Tajlandia południowa (2009)

Ot, i pojechaliśmy sobie w lutym na 2 tygodnie do Tajlandii :) Oto jak było.

Dolecieliśmy czarterem prosto z Warszawy do Bangkoku. Jest taki samolot raz na 2 tygodnie i dowozi w 10 godzin lotu elitę polskiego społeczeństwa na plaże Pattai. My skorzystaliśmy z kupionej we wtorek na stronie Itaki oferty last minute „tylko przelot za 1990 zł” na wylot w czwartek (czyli po 2 dniach).

W piątek wieczorem przed odlotem zapytałem Zosi: Czy jest zima, czy lato? Zima! - powiedziała Zosia, spoglądając na zaśnieżoną Warszawę. A czy drzewa mają liście? Nie, bo jest zima! A czy wierzysz, że jutro jak rano wstaniesz, to będzie lato, a na drzewach będą liście? Nie, nie wierzę!

Na lotnisku w Bangkoku musieliśmy wyrobić wizę, co zajęło nam prawie 2 godziny (kolejka Polaków z naszego samolotu), więc opuściliśmy lotnisko późnym popołudniem, wynajmując na 12 dni pick-up Isuzu D-Max 3,0 Diesel 4x4. Nie to, że tacy rozrzutni byliśmy, tylko to była naprawdę najtańsza oferta samochodu (poza klasą Daewoo Tico), który można wynająć w Bangkoku i zwrócić w Phuket. Potem okazało się, że takie pick-upy to 90% pojazdów na drogach Tajlandii, dlatego warto dla własnego bezpieczeństwa jeździć dużym pojazdem. Miał klimę jak wszystkie samochody w Tajlandii i mieliśmy fotelik dla Zosi, więc wygoda była jak trzeba.

Wyjechaliśmy z lotniska na 4-pasmowe autostrady wokoło Bangkoku i w sumie bez problemu, choć w ruchu lewostronnym zmierzaliśmy w kierunku plaż półwyspu malajskiego. Tylko jeden moment był krytyczny – na skomplikowanym rozjeździe zjechaliśmy nieopatrznie z autostrady. Na szczęście poinstruowani na stacji benzynowej wjechaliśmy z powrotem na właściwą drogę. Znaki drogowe są w alfabecie tajskim, ale sporo ma pod spodem mniejszy tekst w literach łacińskich, więc da się nawigować bez GPS-u. :)

Pierwszego dnia już po ciemku dotarliśmy na plażę niedaleko Cha-Am. Pomimo ciemności Iwonka i Zosia natychmiast zażyły kąpieli w ciepłym morzu – takie odreagowanie zimy, która kilkanaście godzin wcześniej jeszcze była.

Po oddaleniu się od Bangkoku, byliśmy w prawdziwej, wiejskiej Tajlandii. Drogi lepsze niż w Polsce, a ruch spokojny, jedynie trzeba uważać na zataczających się motocyklistów i pamiętać, że jedziemy lewą stroną. Na przejechane 2500 km widzieliśmy 2 niegroźne stłuczki. Zwykle droga, nawet lokalna jest szeroka i ma pobocza jak drogi krajowe w Polsce. Poboczami jadą motocykle i ryksze. Tylko w miasteczkach i miejscach bazarów stragany czasami wychodzą na ulicę. Główna szosa od Bangkoku aż po granicę z Malezją jest całkiem podobna to szosy katowickiej - dwupasmowa, trochę tirów, czasami czerwone światło na ważnym skrzyżowaniu. Jedzie się najczęściej z szybkością ok. 100-120 km/h, na drogach lokalnych 60-90 km/h.

Drugiego dnia odwiedziliśmy piękne świątynie buddyjskie w grotach skalnych Petchaburi. Choć buddyzm tajski jest duuuużo mniej spektakularny od buddyzmu tybetańskiego, to umiejscowienie świątyni w wielkich grotach, pod stalaktytami, ze światłem wpadającym przez skalny otwór w suficie robi wrażenie.

