstaliśmy zbyt wcześnie. Trzeba było się wyspać, zjeść śniadanie, wypić kawę, przejść się nad morze... Gdy w końcu ruszyliśmy do stolicy, rychło okazało się, ze jest ona sparaliżowana przez korki. W porównaniu z tym, co zastaliśmy, sytuacja z poprzedniego dnia wyglądała jak całkiem sprawne poruszanie się po mieście. Odcinek może półtorakilometrowy, w pobliżu Pomnika Wolności, pokonywaliśmy prawie godzinę. Miejsce na zaparkowanie też znaleźliśmy z trudem. Strzeżonego parkingu już nie szukaliśmy, zresztą do tego, na którym byliśmy poprzedniego dnia, prawdopodobnie nie dojechalibyśmy - bulwar nadrzeczny z powodu przygotowań do koncertu (z okazji wstąpienia do UE) został wyłączony z ruchu. Zapewne fakt ten, w połączeniu z piątkowym popołudniem, nie był bez znaczenia dla sytuacji komunikacyjnej w mieście.

Gdy jednak już pokona się te problemy, Ryga może się podobać. Warto pochodzić po ulicach Starówki, zajrzeć w jej różne zaułki, zwiedzić katedrę... Dodatkową atrakcją słonecznego popołudnia były próby koncertu przedunijnego - grupą kilkuset chórzystów sprawnie kierował dyrygent, a w ich zachowaniu widać było wiele radości i spontaniczności. Oprócz próby koncertu na ryskiej Starówce można też było obejrzeć mecz hokejowej reprezentacji łotewskiej na wystawionym telewizorze w jednym z ogródków. Wypiliśmy tam kawę, przypatrując się entuzjazmowi łotewskich kibiców. O ile nie wydaliśmy tam fortuny, o tyle zjedzenie obiadu w centrum Rygi jest już sporym wydatkiem. Za drugie danie z czymś do picia na Starym Mieście zapłacimy od 4 łatów, czyli od 30 zł.

Jeśli nie chcemy gruntownie zwiedzać Rygi, zaglądać do muzeów, a wolimy nastawić się przede wszystkim na spacerowanie po mieście i podziwianie jego piękna zwłaszcza od zewnątrz, jeden dzień w stolicy Łotwy wystarczy. Przed zachodem słońca ostatecznie pożegnaliśmy się z Rygą, chcieliśmy bowiem jeszcze zobaczyć Jurmałę nie tylko w okolicy naszego hotelu. O tej porze roku zdaje się ona być dość cichym i spokojnym miasteczkiem, ale Jurmała latem jest znanym ośrodkiem wypoczynkowym i uzdrowiskiem, słynie z łagodnego mikroklimatu, sosnowych lasów, źródeł mineralnych i borowin, ale przede wszystkim z płytkich i ciepłych wód Zatoki Ryskiej oraz przepięknej, piaszczystej plaży ciągnącej się kilometrami przez całą miejscowość. Pod koniec kwietnia - jeśli pominiemy trwający właśnie remont mostu i skrzyżowania przy pobliskim centrum handlowym - dojeżdża się do Jurmały bez problemu, ale latem podobno wjazd jest płatny. My jednak padliśmy ofiarami tego remontu - na jego czas wprowadzono zakazy niektórych skrętów, wskutek czego zostaliśmy zmuszeni do nieplanowanego opuszczenia miasta i znaleźliśmy się na autostradzie do Rygi. A na autostradzie, jak to autostradzie: zawrócić nie jest łatwo. Wprawdzie nie wróciliśmy do stolicy, ale ładnych kilkanaście kilometrów nadrobiliśmy, zwiedzając przy okazji jakiś odpowiednik naszego Piastowa czy Pruszkowa, choć byliśmy już zaledwie kilkaset metrów od hotelu. Niezbadane są pułapki zastawiane przez łotewskich drogowców ;-)).

