Za nami kolejne spotkania "Z wiejskiego podwórza".

To już 6 lat Jarema wyprawia się do gościnnego Grabowca koło Dubicz Cerkiewnych, aby poznawać białowieskie Podlasie - puszczańskie ostępy, rozległe łąki i pola, zagubione drewniane wioski, malowane cerkiewki, tutejszych mieszkańców, ich tradycje i gościnę. Jak co roku pobyt w Grabowcu to okazja do uczestniczenia w koncertach folkowych i imprezach festiwalowych w ramach Spotkań ze Sztuką Ludową Z Wiejskiego Podwórza w Czeremsze. Ta impreza to doskonała możliwość poznania obyczajów i kultury mieszkańców wschodniego Podlasia, ale także okazja do zobaczenia wykonawców folkowych z wielu różnych, dalekich i bliskich stron - z Ukrainy, Białorusi, Łotwy oraz rozmaitych zakątków Polski. Festiwal odbywał się nietypowo w sierpniu, więc wiejskie podwórze gościło nas już po raz drugi w tym roku (po majowym długim weekendzie).

Pierwsi jaremowicze dotarli do Grabowca w piątek (08.08.) wczesnym popołudniem. Po przejęciu we władanie gospodarstwa, rozlokowaniu się w drewnianej chałupie, gorących powitaniach z Babcią Niną, wyruszyliśmy wraz z Anią i Marcinem do Czeremchy. Po drodze jeszcze szybki obiad w naszej ulubionej Karczmie u Walentego w Kleszczelach (tradycyjnie polecam pyszne kartacze) i już przed wieczorem mogliśmy przywitać się ze znajomymi w Czeremsze. Organizatorami, prawdziwymi alfą i omegą festiwalu są Basia i Mirek Samosiukowie z Czeremszyny. Bez ich wiedzy i udziału nie dzieje się tutaj nic. Jani i Paula jak zawsze dyżurują z folkowymi płytami przed Ośrodkiem Kultury. Same koncerty jak zawsze odbywają się na dużej, zadaszonej scenie, w plenerze na terenie ośrodka. Tego wieczora na scenie zagrały trzy zespoły - Nastia Niekrasava z zespołem (do niedawna NHS) z Białorusi, małopolskie Czerwie i klezmerskie Kroke z Krakowa - wszystkie trzy zostawiły po sobie całkiem pozytywne wrażenia. W trakcie koncertów do Czeremchy dojechała ekipa Radków (Iza, Radek, Vika i Waleria), a już bezpośrednio do Grabowca (do pobliskiej chałupy celnika Władka) Jurek, Iwonka i Zosia.

Po zakończeniu koncertów, już po północy, wraz z Igorem, Nastią i jej muzykami, ruszyliśmy w drogę powrotną do Grabowca na premierowe na tym wyjeździe ognisko na wiejskim podwórzu. To było znamienne dla jaremowych ognisk wydarzenie. Pierwszy raz w roli głównej, jako wiodący instrument ogniskowy wystąpił saksofon. Trzech muzyków na gitarze, darabuce i saksofonie właśnie, bez zbędnych namów i zaproszeń, wprowadziło niezwykły muzyczny nastrój, rzadko doświadczany na naszych ogniskach. Tym bardziej nietypowy na wiejskim podwórzu. Gdy do ich muzyki dołączała ze swoim śpiewem Nastia, to było już naprawdę bardzo przyjemnie :-) Mogę tylko dodać, że sporą frajdą było pograć i pośpiewać wspólnie z nimi. Igor - podziękowania za zachęcenie podopiecznych do odwiedzin na wiejskim podwórzu. Niestety, Białorusini po krótkim czasie musieli zbierać się w daleką podróż do Lwowa i pozostała część ogniska przebiegła nam na tradycyjnych śpiewankach jaremowych oraz degustacjach domowych specjałów rozgrzewających Babci Niny (śliwówka i karmelówka). Aż nastał ranek.

