Ladakh - Trekking z trzylatką (2008)

Relacja z podróży Iwony, Jurka i Zosi (3 lata) Maronowskich do Ladakhu

SMS od Autorów 13.07.08:
Pozdrowienia z lotniska krajowego w Delhi, w oczekiwaniu na samolot, który ma odlecieć o 5 rano, a jest 1.45

+++

Najstraszniej było w Delhi - gorąco, deszcz. W Leh dużo normalniejsza pogoda i po trochu dochodzimy do siebie po zarwanej nocy w podróży.

Na 3500 m n.p.m. Iwonka zaaklimatyzowała się OK, natomiast ja musiałem walczyć z bólem głowy. Zosia dostała bólu głowy po 15 godzin od przylotu - natychmiast wezwalismy lekarza - a ten, prawdziwy Tybetańczyk, od razu spowodował, ze Zosia na sam widok wyzdrowiała - chyba zrozumiała, ze nie ma co i że trzeba być zdrowym - ból jej natychmiast przeszedł. Miejscowy lekarz kompletnie bagatelizuje chorobę górską - twierdził, ze na 3500 m n.p.m. wszystkie dolegliwości znikną po dniu i nie ma się czym przejmować ani nie ma co brać jakichkolwiek pigułek.

Wspaniałą rzeczą w tych stronach jest brak zasięgu komórek - wreszcie spokój.

Wczoraj wędrowaliśmy po okolicy, odwiedziliśmy klasztor, podeszliśmy do zamku. Zwiedzaliśmy sklepiki, a Zosia kręciła młynkami modlitewnymi, gdzie tylko były. Od jutra chcemy się ruszyć do różnych klasztorów poza Leh.

Zosia doskonale spełnia zadanie odciągania uwagi miejscowych od nas - wszyscy tylko Zosia i Zosia, a my mamy spokój.

+++

Już dzisiaj rankiem wróciliśmy do domu po 3 tygodniach wakacji w Ladakhu. Po ostatnich relacjach z wyjazdów dziecięcych z Kambodży i Jordanii, to poniższa relacja jest mocno skrótowa.

Przylecieliśmy do Leh w wielkim podświadomym strachu przed chorobą górską, wywołanym opisami na różnych forach i straszeniem które było na nas wywierane przez różne osoby. Natomiast obiektywnie nie widzieliśmy żadnych zagrożeń, ale podświadomość nie dawała spokoju.

Po przetrwaniu pierwszych dwóch dni zaczęliśmy coraz śmielej się ruszać. Odwiedziliśmy klasztor Spitok, gdzie mnisi właśnie usypali doroczną mandalę z piasku i przez kolejne 3 dni mieli się modlić, aby później piasek wsypać do Indusu. Zosia skutecznie odciągnęła ich do zabawy.

Kolejnego dnia odwiedziliśmy najpiękniejszy klasztor Ladakhu - Thiksey - i co ciekawe, wróciliśmy z niego autostopem - tzn. okazją za darmo.

Potem pojechaliśmy do klasztoru Hemis. To przepiękne miejsce wśród granitowych skał, w wąwozie. Sam klasztor jest dość surowy, ale poniżej sympatyczna wioska, w której zamieszkaliśmy u rodziny w bardzo prawdziwym, starym, kamienno-glinianym domu mieszkalnym. Mieliśmy pokoik z widokiem na główną ścieżkę w wiosce, na której toczyło się życie od świtu po zmierzch.

Następnego dnia powędrowaliśmy wąwozem do jaskini, a właściwie zawieszonego na skałach małego klasztoru-pustelni nad Hemis. To wysokość 4250 m - najwyżej jak dotarliśmy. Niezwykłe miejsce i bardzo sympatyczni mnisi zamieszkujący pustelnię.

Po zejściu na dół, powróciliśmy złapaną przypadkiem taksówką do klasztoru Thiksey i zamieszkaliśmy w przyklasztornym hoteliku. Thiksey to cały kompleks budynków zamieszkanych przez mnichów, które oblepiają górę w kształcie stożka. Na szczycie przepiękny klasztor. W dole dolina Indusu, bezkresne przestrzenie trochę pustynne, trochę wypełnione polami jęczmienia......

Następne dni mieliśmy spędzić na zachód od Leh, w tym na wędrówce - trekkingu z osiołkami które niosły nasz bagaż........   

Po porządnej gorącej kąpieli i dożywieniu się w restauracjach Leh, wybraliśmy się na wielodniową wędrówkę w kierunku zachodnim.