Odwiedziliśmy jeszcze Park Narodowy Kaeng Krachan, a konkretnie wodospad Pa-La-U, który nie zachwycił nas wysokością, ale położony jest wśród pięknego tropikalnego lasu. Kąpiel w chłodnej wodzie pod wodospadem w czasie upalnego popołudnia to sympatyczna rzecz.

Kolejnego dnia wjechaliśmy do nadmorskiego Parku Narodowego Khao Sam Roi Yot. Przy północnej granicy parku jest piękna plaża i sympatyczne miejsca noclegowe. Sam park to nadmorskie góry wapienne kilkusetmetrowej wysokości, a w nich przecudne jaskinie, pełne stalaktytów i nietoperzy. Najpiękniejsza jaskinia to Phraya Nakon, trzeba wspiąć się bardzo stromo ponad 100 metrów, aby zejść do baśniowej wręcz jaskini – pełnej nacieków, olbrzymich sal z otworami w suficie ze 100 metrów wyżej, a jedna z sal z większym otworem w suficie porośnięta jest na środku lasem z drzewami jak w puszczy białowieskiej. Bajka. Dużo gorzej poszło nam z jaskinią Kaeo. Przejścia tak wąskie, że tylko Zosia bez problemu się przeciskała. Za to nacieki! Tu znaleźliśmy błyszczący księżycowy kamień.

Odcinek wybrzeża Zatoki Tajlandzkiej pomiędzy parkiem Khao Sam Roi Yot oraz miastem Surat Thani jest bardzo malowniczy i zupełnie zapomniany przez turystów. Ceny luksusowych noclegów są całkiem przystępne i tak za 100 zł możemy wynająć klimatyzowany domek z łazienką, salonem i sypialnią, widokiem na morze z werandy i basenem hotelowym do dyspozycji. Innych turystów prawie nie ma. Dookoła palmowy gaj. Morze ma sympatyczny piasek i trochę fal. Są rybackie wioski i ładne rybackie kutry.

Kolejnego dnia przejechaliśmy prosto na wybrzeże zachodnie, do plaży PakMeng w prowincji Trang. Tu w 2004 roku było tsunami i ślady tego wydarzenia są widoczne w wielu miejscach. Nastawiano wiele tabliczek ze wskazaniem „kierunku ewakuacji na wypadek zagrożenia tsunami”, natomiast na wybrzeżu gdzieniegdzie straszą szkielety opuszczonych budynków, na które zabrakło siły bądź funduszy by je odbudować. Natomiast przezroczystość i przepiękny kolor wody morskiej i bajkowe pionowe skały wystające z morza są bardzo fotogeniczne. Spędziliśmy tu dwie noce w niedrogim i sympatycznym domku.

Fotogeniczną okolicę zwiedzaliśmy bez dobrej mapy i w jednej z wapiennych gór zupełnym przypadkiem natrafiliśmy na nieoznaczoną jaskinię na bocznej drodze gruntowej donikąd. Jaskinia ta jest nieoznaczona, zamieniona na pustelnię dla mnicha buddyjskiego, który w niej mieszka, praktycznie nikt tam nie przyjeżdża, a w środku setki nietoperzy. Niesamowita sala pełna nietoperzy wiszących z sufitu i z łóżkiem dla mnicha na podłodze. Po prostu odlot.

Kolejnego dnia postanowiliśmy zobaczyć najpopularniejsze i „najpiękniejsze” plaże Tajlandii w pobliżu Krabi. Przed dojechaniem tam, zachęceni poprzednią jaskinią, zajrzeliśmy do świątyni Wat Tham Sua. To świątynia w jaskini, wśród pięknego lasu tropikalnego pełnego małp, niestety nawiedzana przez tłumy turystów – gdyż Lonely Planet ją zachwala.