W sobotę ostatecznie wyjechaliśmy z Jurmały. Tego dnia chcieliśmy dojechać na Litwę, ale wcześniej zamierzaliśmy jeszcze zobaczyć Lipawę. Przewodnik informuje m.in., że "trzecie co do wielkości łotewskie miasto Lipawa (Liepaja) to przede wszystkim spory ośrodek przemysłowy z wielkim portem i kombinatem metalurgicznym na czele. (...) Na turystów czeka urokliwa Starówka, pełna secesyjnych kamieniczek, dzielnica uzdrowiskowa z rozległym parkiem oddzielającym miasto od Bałtyku, wreszcie plaże z białym piaskiem i ciepłymi wodami." To ostatnie zdanie zachęca od odwiedzenia Lipawy. Ale tak naprawdę nie za wiele jest w niej do zobaczenia. W centrum warto zajrzeć do XIX-wiecznej neogotyckiej katedry św. Józefa. 100 m od katedry zaczyna się krótki pasaż pieszo-handlowy z dobrymi sklepami. Pomiędzy kościołem a pasażem po lewej stronie (tej samej co kościół) znajduje się warta polecenia piętrowa knajpka, wyglądająca na kawiarnię (istotnie, ciastka są w niej bardzo smaczne) , ale serwująca też przyzwoite obiadowe dania w niskich cenach. Luksusów w niej nie zastaniemy, ale zjeść można tanio i smacznie.

Niesłychane klimaty ujrzymy natomiast, jeśli pojedziemy w kierunku portu (jadąc od strony Rygi, należy skręcić w prawo, nie wjeżdżając do centrum Lipawy). W czasach radzieckich znajdowała się tu baza okrętów podwodnych, po rozpadzie ZSRR większość z nich wywieziono do Rosji, reszta cumuje do dziś, stanowiąc już kupę złomu. Wraz z zakończeniem funkcjonowania bazy okrętów, z miasta wyjechała część rodzin marynarskich. Jeśli pojedziemy dalej za port, pokonując po drodze most zwodzony (a raczej przekręcany - w pewnych godzinach jest on odwracany o 90 stopni, co umożliwia przepłynięcie statków, ale uniemożliwia przejechanie czy przejście drogą; można wówczas skorzystać z objazdu przez miasto), dotrzemy do osiedla rozpadających się postsowieckich bloków z odpadającym tynkiem, nie budzącymi zaufania balkonami i wieloma opuszczonymi mieszkaniami, z których okien zamiast szyb zieją dziury, w najlepszym razie zakryte foliami albo ceratami. I wśród tego przygnębiającego blokowiska stoi bardzo ładna cerkiew św. Mikołaja z początków XX wieku, z bogato zdobionym wnętrzem. Jest ona praktycznie pomijana przez przewodniki, a naprawdę warto ją obejrzeć.

Lipawa jest bardzo rozległym miastem ze wszechobecnymi blokowiskami. Wyjeżdżając z niej i udając się w kierunku Litwy, nasze wrażenia zasadniczo kontrastowały z przytoczonym wyżej zachęcającym opisem z przewodnika. Kontrast jest tym większy, im bardziej w pamięci mamy dopiero co odwiedzoną bogatą Rygę. Na jej tle Lipawa jawi się jako bardzo uboga prowincja. Jeśli komuś będzie po drodze, można do niej zajrzeć, by przekonać się na własne oczy, jak wygląda. Ale jako celu osobnej wycieczki nie polecam - nie warto.

Jako się rzekło - z Lipawy kierowaliśmy się ku Litwie. Granicę łotewsko-litewską przekraczaliśmy 1 maja, czyli już w Unii. Ale właśnie tu zostaliśmy sprawdzeni najdokładniej. Nie tylko standardowe okazanie paszportów czy odczytanie numerów samochodu, ale także zajrzenie do bagażnika, pytanie o przewożenie papierosów czy alkoholu. Wszystko odbyło się szybko i kulturalnie, ale najwyraźniej pogranicznicy się nudzili.

Z granicy niedaleko jest już do Pałangi, w której spaliśmy przez najbliższe dwie noce. Pałanga to nadmorski kurort, trochę może podobny do Jurmały. Jest to niezbyt duża, całkiem ładna miejscowość z wieloma niedrogimi, sympatycznymi knajpkami. Ma ona swój urok, zwłaszcza wtedy, gdy świeże są jeszcze w pamięci koszmary z Lipawy ;-). Warto przejść się po miasteczku, które w pierwszy majowy weekend wcale nie było puste - turystów nie brakowało. Być może latem panuje tu tłok nie do zniesienia, ale teraz było całkiem miło. Zajrzeliśmy na molo pełne wędkarzy (nawet coś im się udawało od czasu do czasu złowić) oraz znajdujące się na jego wysokości, ale nieco bardziej w głębi miejscowości, centrum knajpowo-handlowe. Spaliśmy w sanatorium, położonym 5 minut od morza, w bezpośrednim sąsiedztwie lasu, za 30 litów (ok. 40 zł) od osoby za dobę. Warunki były zupełnie dobre - czyste, 2-osobowe pokoje z łazienką, lodówką i telewizorem, sprawiające lepsze wrażenie niż te w hotelu na Łotwie.

