Kochani,
zupełnie nie rozumiem, co mają oznaczać maile mówiące o deszczu w Bieszczadach. Ja nie zauważyłam nic takiego - to fakt, czasem wilgotność powietrza nieco wzrastała, ale żeby od razu deszcz? A w ogóle w skrócie wyglądało to tak:
11 rodzin zgłosiło się na ochotnika, żeby zaryzykować spotkanie z niedźwiedziem, ubrudzić się w błocie, zmęczyć - zamiast jak porządni obywatele palić grilla na działce. W sumie 42 osoby - 22 duże i 22 mniejsze przybyły na spotkanie do Przysłupu - małej wioski ukrytej wśród gór, w bok od drogi Cisna-Wetlina. Część Jaremowiczów czekała już na miejscu z chłodnym piwem, część od kilku dni wygrzewała się nad Soliną, reszta o różnych porach dnia i nocy pokonywała warszawskie korki i górskie dróżki. Oficjalnie wyprawa zaczęła sie więc 1 maja rano, w czwartek. Ponieważ wyższe partie gór były nieco zasnute chmurami - wybraliśmy na ten dzień wersję dolinkową. O 11.30 z Przysłupu ruszała Bieszczadzka Ciuchcia - ponieważ był to w tym roku pierwszy jej kurs, na stacji powitała nas orkiestra dęta, wspaniale wygrywająca znane przeboje. Choć oficjalnie nie było już biletów na ciuchcię - niestrudzeni Jaremowicze kupili u kierownika pociągu "bilet grupowy" i wskoczyli na wolne ławeczki. Podróż do Dołżycy była bardzo malownicza. Gdy wysiedliśmy przywitało nas piękne słońce. Opalając się, czekaliśmy na kierowców, którzy pojechali zawieźć samochody na metę planowanej wyprawy oraz na Jaremowiczów, którzy nie zaryzykowali jazdy ciuchcią. Gdy wszyscy dotarli - ruszyliśmy w góry. Naszym celem była cerkiew w Łopience. Dwie rodziny postanowiły pokonać ją trasą dla prawdziwych makserów - czyli przez Łopiennik, pozostali - przez przełęcz. Słonko powoli schowało się za chmurki, przez chwilkę nawet zaczęło coś kropić, ale zaraz się zreflektowało i uspokoiło. Po drodze minęliśmy nieczynną jeszcze bazę namiotową, w której urzędowali Mikołaje i od góry doszliśmy do cerkwi. Cerkiew jest pięknie odbudowana, czynna (w niedzielę i święta o 15.00 odprawiane są msze). Od cerkwi drogą zeszliśmy do czekających na nas samochodów. Wtedy wilgotność powietrza nieco wzrosła i kurtki okazały się ważnym wyposażeniem.
Dzień drugi (2 maja) rozpoczął sie niepokojącym kapaniem z rynny (nie mylić z deszczem). Chwilę musieliśmy zaczekać na wyjaśnienie sytuacji pogodowej, a gdy kapanie nieco ustało - ruszyliśmy samochodami do Sanoka. Tam pogoda była już piękna i w cudnym słońcu zwiedzaliśmy przez kilka godzin skansen. Miła pani przewodniczka opowiadała nam o zimowych podkowach dla konia, o podatkach od podłogi i komina i wielu, wielu innych ciekawych sprawach. Obejrzeliśmy też wspaniałą kolekcję ikon. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad (który nie dla wszystkich zakończył się sukcesem - część Jaremowiczów po 1,5 godzinnym oczekiwaniu musiała zmienić lokal, gdyż ten, który wybraliśmy nie dawał szansy na zjedzenie czegokolwiek). Wieczorem, przy pięknie rozgwieżdżonym niebie rozpaliliśmy ognisko i długo w noc śpiewaliśmy (nie zawsze przyzwoite) piosenki.
Dzień trzeci rozpoczął się znów nieco pochmurnie. Część rodzin postanowiła poszukać lepszej pogody na nizinach. Ci, co dzielnie wytrwali pojechali do "worka bieszczadzkiego". Przez Muczne dotarliśmy do Bukowca, gdzie zostawiliśmy samochody. Ścieżką dydaktyczną ruszyliśmy w stronę Beniowej. Pociągi po stronie ukraińskiej jeździły jeden za drugim, a widoki na Halicz ujawniały obecność sporych ilości śniegu. Chata w Beniowej stoi tam, gdzie zwykle, nie jest w ogóle zniszczona, można się w niej przespać (jest siano). Nie omieszkaliśmy zapalić małego ogniska koło chaty i ruszyliśmy dalej. Część Jaremowiczów wybrała opcję powolnego zejścia w dół, część poszła dalej do cerkwiska w Beniowej (bardzo zadbane, fragmenty cmentarza tez ładnie zachowane) i schronu BPN (zamknięty). Wycieczkę zakończyliśmy w karczmie w Mucznym.