Sobota (09.09.) przebiegła na wiejskim podwórzu pod znakiem warsztatów folkowych. Wspólnie z Viką, w siedmioosobowej grupie, cztery godziny poświęciliśmy na naukę ludowych piosenek ukraińskich i łemkowskich. Zaopatrzeni w teksty, instrumenty (tu wiodącą rolę odegrała tabla, właśnie przywieziona z Ladakhu przez Jurków), staraliśmy się nauczyć od Viki właściwej wymowy ukraińskich słów, rytmu i odpowiedniej artykulacji dźwięków. Melodyjny głos Viki pomagał nam odnaleźć się w specyfice tradycyjnego, ukraińskiego zaśpiewu. Pani nauczycielka wyglądała na zadowoloną :-) Vika - ślicznie dziękujemy!!! Aby urozmaicić sobie repertuar poćwiczyliśmy też znane polskie przeboje folkowe jak Lipka, Pacholę, czy Ptaszek. W chwilach oddechu pomiędzy piosenkami, obserwowaliśmy z zapartym tchem, jak tradycyjnie już w Grabowcu Jurek puszcza wysoko ponad wsią chiński latawiec. Tym razem było to dla uczczenia otwarcia Olimpiady ;-) Może dlatego właśnie latawiec poleciał naprawdę bardzo, bardzo wysoko, ale też skończył marnie na wyniosłym, wiejskim dębie. Co by nie mówić, to był bardzo przyjemny dzień spędzony na wiejskim podwórzu.

A wieczorkiem ja zwykle koncerty w Czeremsze, na które dojechali kolejni uczestnicy wyjazdu, czyli Zbyszek, Agnieszka i Michałek, oraz dzielni rowerzyści Maciek i Janka. Tego dnia zagrali w kolejności: folkrockowe Rzepczyno, ukraińskie Rusiczi, białoruski duet Gurzuf oraz na deser gospodarze imprezy i lokalna gwiazda, czyli Czeremszyna. Wygląda na to, że kilka ich nowych utworów może stać się przebojami ognisk Jaremy. No i będziemy mieli w Jaremie murowanego faworyta przyszłorocznych Wirtualnych Gęśli (drugi, to tegoroczna festiwalowa składanka Z wiejskiego podwórza). Po północy powrót do Grabowca i rozpalanie ogniska w oczekiwaniu na nocny dojazd z Czeremchy rowerzystów. Tu niezawodny jak zwykle okazywał się Marcin i jego szwedzkie świeczki ;-) Na miejscu okazało się ponadto, że mamy kolejnych podwórzowiczów, którzy podróżowali po okolicy rowerami. Justyna z Adrianem wyspawszy się i odpocząwszy po trudach wyczerpującej wycieczki, trzymali ogniskową wartę wraz z Maćkiem do bladego świtu. Na tym ognisku raz jeszcze zabrzmiała tabla akompaniując naszym wyuczonym na warsztatach, ukraińskim piosenkom intonowanym przez Vikę. To kolejna nowość przy ognisku Jaremy. Jurek, to był świetny pomysł z tą tablą!

Niedziela (10.08.) Trzeci dzień na wiejskim podwórzu i ostatni dzień koncertów w Czeremsze. Po wyczerpującej warsztatowo-koncertowo-ogniskowej sobocie, niedziela upłynęła nam na odsypianiu, odpoczynku i błogim nic nie robieniu. Polecam - całkiem miłe zajęcie, chociaż na krótką metę ;-) To był dzień wyjazdu części uczestników, więc pozostałe koncerty i ogniska na wiejskim podwórzu, odbywaliśmy już w mniej licznym gronie. W Czeremsze odbywała się tego dnia tradycyjna Wioska Festiwalowa, ze straganami (wyroby ludowe, ceramika, hafty, itp) i sławnym już konkursem na potrawę regionalną, rozstrzyganym już corocznie przez samego Macieja Kuronia. Dla miejscowych gospodyń z okolic Czeremchy to niezwykły prestiż wygrać taki konkurs. Swoje potrawy obmyślają przez cały rok, żeby zabłysnąć czymś smacznym i oryginalnym. Znany smakosz i kucharz Kuroń wie jednak najlepiej co może pasować do delikatnych podniebień mieszczuchów i zazwyczaj typuje potrawy, które mieszczą się w ogólnoprzyjętym kanonie dobrego smaku. Sam daje temu wyraz przygotowując na miejscu tradycyjną "zupę Kuronia", co tym razem okazało się być pikantnym, ukraińskim barszczem z fasolą. Podobno barszcz to nie zupa (jak twierdzą na Ukrainie), ale nam smakowała ona przednio. Wieczór to ostatnie na tegorocznym festiwalu koncerty. Wystąpili: Kurpianka - zespół folklorystyczny z Kadzidła, oniryczni Łotysze z Oroboro, jazzrockowi Kaszubi z Ajagore, a festiwal zakończyła prawdziwa gwiazda i legenda - Voo Voo! Koncert Wagiela, Mateo, Karima i Stopy był nadzwyczaj godnym i i odpowiednim zwieńczeniem całego festiwalu. Pełna relacja ze zdjęciami oraz opis zespołów występujących na festiwalu już wkrótce na blogu Muzyczne Podróże.

