To było prawie 4 tygodnie temu, ale dopiero dziś w ramach wyprostowywania różnych przedurlopowych spraw zabrałem się do pisania relacji z wyjazdu na weekend 12-13 lipca. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. 

Głównymi sprawcami wyjazdu byli Ania i Piotrek Piegaci, a ściślej mówiąc - ich dzieci, wywożone właśnie 12 lipca nad słoneczny Bałtyk. Skoro jedzie się do Gdańska, to i trzeba wrócić, a jeśli przy okazji w Sierpcu wówczas odbywa się Kasztelania, to dlaczegóż by nie zahaczyć o te okolice ? Pomysł wyjazdu już zatem był, trzeba było jeszcze znaleźć nocleg. Jurek z Piotrkiem, po długich poszukiwaniach internetowo-telefonicznych w końcu znaleźli takowy - na rancho w okolicach Rogowa. Wprawdzie 35 km od Sierpca, ale co to dla zmotoryzowanych Jaremowiczów : -))) (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że te prawie 35 kilometrów może być przeszkodą niemal nie do pokonania. Ale po kolei...). Nocleg zatem był, skład wyjazdu z grubsza też - Ania i Piotrek po powrocie z Gdańska, Iwona i Jurek, piszący te słowa oraz... być może Zbyszek. 

Pierwsza w kierunku Sierpca wyruszyła załoga Poldolota - Jurki i ja. Około południa wyjechaliśmy z Warszawy i jeszcze nie zdążyliśmy dobrze jej opuścić, gdy wjechaliśmy w ścianę deszczu, która towarzyszyła nam - z przerwami - przez parędziesiąt kilometrów.

Za Drobinem już nie padało i zjechaliśmy w bok w poszukiwaniu Kuchar. Po kilku kilometrach jeżdżenia polnymi drogami znaleźliśmy ową miejscowość, a w niej - ośrodek buddyjski (http://www.buddyzm.home.pl/). Jest tam spory park, stawy, dworek, dwie stupy (chyba najciekawsze obiekty ośrodka). Sama wieś była od 1920 roku własnością Antoniego Radomyskiego i jego żony Heleny z Tchórznickich, znanej jako Helena Mniszkówna.

Po opuszczeniu Kuchar udaliśmy się w dalszą drogę, aż do miejsca noclegu. A nocowaliśmy w miejscu nazywającym się "Agrorancho Konik". Trafić tam nie jest łatwo. Z Sierpca trzeba przez Szczutowo kierować się do Rogowa, by kilometr za tą miejscowością skręcić w gruntową i pełną dziur drogę, zgodnie z drogowskazem "Agrorancho". Po kilku minutach jazdy wśród lasu, minąwszy samotne gospodarstwo z wiatrakiem, jesteśmy na miejscu. A jest ono dziwne, ale urokliwe. Jest to gospodarstwo agroturystyczne położone na 100 tys. m kw., na których znaleźć można "wybieg dla koni, strzelnicę, bar, altany wypoczynkowe wraz z grillami i miejscami na ogniska, siłownię". To oficjalne wyliczenie ze strony www jest bliskie prawdy (nie stwierdziłem siłowni), niedaleko jest jezioro z pomostem (cokolwiek dziurawym, ale zawsze : -)) i plażą, no i oczywiście dużo lasów. Miejsce jest dość fajnie pomyślane i urządzone. Spać można w pokojach gościnnych, przyczepach campingowych, namiotach (swoich). My jednak na razie tylko chcieliśmy obejrzeć to miejsce.

Po wyładowaniu bagaży i spacerze nad jezioro, postanowiliśmy wracać do Sierpca. Po drodze zahaczyliśmy o Skępe, gdzie zwiedziliśmy późnogotycki kościół, kilkakrotnie później przebudowywany i rozbudowywany. Przy kościele jest dużo mniej ciekawy klasztor bernardynów. Za Skępem zjedliśmy w przydrożnej knajpie niezły obiad i dotarliśmy do Sierpca, w którym odbywała się impreza, będąca naszym celem, czyli VIII Międzynarodowy Festiwal Folklorystyczny Kasztelania 2003.