Dzień czwarty to pora powrotu do domu. Pojechaliśmy samochodami do Soliny obejrzeć zaporę. Część osób była tak zafascynowana, ze postanowiła zostać dłużej i zwiedzić zaporę od środka, część pojechała dalej - do Łańcuta. Pałac w Łańcucie, zwiedzany w pięknym słońcu wyglądał przepięknie. Dopiero popołudniowa burza zmusiła nas do schronienia się w pizzerii. W środku nocy szczęśliwie (już bez korków) dotarliśmy do domu.
Bardzo dziękujemy wszystkim uczestnikom za wspólnie spędzony czas. Fakt, ze z roku na rok jest nas więcej świadczy o tym, że jeszcze nam się chce i że przekazujemy naszym dzieciom to, co dla nas ważne - miłość do gór. I oby tak zostało.
Z Jaremowym pozdrowieniem
Iza i Radek
Bieszczady, majówka... to oznacza, że obchodzimy kolejną rocznicę powstania Jaremy!!!
,...To właśnie na majówkę w Góry Świętokrzyskie wyruszyliśmy po raz pierwszy jako Klub. To wtedy na Św. Krzyżu napotkaliśmy ducha Jaremy, błąkającego się po zamglonym lesie i w mrocznych zakamarkach świętokrzyskiego klasztoru. To tam utkwił w nas ten duch, co pewnie siedzi w co po niektórych do dzisiaj..."
To już 19 wspólnych lat z Jaremą!
A Bieszczady? Czarno-białe, lekko przesuszone fotografie z domowej ciemni udowadniają, że góry się nie zmieniają. Połoniny, Rawki, Tarnica, Jasło, Okrąglik, Chryszczata, Rabe, Łopiennik, Smerek... 1985, 1986, 1987... Za to my się zmieniamy, stale nas przybywa, nowe zdjęcia nabierają barw i dodatkowych kolorów :) Pojawia się tak zwana infrastruktura. Kiedyś namiotowe bazy i kilka drewnianych schronisk-chat, stelaże na wierzchu lub gruchy na plecach, w środku puszki z fasolką po bretońsku. Teraz kwatery, hotele, karczmy, oberże, parkingi, bilety do parku, samochody, weekendowe towarzystwo... Za to znikła słowacka granica - czas już na ukraińską.
To dobrze, że ciągle można w Bieszczadach wejść na zagubioną drogę lub błotnistą ścieżkę; dostać słońce, chmury, wiatr, deszcz, śnieg i grad; zjeść pyszną grochówkę z wojskowej kuchni albo świeżo uwędzonego pstrąga; rozpalić ognisko w dolinie, pograć i pośpiewać; odnaleźć schron w Łopience, chałupę w Łupkowie, starą cerkiew w Radoszycach...
"Fakt, ze z roku na rok jest nas więcej świadczy o tym, że jeszcze nam się chce i że przekazujemy naszym dzieciom to, co dla nas ważne - miłość do gór. I oby tak zostało."
Za Jaremu!!!
pioTrek
Postanowiliśmy przekonać się jak działa polsko-słowacka granica w UE po Schengen. Okazało się, że nie działa, gdyż tak naprawdę pozostała już tylko na mapie. Na przełęczy Radoszyckiej/Palota nie ma już nawet starych budek strażniczych. Po jednej stronie przełeczy znaki polskie, po drugiej słowackie - i tyle.
Miasteczko znane jest przede wszystkim z galerii sztuki nowoczesnej (pop-art), w której prezentowane są prace Andy'ego Warhola Rodzina Varholów przed emigracją do USA mieszkała we wsi Miková (na zachód od miasta). "(...) Muzeum Warhola w Medzilaborcach wygląda równie absurdalnie, jak gdyby stało na Marsie. To absurd na miarę rewolucji, jaką w sztuce dokonał Warhol - jego powrót w rodzinne strony to ostatni happening, dowód, że być może nie umarł, ale - jak pisał Bohumil Hrabal - został wystrzelony rakietą w kosmos, by rozdawać coca-colę." http://www.opoka.org.pl/zycie_kosciola/kultura/medzilaborce.html
Fakt, faktem - obiekt prawdziwie irracjonalny. Wokoło szarzyzna wschodniej Słowacji, obdrapane budynki, cerkiew, wszędobylskie grupki Cyganów, zapadła prowincja - a środku kawałek nowojorskiego, artystycznego undergroundu. Pop-artowa sztuka, portrety, reklamy, puszki, pstrokato, barwnie i kolorowo, z głośniów lecą Stonesi, Velveci, Lou Reed, Iggy Pop i inni. Niezwykły kontrast. Warto to było zobaczyć.
Pozdrawiam,
PioTrek