Droga wyprowadza z Leh obok lotniska. Lotnisko to, na ok. 3300 m n.p.m. jest zaskakująco położone. Zajmuje rozległy płaski teren dawnej pustyni blisko Indusu, ale żeby samolot pasażerski jak nasz Airbus A320 tanich Indyjskich linii lotniczych Air Deccan mógł na nim wylądować, to nie taka prosta sprawa. Naprzeciwko końca pasa startowego po obu stronach są góry - dość odległe, ale na tyle wysokie, że samolot nie może lądować na wprost, lecz musi to robić korkociągiem - zniża się robiąc dwa pełne obroty w kotlinę Leh, a pasażerowie przez okienka widzą przez ostatnie może 10 minut lotu, że wokoło góry we wszystkie strony są wyższe niż wysokość na której krąży samolot. Jakby przestał skręcać, to wleciałby w górę. Makabryczna wizja. Ale on skręca, skręca, potem przeskakuje parę metrów nad skalną przełączką, leci tuż nad pustynią, mija klasztor na wzgórzu (spitok) omal nie zawadzając go skrzydłem i siada na betonowym pasie. Jedyna różnica, że tuż przed lądowaniem zamiast zwiększyć ciśnienie w kabinie do obowiązującego na ziemi, to zmniejsza to ciśnienie do obowiązujących na 3300 m n.p.m. ok. 650 Hpa.

Po minięciu klasztoru Spitok, droga zdążająca na zachód jest całkiem porządną asfaltówką z wymalowanym po środku pasem, a wokoło pustynia i ani jednej roślinki - no może poza łanem fioletowych kwiatków, które zakwitły po deszczu - spada raz na parę miesięcy a akurat spadł tydzień wcześniej.

Po prawej w oddali widzimy dolinę, w której jest strumyk i zieleń, a nad nią góruje klasztor Phyang. Tam dotrzemy ostatniego dnia pobytu, więc o tym później. Po godzinie droga się pogarsza - wciąż asfalt, ale już wąski na jeden samochód i roboty drogowe. Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do rozdroża i skręciliśmy w boczną dolinkę - do wioski Likir. Tu zakwaterowaliśmy się w "pałacu z ogródkiem" o nazwie Gaph-Chow. Ogródek rzeczywiście bardzo przyjemny, ale pałac to za dużo powiedziane - miły choć brudnawy pokoik z łazienką za 15 zł za noc. Poprosiliśmy gospodarza o załatwienie nam 2 osiołków na następny dzień, aby rozpocząć trekking!

Jednak całe popołudnie było nasze, a w dali widać było jak na wyciągnięcie ręki wspaniały klasztor w Likir (kolejne zdjęcie). Załadowaliśmy więc Zosię do nosidełka, założyliśmy na nosidło dużego rozmiaru parasolkę i powędrowaliśmy przez pustynię. Wiatr dymał, suche powietrze wdzierało się wszędzie, ale po godzinie byliśmy w klasztorze Likir. Koniec świata, piękny krajobraz wokoło, a w środku klasztoru mnisi, modlitwy,  malowidła. Zosia jak zawsze wysępiła od mnichów tsampę, która oprócz tego, że jest jadalna, doskonale się nadaje do lepienia rożnych rzeczy - jak z plasteliny. Mnich wyrzeźbił jej jaka i pieska. Na tyłach klasztoru jest olbrzymi, kilkunastometrowy złoty Budda, który ładnie wyglądał w świetle zniżającego się ku zachodowi słońca.

Nie chciało nam się wracać pieszo - a w klasztorze była jeszcze dwójka innych turystów - z Indii, którzy mieli wynajętego dżipa! Korzystając z uroku Zosi, załapaliśmy się na autostop, który odwiózł nas do hoteliku Gap-chow we wiosce. To już drugi bezpłatny autostop na tym wyjeździe.

Poranek przywitał nas bezchmurną, ale wietrzną pogodą i radosnym głosem dwóch osiołków, które czekały na nasz bagaż. Jeden osioł powinien mieć do 15 kg bagażu. Nasz przewodnik - ,ponyman" mówił, że bagażu mamy na 1 osła, ale my postanowiliśmy być humanitarni i chcieliśmy dwóch. Tak też się stało. Wkrótce wesoła karawana - dwa objuczone bagażem osły, objuczony Zosią Jurek i na lekko Iwonka z przewodnikiem - wędrowaliśmy przez górską pustynię. Trasa prowadziła w dół, przez strumyk (3480 m) , a potem długie podejście na przełęcz (3600 m) przez żółto-złoto-czerwone góry. Po dwóch godzinach męczącego marszu dotarliśmy do strumyka i wioski Sumdo (3380m). Niestety nie było tu nic oprócz dwóch samotnych domostw i paru drzew, pod  którymi Zosia miała się przespać. Ale gdzie tam - dwie godziny rzucaliśmy kamyczkami do strumyka, a sen nie nadszedł. Zdecydowaliśmy się na dalszą wędrówkę, dopiero na moich plecach Zosia sobie pospała pod parasolką.