Przed wieczorem dotarliśmy do Ao Nang. To taki Sopot. Tłumy nieprzebyte turystów, nie ma gdzie postawić samochodu, by pójść na plażę. Tłok, duży ruch na jedynej drodze. Koszmar. Na szczęście można stąd popłynąć łódką na plażę Railey, wg Lonely Planet najpiękniejszą plażę Tajlandii. Tam wysiada się wśród kilkudziesięciu innych łódek i biegnie się wynająć wśród wielu hotelików najtańszy pokoik za 200 zł bez klimatyzacji, ale w ośrodku z basenem. Basen cudny, nad samą piękną plażą, choć wielu kąpiących się gości. Żadnego ruchu samochodowego, gdy zapadnie zmrok bajkowy raj przy świeczkach i ciemność gorącej nocy dookoła, choć gości z Europy cała masa.

Prawdziwym powodem przyjazdu na plażę Railay jest wędrówka do sąsiedniej zatoczki – tzw. Plaży Księżniczki. To plaża o wspaniałym piasku, która powstała w miejscu, gdzie kiedyś była jaskinia. Nad plażą jest olbrzymia skała, może 150 m wysokości, z której wiszą wielkie stalaktyty. Skała daje cień na dużą część plaży od światu aż do wczesnego popołudnia. W tym cieniu tysiące bladych ciał wylegują się z rana. W skale przy plaży jest też wejście do jaskini, w której według legendy mieszkała księżniczka, która rozbiła się tu swoim statkiem.

Jest jeszcze jedno bajkowe miejsce obok. To Laguna Księżniczki. Aby do niej wejść, trzeba się wspiąć kilkadziesiąt metrów eksponowaną ścieżką ubezpieczoną liną i potem spuścić się ze skalnych przewieszek do jeziorka ukrytego w środku góry wśród skał. Jezioro, całkiem spore, otoczone stumetrowej wysokości pionowymi ścianami ze wszystkich stron i odchodzą od niego wejścia do jaskiń. Na szczęście trudna ścieżka eliminuje 95% chętnych do odwiedzenia tego miejsca i jest tu naprawdę bajkowo.

Po tych plażowych przeżyciach następne 4 noce spędziliśmy w górach. Podążyliśmy naszym pojazdem do parku narodowego Khao Sok I zamieszkaliśmy na dwie nocki w Morning Mist Resort – najbardziej sympatycznym, dżunglowym noclegu całego wyjazdu. Śpiąc pod moskitierami słuchaliśmy szumu strumienia i odgłosów lasu. Park Khao Sok to góry, sztuczne jezioro dzięki któremu można dostać się łódką w głąb dawniej nieprzebytej dżungli, oraz wodospady. My poświęciliśmy cały dzień na wędrówkę przez las deszczowy do różnych wodospadów.

W końcu nadszedł dzień przelotu. Zjechaliśmy z gór, wykąpaliśmy się na plaży Khao Lak wybrzeża morza Andamańskiego (najbardziej zniszczonej przez tsunami 2004), Zosię oparzyła meduza, po czym prosto na lotnisko Phuket. Samolot Air Asia, niby tania linia, a luksusy jakich w Locie nie zaznasz, po godzince lądujemy w Bangkoku. Tu już bez przeszkód, bo bez załatwiania wizy po pół godzince wynajmujemy samochód (znów Isuzu D-Max) i w drogę do parku narodowego Kao Yai.

Zamieszkaliśmy w parkowym domku, 1000 m n.p.m., chłodno w nocy, że wiatrak niepotrzebny, a dookoła zwierzyny, że aż strach wyjść. Jelenie deptały nam pod werandą, a odgłosy takie, że strach spać. Krzyki małp, świerszcze, cykady, przeróżne ptaki oraz dźwięki niezidentyfikowane. W dzień odwiedziliśmy wodospad Heaw Suvat, który był najpiękniejszy ze wszystkich, a dodatkowo przeżyliśmy przy nim tropikalną burzę, gdy strugi ciepłego deszczu przemoczyły nas do ostatniej nitki, a wokoło słychać było pioruny. Warto było. Podobało się.