Początkowo byliśmy we trójkę, już jednak wkrótce dotarli Ania z Piotrkiem z Gdańska oraz Zbyszek z Warszawy (zdecydował się przyjechać, choć w sobotę pracował). Będąc już w komplecie, dotrwaliśmy do końca występów zaproszonych zespołów. "Dotrwaliśmy" to dobre określenie, bo poza skocznym "Pietersburskim souvenirem" oraz egzotycznym "TAITUNG - JIE DA" z Tajwanu wiało nudą. Wkrótce po rozpoczęciu występu tzw. gwiazdy Raggttack, ewakuowaliśmy się. Cóż, Festiwal jest średnio ciekawy, stanowi niewątpliwie lokalną atrakcję, daje się pokazać miejscowemu browarowi w roli głównego sponsora (którego stoiska cieszyły się zresztą chyba większym powodzeniem niż występy) i... chyba tylko tyle. 
Po uzupełnieniu zapasów (piwko, kiełbaski...) po 22 wyruszyliśmy z Sierpca do Agrorancha. Wydawałoby się, że trzydzieści kilka kilometrów to dla trzech zmotoryzowanych załóg pół godziny jazdy... Pozory jednak mogą mylić, o czym mieliśmy okazję się przekonać ;-)). Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się na stacji paliwowej w 
celu uzupełnienia pożywienia dla Poldolota. Tam okazało się, że Ania i Piotrek mieli po drodze zderzenie z psem. O ile jadącym przed nimi dwóm samochodom udało się ominąć zwierzę, o tyle oni nie mieli tego szczęścia, zwłaszcza że pies wyskoczył przed samą maską. Na stacji okazało się, że Opel ma dość mocno pokiereszowany przód, a do tego brakuje tablicy rejestracyjnej! Cóż było robić, trzeba było wszcząć poszukiwania. Mimo odnalezienia miejsca wypadku i dość gruntownego świecenia latarkami, tablicy nie udało się znaleźć. Oczekując na Anię i Piotrka, mogliśmy oglądać trwającą w najlepsze na stacji benzynowej dyskotekę w stylu disco-polo. Po kilkudziesięciu minutach bezowocnych poszukiwań pojechaliśmy dalej.

Nie było nam jednak dane dotrzeć już bez przeszkód do naszego gospodarstwa. Już było blisko, gdy na opłotkach Rogowa z Poldolota nagle wydobył się wybuch, po czym zrobił się zupełnie ciemny i nieruchomy. Sytuacja niemal groteskowa - jest północ, stoimy na opłotkach wsi, nie wiedząc, co się dzieje z Poldolotem i co z nim zrobić (porzucić?, zepchnąć z drogi do jakiegoś rolnika?, wziąć na hol?). Jurek znów jednak udowodnił, że nie ma sytuacji bez wyjścia - metodą prób i błędów znalazł przyczynę nieplanowanego postoju, którą okazało się być zwarcie elektryczne, zawinione przez niedbałych mechaników, wcześniej "naprawiających" Poldolota. W końcu udało się je na tyle usunąć, ze Poldolot mógł ruszyć o własnych siłach. Tak oto o 1 w nocy zajechaliśmy na rancho, wzbudzając zainteresowanie biesiadników przy ognisku. Trzydzieści kilka kilometrów w trzy godziny!!! 
Jednak nawet po takich przygodach Jarema nie idzie spać, a przynajmniej nie o 1 w nocy ! : -))) Nieco poniżej gospodarstwa rozpaliliśmy ognisko, co udało się mimo mokrego drewna (w dzień padało) i znikomej ilości papieru na rozpałkę. Do naszego, początkowo kameralnego ogniska, ok. 3 w nocy doprosiło się towarzystwo wcześniej biesiadujące nieco wyżej. Może i sympatyczne, pragnące zabawy, ale raczej nie w naszych klimatach - wódka, papierosy, te sprawy... ;-). 
Po 3 godzinach zabawy, gdy gardło Piotrka było już na wyczerpaniu i zaczynało świtać, udaliśmy się - zostawiając niepocieszonych współtowarzyszy (choć im i tak już chyba było wszystko jedno... ;-)) - w kierunku miejsca naszego spania, którym dla jednych była przyczepa campingowa, dla innych - namiot.