Pod względem organizacyjnym festiwal okazał się być całkiem udany, chociaż widzów było mniej niż zazwyczaj (nietypowy termin w środku wakacji). Gwiazdy (Voo Voo i Kroke) zapewniły wysoki poziom artystyczny, choć dla mnie za dużo tym razem było wykonawców nijakich lub zwyczajnie wtórnych, grających wszystko na jedno kopyto, w łatwej do sprzedania, folk-rockowej konwencji. Zbyt mało było muzycznych odkryć i stylistycznych zaskoczeń. Ale może jestem za bardzo wybredny? ;-) Jedno jest pewne - organizatorzy byli zadowoleni, więc za rok szykuje się kolejna odsłona imprezy. Tym razem w tradycyjnym terminie, w okolicach Bożego Ciała (czerwiec 2009).

A my jeszcze tej nocy wróciliśmy do Grabowca i oczywiście... rozpaliliśmy ognisko w oczekiwaniu na powracających rowerzystów. Przed świtem pałeczkę gitarzysty przejął Maciek i wspólnie z Anią przypomnieli stare, turystyczne przeboje w klimacie ballad "z gitarą i piórem". Poniedziałkowy świt powitaliśmy rozmarzoną nutką poezji.

Festiwal w Czeremsze skończył się, ale jaremowy pobyt na wiejskim podwórzu trwał dalej. W poniedziałek (11.08.) pożegnaliśmy rowerzystów (Maćka z Janką) i oddaliśmy się błogiemu odpoczywaniu, uzupełnianiu zapasów, pogawędkom "o życiu" z Babcią Niną. Z domku celnika dołączali do nas Zbyszki i wspólnie okupowaliśmy podwórzową altankę. Ale to wszystko do czasu. Na olimpijskiej fali z Pekinu rozkręciliśmy podwórzowe mini-igrzyska, zawzięcie uskuteczniając sportowe zawody w dyscyplinach olimpijskich (badminton, siatkówka i piłka nożna). Szło nam to całkiem sprawnie, zaś kulminacją okazał się mecz piłkarski Polska-Ukraina. Byliśmy naprawdę gościnni i Ukraina wygrała :-) Na rewanż umówiliśmy się następnego dnia. Tym razem to my byliśmy lepsi, a zespół ukraiński przygotował dla wszystkich pyszne, smażone kanie, wyrosłe poprzedniej nocy na podwórku. Nam pozostało już tylko delektować się nimi. Hmmm, warto było wygrać! :-) Potem odbyło się wspólne śpiewanie przy kolejnym, całonocnym ognisku. Piosenki ukraińskie, podlaskie, białoruskie i polskie pięknie rozbrzmiewały wspólnymi głosami Ani, Viki, Walerii i Oli. Gitara rozgrzała się od żaru ogniska, a czołówka wypaliła kolejną całą baterię. Tylko tabli Jurka zabrakło. Babcina nalewka nie pozwoliła nam przesiąknąć nocnym chłodem i dopiero bladym świtem poszliśmy trochę pospać.

Środa (13.08.), to ostatni dzień na wiejskim podwórzu. Po odespaniu kolejnej nocy, odwieźliśmy Vikę i Walerię na stację w Witowie. Po drodze zahaczyliśmy o Bachmaty, lokalne centrum rekreacyjno-imprezowe, znane z corocznych, obrzędowych imprez ukraińskich "Na Iwana, na Kupała", połączonych z koncertami, jarmarkiem i zabawą. To na tę imprezę zjeżdżają tu ludzie z całego Podlasia, a również z Mazur i Ukrainy. Wieczorem rozpaliliśmy pożegnalne ognisko. Zbyszek z Agnieszką dzielnie wymieniali się opieką nad małym Michałkiem, chcąc równo obdzielić się urokami rozgwieżdżonego nieba nad podwórzem. Poza gwiazdami i księżycem, mroku nie rozjaśnia tu żadne, najmniejsze nawet światełko. Tylko leżeć i podziwiać niebo, Mleczną Drogę i spadające Perseidy. Tak też właśnie zakończyliśmy tegoroczny wyjazd Jaremy na spotkania z wiejskiego podwórza. Następne już za niecały rok. Będziemy!