Nasz miał-być ostatni dzień w Tajlandii to zjazd z gór do lotniska w Bangkoku. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze do 19-wiecznego królewskiego kompleksu pałacowego w Bang-Pa-In. Pałac trochę w stylu europejskim, inne zabudowania chińskie, jeszcze inne tajskie. Najciekawsze, że można wynająć melex i samemu jeździć po alejkach parkowych. Okazja nie do przepuszczenia.

Gdy dojechaliśmy na lotnisko, zaczął się stres. Nie ma naszego samolotu na żadnej tablicy. Nikt nic nie wie w informacji. Po prostu jakby go nie było. Jeszcze dwójka Polaków w tej samej sytuacji. W końcu się wyjaśniło – samolot odleciał 3,5 godziny przed czasem, a wszyscy Polacy z elity wypoczywającej w Pattai zostali dowiezieni na czas przez rezydentkę. A my? Nikt nie próbował nas powiadomić o zmianie godziny.

Na szczęście Itaka okazała się porządnym biurem i w końcu dzwoniąc do Polski otrzymaliśmy od nich hotel na jedną noc w Bangkoku z wyżywieniem oraz bilet na Aerofłot Bangkok-Moskwa-Warszawa na następny dzień. Dwójka pozostałych Polaków dostała super propozycję – zostańcie 2 tygodnie w Pattai w luksusowym hotelu z wyżywieniem gratis, a wrócicie czarterem za 2 tygodnie. Okazało się, że dla nich w Aerofłot były tylko miejsca w business klasie, i 2 tygodnie w hotelu wychodziło taniej. Niestety nie mogli skorzystać – ach te urlopy...

Pozostała nam więc "one night in Bangkok". Taką noc powinien przeżyć każdy podróżnik, bo Bangkok jest tylko jeden :) ale o tym się niestety nie pisze :)

Potem na 10 rano na lotnisko, i wspaniały, post-radziecki IŁ-96 zawiózł nas w 10,5 godziny do Moskwy. Krótka przesiadka i z opóźnieniem 1 doby byliśmy w domku.

Reasumując, parę słów o Tajlandii:

1) W porównaniu z historyczną Azją, a szczególnie Indiami, mam wrażenie, że w Tajlandii jakość noclegów jest ogólnie wysoka, a za tym poszły ceny, a tanie miejsca trzeba wyszukiwać i są mniej liczne.

2) Jeść można tanio, ale jak się omija skromne jadłodajnie i stołuje w resortach i dobrze wystrojonych restauracjach z widokiem na morze, to wychodzi 50-70 zł za obiadokolację z piwem dla 2 osób.

3) Jest wszędzie pełno białasów z dziećmi, szczególnie tam, gdzie zachwala Lonely Planet. Aby uniknąć tłumu warto zahaczyć o tereny nieopisane - np. wybrzeże Zatoki Tajlandzkiej pomiędzy Hua Hin a Surat Thani.

4) Tajowie mają dziwny zwyczaj, że zwykle hoteliki od plaży oddziela droga i zabiera ciszę i urok większości miejscowości nad morzem, za to fajnie się samochodem zwiedza wybrzeże i ogląda plaże.

5) W morzu są meduzy, które mają parzydełka.

6) Na mapie Tajlandii zaznaczone są setki wodospadów. 80% z nich to nie wodospady, lecz niewielkie kaskady na potokach których nie warto oglądać.

7) Ogólnie Tajlandia jest czysta i bezpieczna z pełną infrastrukturą i zaopatrzeniem we wszystko o czym pomyślimy, więc wydaje się idealnym miejscem bezstresowego wyjazdu z dzieckiem, aż za nudnym dla wielu.

Pozdrawiam,

Jurek