Peru i Boliwia - listy z podróży
30.01.2009 - Sao Paulo |
Hej!
Nugaciaki znów w drodze. Tym razem meldujemy się z Sao Paulo. Tu rozpoczynamy nasz rajd po Ameryce Południowej: odwiedzimy Brazylię, Argentynę i Chile.
Sao Paulo jest miastem mało intrygującym. Setki brzydkich betonowych wieżowców, dużo drutu kolczastego na ogrodzeniach, murali i tylko kilka ciekawych zabytków. Nr. 1 jest panorama miasta z 35 piętra Edicicio Altino Arantes. Niesamowitym miejscem jest Instytut Butantan. To ośrodek badan biologicznych, fabryka surowic i szczepionek, szpital tropikalny oraz wystawa jadowitych węży i pająków w jednym.
Wiolce bardzo podobała się ulica Oscar Freire. Pełna sklepów í concept store´ow, wśród których była Galeria Melissa, gdzie został dokonany zakup designerskich, plastikowych (!) botów...
No i trzeba wspomnieć o mieszkańcach. Mało kto mówi w obcym języku, ale jak ktoś mówi to zawsze zapyta się czy czegoś nie potrzeba mniej lub bardziej zagubionym cudzoziemcom:)
A za dwie godziny będziemy już siedzieć w autobusie do Foz do Iguacu.
Pozdro
Nugaciaki
Hej,
przesunęliśmy się trochę na mapie - S 25 35`51", W 54 34`02". Przemieszczenie nastąpiło naprawdę wygodnym autobusem. W 16 godzin...
Mamy za sobą wodospady Iguacu/Iguazu, obejrzane zarówno ze strony brazylijskiej, jak i argentyńskiej. Brazylijczycy mają trochę mniej tych wodospadów, ale chyba większy rozmach. Tak czy inaczej w tłumie (niestety) jeździ się autobusami, pociągiem, motorówkami i na prywatnych nogach oglądając te cuda. Poczuć na twarzy deszcz kropli wody z Garganta del Diablo bezcenne:)
A do tego coati (jak to jest po polsku?), całkiem spore jaszczurki i masa różnych innych stworzeń latających i pełzających.
Na deser oczywiście kąpiel na Isla San Martin - dookoła wodospady oplecione dżunglą, żar leje się z nieba, a tu taka fajna woda...
Jutro zawitamy do Mendozy, sprawdzić jak oni robią to wino.
Wiolka i Adam
Nugaciaki
Santiago de Chile, 5 lutego 2009
Hej!
Tym razem piszemy z Santiago (S33 26´19´´, W70 38´35´´), ale najpierw trochę o argentyńskiej Mendozie.
Spędziliśmy w tamtej okolicy dwa dni. O ile samo miasto poza ciekawym układem placów w centrum - duża Plaza Independencia otoczona regularnym wianuszkiem 4 mniejszych placyków - nie ma zbyt dużo efektownych zabytków to okolica ma naprawdę dużo do zaoferowania. Z regionu Mendozy pochodzi 70 % argentyńskiej produkcji wina. Głównie malbeca.
Wybraliśmy miejscowość Maipu, gdzie bierze się rower i ocienionymi alejami jeździ od bodegi do bodegi... Di Tomasso najbardziej przypadła nam do gustu:) Oprócz winiarni mają tam też wytłaczarnię oleju z oliwek, fabryczki likierów, dżemów, sosów i czekoladek. Człowiek po takim dniu wraca naprawdę w dobrym humorze;)
Z Mendozy ruszyliśmy autobusem do Santiago de Chile. To naprawdę emocjonujące 7 godzin. Jedzie się przez Andy, osiągając prawie 3000 m. na przejściu granicznym Los Libertadores. Wokół góry po 6000 m z hakiem. W tym Aconcagua. Chilijscy celnicy rzeczywiście są skrupulatni - wszystkie bagaże są prześwietlane a my stoimy w rządku jak na jakimś policyjnym przesłuchaniu. Ludzie w panice wyrzucają ostatnie jabłka i butelki z soczkami. Dookoła plakaty grożące horrendalnymi karami za przewóz jogurtu czy mięsiwka. Jakąś Peruwiankę maglują za brak stempelka... Przechodzimy kontrole na szczęście bez strat.
Santiago to pierwsze miasto, które ma w miarę europejski poziom rozwoju. Oczywiście odbija się to na egzotyce, ale zawsze dobrze jest przez chwilę poczuć się trochę jak w domu. Świetne Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej, romantyczne Wzgórze Św. Łucji, Pałac La Moneda, a w tle Andy.
Dziś drugi dzień i wieczorem wreszcie ruszamy na południe, do Puntas Arenas. Torres del Paine i Tierra del Fuego!
Wołają nas już na śniadanie...
Wiolka i Adam
Nugaciaki
Hej!
Coraz bliżej końca świata...
Jesteśmy w Punta Arenas. Właśnie zeszliśmy z gór w Parku Narodowym Torres del Paine. Nie jesteśmy żadnymi wprawnymi góralami, ale dwa dni nieźle nosiło nas po górach. Wychodząc z campingu przy Refugio Las Torres byliśmy na Miradorze Las Torres wypatrując wśród mgieł Wież. Były. Wszystkie cztery:) Drugi dzień to trek po Valle del Frances z Refugio Paine Grande i kolejny Mirador z widokiem na lodowiec del Frances. (Tu doszliśmy do wniosku, że trzeba zupgrade´wać powiedzenie "piździ jak w kieleckiem" do " p... jak w del Frances". Chwilami nie dało się stać w pionie...)
Jak tu mawiają każdego dnia są cztery pory roku. Powiedziałbym: wielokrotnie. I bez przerwy mocno wieje. Na campingu Paine Grande szanse mają tylko namioty wyprawowe. Nie miały jej nowiutkie okulary przeciwsłoneczne Wiolki - zostały złożone w ofierze wiatrowi i wodzie tuż przed Campamiento Italiano. Jeden niespodziewany podmuch wiatru i efektowny lot prosto w otmęty kipieli wodnej Rio Ascensio...
Tak czy inaczej to miejsca magiczne. Góry, błękitne laguny, guanaco, nandu, roślinność. A do tego świetne przygotowane schroniska, campingi i szlaki. Dużo włóczęgów z Chile, Stanów i Izraela. Polaków brak, gdzieś dał się słyszeć czeski.
Pewnym kłopotem jest transport - trzeba wliczyć dodatkowe pół dnia na szukanie autobusu. Nie da się go zarezerwować mailowo ani telefonicznie, a jak się przyjeżdża do Punta Arenas, to wszystkie najbliższe kursy są już wykupione. Żeby ratować sytuację pojechaliśmy autobusem do Puerto Natales i tam wzięliśmy samochód. Ponad 100 km szutrowej drogi.
Teraz kilka godzin w Punta Arenas i rano ruszamy rzeczywiście na koniec świata: na Ziemię Ognistą do Ushuaii.
Pozdro
Wiolka i Adam
Nugaciaki