W niedzielę pojechaliśmy do Kłajpedy. Przewodnik twierdzi, że atrakcyjność tego sporego miasta (ok. 200.000 mieszkańców) tkwi nie tyle w zabytkach, co raczej we współczesnym obliczu. Być może. Ale warto przejść się po starszej części miasta, zajrzeć na jej główny Plac Teatralny z fontanną z 1912 r., dedykowaną Simonowi Dachowi, poecie z epoki baroku.

Kłajpeda to także punkt wypadowy na Mierzeję Kurońską. Ale uwaga: jest ona połączona z lądem wyłącznie od strony Rosji (obwodu kaliningradzkiego). Z Kłajpedy można się na nią dostać tylko promem. Jeden z nich, którym przepłynęliśmy, ma przystań w samym centrum miasta. Latem podobno zabiera tylko pieszych (tak twierdzi przewodnik) i wówczas, będąc zmotoryzowanym, trzeba korzystać z drugiej, nowszej, przeprawy. Na początku maja nie ma jednak żadnych problemów z przeprawieniem się wraz z samochodem promem pływającym z centrum. Nie jest to tanie: za samochód osobowy płaci się 32 lity (ok. 45 zł) oraz 1,5 lita za każdego pasażera (kierowca nie płaci oddzielnie). Sama podróż trwa 8 minut, można przy okazji obejrzeć port w Kłajpedzie. Prom pływa co 30-60 minut, o pełnej godzinie i ewentualnie (zależnie od pory dnia) 30 minut po niej.

Mierzeja Kurońska to w pewnym stopniu odpowiednik naszego Półwyspu Helskiego - jest ona dość długa, ale i wąska, z pełnym morzem z jednej i zatoką z drugiej strony. Większa część Mierzei jest chroniona parkiem narodowym - za wjazd płaci się 15 litów (ok. 20 zł) od samochodu. Najważniejszą miejscowością po stronie litewskiej jest Nida, tuż przy granicy rosyjskiej. Warto zajrzeć nad zatokę, zobaczyć pięknie położony dom Tomasza Manna, a przede wszystkim - dotrzeć do głównej atrakcji w postaci malowniczych wydm, z których najwyższe i najokazalsze przekraczają 50 m n.p.m. Można na nie wjechać samochodem (dojazd z Nidy) prawie na samą górę, krętą, ale utwardzoną drogą. Z parkingu jest już niedaleko do punktu widokowego, skąd zobaczyć możemy nie tylko wydmy, ale Mierzeję zarówno po stronie litewskiej, jak i rosyjskiej, a także pełne morze z jednej i zatokę z drugiej strony. Naprawdę warto - polecam. Jeśli nie chcemy płacić za samochód na promie i wjeździe do parku narodowego, można zostawić pojazd na parkingu w Kłajpedzie i przeprawić się promem bez auta. Z przystani promowej na Mierzei, mniej więcej co godzinę, odjeżdża autobus kursowy, skomunikowany z promem. Jest to rozwiązanie tańsze, choć mniej wygodne.

W poniedziałek wyruszyliśmy już w drogę powrotną do Polski. Z Kłajpedy prowadzi wygodna autostrada. Ponad 200 km do Kowna można pokonać w niewiele ponad 2 godziny. Przy tej okazji warto wspomnieć, że drogi litewskie są na ogół w lepszym stanie niż w Polsce. Na Łotwie, poza okolicami Rygi, jest z tym nieco gorzej, czyli mniej więcej tak jak u nas.