Po przejściu kolejnej przełęczy (3650 m)  w dali już widać było wioskę Yangtang.  Tu mieliśmy nocować kolejne 2 noce. Wioska jest przepiękna - stare, tradycyjne domy, gęsto ustawione na starym, wyniesionym wysoko, ale płaskim tarasie rzecznym, na którym znakomicie rośnie zboże, zasilane w wodę przez liczne kanałki irygacyjne. We wiosce jest klasztor - mała gompa, bardzo tradycyjna i ukryta wśród zabudowań. Wielki młyn modlitewny z dzwonem co i raz zakręcany jest przez kogoś. Wokół gompy młynki modlitewne pamiętające chyba czasy, gdy stolica Polski była w Krakowie. Dostaliśmy pokoik na ostatnim piętrze tradycyjnego domu. Obok była domowa kaplica. Piętro niżej kuchnia wyposażona w wielki piec i niezliczoną ilość rzeźbionych garnków i naczyń kuchennych. Gospodarze w tradycyjnych strojach, rankiem i wieczorem spotykali się z nami na wspólnych posiłkach.

Kolejnego dnia daliśmy odpocząć osiołkom i powędrowaliśmy z naszym przewodnikiem w dół strumienia do klasztoru Rizong. To dwie godziny wędrówki kanionem, wzdłuż szumiącego potoku. Nad potokiem w wielu miejscach drzewa i trawa, miejsca gdzie można odpocząć. W pewnym momencie skręca się w jałowy, suchy kanion, którym trzeba podejść 100 metrów w pionie i nagle, za zakrętem kanionu, widok jak z bajki: Kanion ostro skręca, a białe zabudowania klasztoru Rizong wypełniają cały amfiteatr gór. Znowu Zosia przejmuje inicjatywę, załatwia tsampę dla siebie, a suchary i ciastka dla rodziców - aby mieli siłę odnieść Zosię do Yangtang przed końcem dnia. Klasztor nie jest zbyt stary - pochodzi z XIX wieku. Położenie jednak jest wyjątkowe - ukryty skarb wśród nieprzebytych pionowych skalnych ścian.

Powrót do Yangtang, już przy zachodzącym słońcu powiązany był z najczarniejszą przygodą tego wyjazdu. W pewnym momencie Iwona zauważyła - a gdzie jest mój plecak? Ojej, to dlatego tak mi się dobrze idzie! Najpierw ja czekałem, a Iwona pobiegła do miejsca ostatniego postoju. Po kwadransie wróciła - nie ma plecaka! Oddałem Zosię i nosidełko Iwonce, i sam pobiegłem w dół kanionu szukać zguby. 15 minut biegu dalej, na środku ścieżki, na murku mani stał sobie plecak. Zwyczajnie Iwona zatrzymała się, postawiła plecak na kamieniu mani, ominęła murek z prawej (niewłaściwej) strony i powędrowała kolejne 15 minut na lekko bez plecaka. A w plecaku były m.in. paszporty i pieniądze! Na szczęście nikt go nie dotknął - pewnie nikogo nie było. Teraz, już się zmierzchało. Pobiegłem w górę. Wychodzę zza zakrętu kanionu i co widzę w oddali - jakiś facet w krótkich spodenkach z Zosią w nosidełku idzie sobie ścieżką. A Iwonka? Okazało się, że Iwonka napotkała jedynego w tej okolicy turystę i sprzedała mu nosidełko z Zosią do zaniesienia do Yangtang!

Trzeciego dnia trekkingu mieliśmy wędrować przez kolejną przełęcz 3750 m do Himis Sukpa. Ale się nam zwyczajnie nie chciało. Poprosiliśmy pony-mana, aby odstawił nas swoimi osiołkami do najbliższej drogi na najbliższy autobus. Nie było to daleko - o 9.00 był jedyny tego dnia autobus na górskiej krętej drodze i po krótkiej jeździe byliśmy z powrotem w Likir. Dzień odpoczynku w ogródku. Kolejny godzinny przejazd tym razem wynajętym prywatnym samochodem, który 50% trasy (wszystkie zjazdy) pokonał na wyłączonym silniku - i dotarliśmy do najbardziej zabytkowego w Ladakhu, średniowiecznego kompleksu klasztornego w Alchi

Cdn...

Iwona, Jurek i Zosia Maronowscy