My zaś następnego dnia wyruszyliśmy w naszą dalszą, wakacyjną, muzyczną eskapadę na północ - szlakiem trzech puszcz, gościnnych tatarskich jurt, ku suwalskim wzgórzom i jeziorom, do zaprzyjaźnionych, puńskich Litwinów. Ale to już całkiem inna opowieść.

W wyjeździe do Grabowca uczestniczyło 21 osób. Wszystkim bardzo gorąco dziękujemy za wspólne chwile na wiejskim podwórzu.

Pozdrawiamy,
ania i pioTrek


Była w ten weekend bardzo fajna impreza w Grabowcu na Podlasiu.

W piątek podobno ciekawe koncerty w Czeremszy. My dotarliśmy z Warszawy prosto do Grabowca ok. 23.00 i wkrótce zjechała ekipa z Czeremchy, zapłonęło ognisko i zaczęła się ceremonia otwarcia na wiejskim podwórzu. Był białoruski zespół z saksofonem - saksofon to nowość na ogniskach Jaremy. Impreza skończyła się gdy wstawało słońce.

Sobota była senna, ale połączona z puszczaniem latawca, warsztatami śpiewu ukraińskiego Viki i ogólnym lenistwem. Potem obiado-kolacja u Walentego w Kleszczelach i dojazd na koncerty. Koncerty były kiepskie - za głośno nagłośnione - najlepiej było słuchać z parkingu 150 m dalej, a zespoły mało ciekawe, o rockowo-discopolowym brzmieniu. Nie doczekaliśmy ostatniej Czeremszyny, ale większość ekipy doczekała i powróciła do Czeremchy dopiero na 2 w nocy - za późno by nas dobudzić - i tak niestety nie byłem obecny na ceremonii zamknięcia. A podobna tabla, którą z Indii przywiozłem, grała główne skrzypce :) Ceremonia zamknięcia trwała na wiejskim podwórzu od 2 do 5 rano. Ciekawa przygoda - gdy o 24.00 wpadłem na wiejskie podwórze w nadziei, że rowerzyści rozpalili ognisko i jest impreza, to zastałem rowerzystów w łóżkach - nawet nie miałem śmiałości sprawdzić którzy to. Rowerzyści zresztą też mnie nie rozpoznali - dopiero w niedzielę ustaliliśmy, że to ja i Oni (Ci co pod ambasadą Chin często ostatnio z flagą Tybetu bywają :)

Niedziela była równie leniwa, choć wiatr bardziej zmienny zwalił latawiec na pobliski wielki dąb. Pomimo, że siedzieliśmy na wiejskim podwórzu do popołudnia, rozminęliśmy się z niektórymi odsypiającymi uczestnikami (Maćku i Janko, pozdrowienia!) Niedzielne koncerty były bardziej przyjazne od sobotnich, choć nagłośnienie nadal było zbyt głośne, a zespoły nudnawe - dopiero Voo Voo dało czadu, ale trochę późnawo i zdecydowaliśmy się, że raczej na Voo Voo pójdziemy w Warszawie, gdy będą lepsi akustycy. Puściutka droga do W-wy i o 1.00 w nocy już w domku.

Dziękujemy organizatorom i muzykom za wspaniały leniwy i sympatyczny weekend na Podlasiu :)

Pozdrawiam,
Jurek


Dla jasności - "ci co pod ambasadą Chin często ostatnio z flagą Tybetu bywają" - to my ;) Jurek nie dodał, że grzecznie w tych łóżeczkach spaliśmy i regenerowaliśmy siły przed ogniskiem, na które (w przeciwieństwie do niektórych) udało się nas dobudzić i dzielnie trwaliśmy przy wspólnych śpiewach do rana ;)