Kowno - drugie co do wielkości miasto Litwy (ponad 400.000 mieszkańców), naprawdę ładne i warte zobaczenia. Podziwialiśmy widok z mostu na Niemnie, przeszliśmy się głównym deptakiem miasta (Aleją Wolności), wyłączonym z ruchu kołowego, którym z centrum docieramy do Vilniaus gatve (ulica Wileńska). Dalej, pokonując przejście podziemne, dochodzi się aż do Starego Miasta z katedrą św. Piotra i Pawła oraz placem Ratuszowym. Z placu tego można, przez zabytkowe zabudowania, należące do kurii biskupiej, dotrzeć do nadrzecznych resztek murów obronnych. Gdy wróciliśmy zmęczeni do centrum, obiad zjedliśmy w barze szybkiej obsługi, mającym na zewnątrz ogródek z obsługą kelnerską. Bar się nazywa Viva blynai i znajduje się naprzeciwko domu towarowego Merkurijus, przy głównym pasażu. Knajpa jest zdecydowanie godna polecenia - za stosunkowo nieduże pieniądze można się tam znakomicie objeść i opić do nieprzyzwoitości. Polecam rewelacyjne kołduny z mięsem i grzybami - duża porcja (16 sztuk) kosztuje 7,20 lita (ok. 10 zł), mała (8 sztuk) - 3, 60 lita. Jeśli do tego jest się obsługiwanym przez ładną i bardzo miłą panią kelnerkę, to czegóż chcieć więcej... ? : -)))

Zakończywszy ucztowanie w barze, postanowiliśmy spalić nadmiar kalorii, wspinając się na wzgórze, na którym znajduje się kościół ze strzelistą wieżą. Wyglądająca na międzywojenną budowla, została w czasach radzieckich przerobiona na fabrykę telewizorów (!!). Obecnie trwa tam remont, a przeznaczenie nie jest znane. Ze wzgórza rozciąga się też ładny widok na Kowno.

Jeszcze zdanie wspomnieć warto o komunikacji miejskiej w Kownie. Jest ona obsługiwana przez zdecydowanie najbardziej archaiczne pojazdy w porównaniu z miastami, które widzieliśmy. Ikarusy dużego wrażenia na nas nie robią, ale trolejbusy z lat pięćdziesiątych - owszem. Dla kontrastu powiem, że w Rydze widzieliśmy nowoczesne pojazdy niskopodłogowe, zarówno na liniach autobusowych, jak i trolejbusowych. Niestety, mają one wadę taką samą jak większość nowszych autobusów w Warszawie - okna nie otwierają się, są tylko uchylne lufciki.

A z Kowna wyruszyliśmy już do Polski. Poniedziałek był pierwszym i jedynym dniem, kiedy padało podczas naszego wyjazdu - na Litwie niegroźnie, natomiast w Polsce tuż po przekroczeniu granicy natknęliśmy się na tyleż intensywną, co lokalną burzę: kilkanaście minut jechaliśmy w potężnej ulewie, natomiast w Suwałkach nie padało już w ogóle. Ostatnią noc spędziliśmy w Starym Folwarku, w tym samym gospodarstwie, w którym spaliśmy na początku.

A we wtorek rano pojechaliśmy zobaczyć klasztor w Wigrach. Z jego wieży widokowej można podziwiać widok na jezioro i okolice, warto też zwiedzić kościół. Gdybyśmy mieli więcej czasu, byłaby też okazja odbyć po jeziorze rejs statkiem, którym pływał Papież. Niestety, ponieważ Asia spieszyła się do Warszawy, musieliśmy tę atrakcję odłożyć na inną okazję. Cóż, będzie po co wrócić nad Wigry : -))),

A potem została już nam tylko podróż do Warszawy, tym razem przez Białystok. Od Augustowa do Białegostoku droga jest marna, wąska i miejscami z dziurami oraz koleinami, natomiast od Białegostoku są dość szerokie, utwardzone pobocza, natomiast jazda wymaga wysokich umiejętności i odporności psychicznej od kierowcy ;-). Dzieje się tak z powodu wszechobecnych tirów, albo wyprzedzanych, albo wyprzedzających. Szczęśliwie jednak, z przerwą na niezły obiad w przydrożnym barze przy stacji benzynowej tuz za Zambrowem, dotarliśmy we wtorkowe popołudnie do Warszawy.

Podsumowując krótko wyjazd - był bardzo udany i zdecydowanie warto było. Teraz czeka na nas Estonia - może za rok, a może wcześniej ;-) ??

Uffffff. To byłoby na tyle (naprawdę !)

pozdrawiam,
Marcin

PS W języku litewskim do większości rzeczowników dodaje się końcówkę -as, jest więc np. internetas czy bankomatas. Ja nazywałbym się tam pewnie Marcinas Kulikas :-). Wciąż mam jednak dylemat, jak po litewsku wołać do kota: kici, kici, czy może jednak kicias, kicias... ? :-))).