Spaliśmy od 4 do mniej więcej 10, z przerwami spowodowanymi działalnością pana gospodarza, który w niedzielny poranek postanowił wziąć się za koszenie trawy (i to niestety nie kosą ;( ). Popołudnie spędziliśmy leniwie, oglądając już w komplecie i za dnia całe gospodarstwo i okolice, spacerując nad jezioro, jedząc jajecznicę i popijając kawkę, rozmawiając z gospodarzem, m.in. w celu wysondowania jego stosunku do ewentualnego ogniska Jaremowskiego (do dziś zastanawiam się, jaki jest ów stosunek ;-)). Pogoda była ładna, dość ciepło i coraz więcej słońca... Czas jednak było ruszać - w kierunku Sierpca. Ania i Piotrek mieli do niego pojechać bezpośrednio, podejmując raz jeszcze próbę odnalezienia tablicy rejestracyjnej, reszta też miała zjechać do miasta, ale zwiedzając wcześniej okolicę. Obejrzeliśmy zatem wiatrak, pobliskie jeziora, okoliczne wsie, a w końcu - zmierzając wśród wzgórz i serpentyn do sanktuarium karmelitów w Oborach - poczuliśmy się niemal jak w górach. Po drodze dotarła do nas radosna wiadomość: Piegaci znaleźli tablicę rejestracyjną !! 

W dobrych humorach spotkaliśmy się wszyscy w skansenie - Muzeum Wsi Mazowieckiej pod Sierpcem. Sam skansen trochę rozczarowuje, zwłaszcza że nie można wejść do środka chałup - dostępu bronią zamknięte na zamek drzwi z szybkami z pleksi. W godzinkę obeszliśmy prezentowane tu chaty i zagrody, a następnie zjedliśmy obiad w tutejszej restauracji. Naszą uwagę zwróciły zwłaszcza pierogi - rozmaite, ale mające wspólną cechę: ociekające niesamowicie tłuszczem. Po w miarę jednak dobrym obiadku nastał czas powrotu do Warszawy - dochodziła godz. 18.

Nie chcąc jechać głównymi drogami w narastającym ruchu powrotnym znad morza, postanowiliśmy wybrać wariant trasami gorszymi, ale i mniej uczęszczanymi. To, co ładnie wyglądało na w atlasie u Jurka, na innych mapach już przedstawiało się gorzej, a w rzeczywistości... Drogi może nie były nawet najgorsze, tyle że niekoniecznie ich przebieg odpowiadał temu, co było na mapach ;-). Zaliczywszy więc rozmaite wioski bliższe i dalsze, niektórzy także niechcący Szpital Powiatowy w Sochaczewie : -))), by po blisko 3 godzinach dość długiej, ale spokojnej jazdy, dotrzeć do Warszawy. 

Tak oto minął weekend 12-13 lipca. Sporo wrażeń, ładnych okolic, przygód... ;-)). Poldolotowi nic się nie stało, trochę gorzej było z Oplem, który w Warszawie - mimo szczęśliwego odnalezienia tablicy - wymagał naprawy. Co jednak najważniejsze, nic się nie stało Jaremowiczom, którzy kolejny wyjazd mają za sobą. A wrażenia z niego późno (ale lepiej niż wcale!) spisał 
Marcin Kulik