a co do podlaskiego weekendu, oto co udało nam się zrealizować:
Przyjechaliśmy pociągiem z Warszawy do Witowa ok. 15. Autobus szynowy Czeremcha-Hajnówka był zdecydowanie za mały na ilość rowerów jaka chciała nim jechać, ale nikomu to nie przeszkadzało, wręcz byliśmy traktowani jako atrakcja pt. "co jeszcze na kolejnej stacji się dopakuje". Z Witowa pomknęliśmy niebieskim szlakiem do Topiła w nadziei, że zjemy tam jakieś lokalne frykasy. No i klops. Topiło szykowało się do wesela, więc musieliśmy się zadowolić kanapkami. Z Topiła skierowaliśmy się szlakiem zielonym do Wiluk. Po drodze zajrzeliśmy do Krągłego, które pamiętałam sprzed paru lat, i tym razem zrobiło na mnie duże wrażenie. W lesie na szczęście nie było widać czarnych chmur nachodzących ze wszystkich stron, a deszcz zaczął padać kiedy już byliśmy schowani pod leszczyną w Wilukach. Gospodyni z sąsiedniego domu widząc dwie ofiary pod drzewkiem, zawołała nas na podwórko i pozwoliła się schować pod altanką, gdzie spędziliśmy kolejne kilkanaście minut. Deszcz minął, ruszyliśmy dalej: przez Werstok do Dubiczy. Mgiełka z parujących kałuż stworzyła magiczny nastrój, do tego przez drogę co jakiś czas przeskakiwały jakieś zwierzaki, w tym dwie sarenki (wilka nie zanotowano). W Dubiczach posililiśmy się i zaopatrzyliśmy na ognisko. Ok. 21 dojechaliśmy do kwatery. Z braku towarzystwa (nie licząc much) i mając w perspektywie ognisko postanowiliśmy się zregenerować, o czym było wyżej.

Regeneracja podziałała (albo muchy były zbyt natrętne) i dosyć wcześnie, wypoczęci wstaliśmy na śniadanie. Lenistwo nie trwało zbyt długo, ok. 13 ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem pojechaliśmy czerwonym szlakiem do szosy Kleszczele-Policzna, szosą przez Policzną do dworku w Jodłówce. Magiczne miejsce. Aż szkoda że nic tam się nie dzieje, podobno właściciele zrobili sobie tam letnisko, ale chyba rzadko bywają. Wielka szkoda by była, gdyby to miejsce zniszczało. Dalej szlakiem czerwonym wzdłuż granicy pomknęliśmy na południe przez Opakę i Wólkę Terechowską do Czeremchy. Tam znowu nie było szans na skosztowanie lokalnych frykasów-zadowoliliśmy się zapiekankami w sklepie dworcowym. W ten sposób przed 19 ruszyliśmy do Warszawy.

Dziękujemy za okazję do ruszenia zasiedziałych tyłków z warszawy i miłe towarzystwo.
pozdrawiamy,
Justyna i Adrian


Wróciliśmy z wiejskiego podwórza i krótko:
- gitara, garniec i śpiwór są do odebrania,
- na wiejskim podwórzu została moja czapka: najpierw została na noc, spadła zdmuchnięta przez burzę i rano posłużyła jako tym czasowe gniazdo 2 jaskółczych podlotów. Potem Michał pokazywał podloty na płocie jak odpoczywały sobie po pierwszych dalszych lotach,
- odbyliśmy 2 wycieczki do Puszczy w okolice Wilczego Grodu - jest tam malownicza wielka polana z 2 ambonami i paśnikem żubrów. W czasie pierwszej widziałem jarząbki, sarny i dziki. A w czasie następnej już z całą rodziną - komary nie dokuczały - widzieliśmy jarząbki i orlika krzykliwego a także zebraliśmy prawdziwki.
- Michałek szukał Zosi w szafie i polował łapką na muchy z sukcesami
- mufy zostały na zaczepach
- Po odjeździe Piegatów Michał chciał ciągle chodzić do podwórko do Babci Niny.
- Dziękujemy za oprawę muzyczną i ogniska
- czekamy na następne

Pozdrawiamy
Zbyszek, Agnieszka i Michał


Co działo się w tym roku na wiejskim podwórzu w Grabowcu i w Czeremsze już chyba wszyscy, którzy nie mieli okazji tam się wybrać, dowiedzieli się z relacji Piotra i Ani, o wędrówkach i spacerach po okolicy też się mówiło, więc dorzucę od siebie tylko kilka zdań o tym, co szczególnie utkwiło w mojej pamięci.

Muzycznie - zespoły "Kroke" i "Gurzuf", których występy na otwartej przestrzeni miały po prostu magiczną moc, dźwięki to otulały wszystko dookoła, to przenikały na wskroś.

W piątkową noc, gdy przybyliśmy na gościnne podwórko babci Niny, przywitało nas wszystkich rozgwieżdżone niebo. W Warszawie na pewno nie zobaczycie nad swoją głową takiego głębokiego aksamitu, jak widzieliśmy w Grabowcu, ani tyle gwiazd, bo były ich naprawdę niezliczone miriady, a blasku nie przyćmiewały ognie elektryczne, więc mogliśmy podziwiać to niebiańskie piękno w pełnej krasie. Od czasu do czasu przez firmament przelatywały spadające gwiazdy i to sporo, więc można było pomyśleć o przeróżnych życzeniach do spełnienia... Do jaremowiczów dołączył się i goszczący na festiwalu białoruski zespół, a jego muzykanci stworzyli romantyczny nastrój. Pierwszy raz w życiu miałam okazję słuchać saksofonu przy ognisku! A Nastia swoim dżezującym głosem po prostu zaczarowała wszystkich, po czym niestety zniknęła w ciemnościach nocy razem z całą swoją ekipą...

No cóż, muszę zaznaczyć, że dla mnie wielką atrakcją była też możliwość pośpiewania sobie do woli, tym bardziej, gdyż miałam świadomość, że na podwórku znajduje się więcej miłośników śpiewu :-) Więc sobotniego popołudnia połączyliśmy nasze wysiłki i wyszedł z tego całkiem zgrabny chórek, uczyliśmy się też nawzajem polskich i ukraińskich piosenek, które zaprezentowaliśmy przy wieczornym ognisku, a zdecydowanymi faworytami zostali Lipka i Tycha woda. Otóż możliwości wokalne są, a komu starczy zapału i chęci, żeby kontynuować próby?

Wśród różnych rodzajów działalności dostępnych w Grabowcu, moim (i chyba nie tylko moim ;-0) ulubionym było nicnierobienie :-) No ale żeby ta przyjemność nam się nie znudziła, to robiliśmy też przerwy. Podczas jednej z nich poszliśmy z Agnieszką, Zbyszkiem i Michałkiem na spacer, o którym warto wspomnieć, bo też był wyjątkowy. I to wcale nie przesada - wtedy widziałam tyle bocianów, jak nigdy w życiu. Dzięki lornetce Zbyszka mogliśmy się przekonać, że to na pewno nie gęsi i jest tego ptactwa około setki!

Ciekawym pomysłem było urządzenie zawodów w dyscyplinie, którą by można było nazwać wielobój piłkarski (w czym brali udział po kolei wszyscy obecni) ponieważ na początek to były różne kombinacje piłki ręcznej i siatkówki, a na zakończenie mecz piłki nożnej, który Piotrek i Michałek Duży wspaniałomyślnie pozwolili nam z Walerią wygrać. Ich przewagę potwierdził mecz-rewanż rozegrany następnego dnia. Wyrazy uznania dla zawodników :-)

Nie mogę nie wspomnieć o gościnności mieszkańców Grabowca, potwierdzeniem czego był... zwykły koperek, który przyniósł nie wiadomo kto jakiś czas po tym, jak zapytałam o niego u pewnej gospodyni. Ona akurat nie miała owej przyprawy, ale wieść się rozeszła i wspomniane ziele do wieczora trafiło na nasz stół. I cóż z tego, że było już po obiedzie - liczy się zaangażowanie :-)

Ot, kilka luźnych spostrzeżeń, dobranych czysto subiektywnie. Dodam tylko tyle, że jeśli ktoś jeszcze nie był w Grabowcu, to przy następnej nadarzającej się okazji powinien go odwiedzić, choćby po to, żeby zrozumieć, dla czego jaremowicze tak go polubili. A kto był tam choć raz, z pewnością jeszcze wróci. Dziękuję menadżerom i skarbnikom całej wyprawy, czyli Piotrkowi i Ani, za zorganizowanie i zebranie nas wszystkich w tej oazie spokoju, kierowcy Radkowi i nawigatorce Izie za umożliwienie dotarcia w różne fajne miejsca, a wszystkim uczestnikom wyprawy za miło spędzony wspólnie czas :-)

Vika