" ... Jesień idzie - nie ma rady na to..."
Tak, tak - jesień przyszła, a Jarema w poprzednią sobotę hucznie żegnała lato. I jak ja mam to opisać?
Tradycyjnie już, w otoczeniu nadbiebrzańskich bagien, łąk i lasów żegnaliśmy lato i wakacje; letnie upały, pięknymi kluczami odlatujące na południe ptaki ..., no i "Jurków" odlatujących na daleki wschód, odkrywać dla Jaremy odległe, tajemnicze Chiny i Tybet.
Witaliśmy za to nowy, nadchodzący gorący okres spotkań i imprez klubowych, cykli pokazów slajdów, wieczornych śpiewanek w blasku świec .....
Już drugi raz umówiliśmy się w Gugnach, malutkim, drewnianym przysiółku, zagubionym gdzieś wśród nadbiebrzańskich bagien i lasów, tym razem w chałupie u Wilczewskich. Pogoda na weekend 14.-15.09. nie była do końca pewna, więc wielu chętnych na imprezę uzależniło swój wyjazd właśnie od pogody. "Byle nie padało i nie było mroźnej nocy!" - tak brzmiało przedwyjazdowe hasło.
Sobota, rano, Warszawa - leje jak z cebra. Szaro, ponuro, zimno, urwanie chmury. Rozdzwoniły się telefony. "Jedziecie?" - brzmiały niepewne i podłamane głosy. "Jedziemy, a dlaczego nie? Przecież nad Biebrzą nie pada ..." - ten, kto to mówił, musiał nieźle nadrabiać miną, żeby rozmówca mu uwierzył.
Nie wymiękliśmy - z Warszawy nad Biebrzę, w strugach deszczu, wyruszyło i dotarło do Gugien aż 26 osób, w tym 7-ro dzieci !!! W korkach pod Wyszkowem lub też różnymi objazdami w 8 samochodów dojechaliśmy do Gugien. A tam - niespodzianka. Nie dość, że nie pada, to jeszcze nad bagnami, gdzieniegdzie prześwituje słoneczko. Jest idealna pogoda na spacer po wyschniętych mokradłach (dla jednych) lub wycieczkę krajoznawczo-kulinarną do Tykocina (dla drugich). Bagna tak suche, że łatwo zapewnie można dojść aż do samego brzegu rzeki; łosie pochowały się w poszukiwaniu wody, a tylko na "carskim dukcie" można natknąć się na uciekającego w las, "wielkiego, czarnego psa" :-) Tego dnia, szlaki turystyczne i wyniosłe groble na bagnach nie obowiązywały. W Tykocinie raz jeszcze rewelacyjna, urocza synagoga; nowe, niewielkie muzeum w budynkach dawnej szkółki talmudycznej, oraz jak zawsze wyborna "Tejsza" - no cymes, że palce lizać... i do tego z kuglem !!!
No a w Gugnach, u Wilczewskich po prostu luksusy: łóżka, pościel, kuchnia, łazienki, ciepła woda, prysznic, "obcy" sąsiedzi po pokojach i .... dużo wolnej podłogi na karimatki. Na zewnątrz super miejsce na ognisko, z ogromną wiatą i wielkim, drewnianym stołem; cały magazyn porąbanego drzewa na ognisko - nic tylko siadać i palić. Pierwszymi "ogniomistrzami" zostały wszystkie dzieciaki, które z zapałem wrzucały do ognia, wszystko co im w rączki wpadało. Do ogniska wpadały deski, drewniane szczapy, patyki, gałązki, papiery, śmiecie, trawki ... Wszystkie żywe stworzenia uciekały w panice, żeby nie podzielić losu "paliwa". Maluchy były w siódmym niebie. Duzi (tak przynajmniej wyglądali ;-) woleli skupić się na wielkiej bece piwa, z której ciurkał z sykiem pienisty, złotawy płyn. Dyskusje się ożywiły, nastroje poluźniły, zabrzmiały pierwsze dźwięki gitary, rozniosły się pierwsze śpiewy, zapłonęły pierwsze spalone kiełbaski ..... Wraz z opróżnianiem beczki i coraz mocniejszym żarem z ogniska, zaczęły wzmagać się nastroje imprezowe. W głuszę poleciały "Baśka, co to miała fajny ..."; "Pociąg, byle nie do Warszawy"; "Noga - memento dla Romana"; "królowa łez Czarna Inez"; "o Peggy Brown"; "Perły przed wieprze", i takie tam inne. Skołatane krzykami nerwy, ukoiły rzewne liryki: "Październikowa Herbata i chińskie latawce" (te to już mogą tylko Jurki podziwiać); "Czereśnie z Leluchowa"; "Zimowe Anioły" ....
Noc była pogodna, bezwietrzna i ciepła - aż maluchy w końcu usnęły... A wtedy pojawił się mały problem - beczka była pusta, a nocy jeszcze prawie połowa ... !!! Dobrze, że w jaremowskich samochodach są bagażniki - i to wcale nie puste. Wokół ognia zaczęły krążyć "fajki pokoju" z najprzedniejszych, południowych stoków, a siły do walki dodawała, uwodzicielsko mocna "czarna inez" ... Towarzystwo rozkręciło się na dobre. "Wydłubany miś" tradycyjnie już został wyrapowany i zeskreczowany (DJ Marcin); "Na wakacje wyjechali wszyscy nasi podopieczni"; "prawdziwa miłość nazywała się Ajrisz", a "Chryzantemy były złociste"..., aż gitarzysta zupełnie stracił głos !!! Ufff - naprawdę, było nieźle !!!
....a niedziela była jeszcze ładniejsza i cieplejsza od soboty. Piękne słoneczko przebijające przez poszarpane chmury, zachęcało do spacerów i ... odpoczynku po lata żegnaniu. Cała ekipa wybrała się na pobliską wieżę widokową, podziwiać nadzwyczajnie wysuszone i skoszone biebrzańskie łąki, do złudzenia przypominające pola golfowe. W oddali pasły się ... "dzikie zwierzęta".
W połowie dnia rozdzieliliśmy się na 2 grupy. Grupa "dziecięca" powoli zaczęła kierować się w stronę Warszawy (różnymi trasami zresztą), zaś pozostała część ekipy wyruszyła na uroczy spacer po "byłych" bagnach, aż do Barwika i z powrotem. Nawet te głębokie, bagienne rowy były pozbawione wody (szczegóły opisywał już Jurek). A i tej grupie w całości nie udało się dojechać razem do domu - po południu, ekipa Zbyszka postanowiła wracać przez bezdroża doliny Biebrzy (opis Zbyszka).
Do domu dotarli w końcu wszyscy. Wszyscy zadowoleni, wypoczęci i ..... zachrypnięci.
Nad Biebrzą z Jaremą lato żegnali: Iwona i Jurek; Ania i Marcin; Tabaki; Piegaty; Bączki; Słowiki; Ela; Grażyna; Iwona; Zbyszek; Piotrek; Marcin; Baltazar.
W końcu to wszystko opisał
Piotrek
Ps.ad acta:
Pożegnanie lata w Gugnach - ognisko Jaremy w Biebrzańskim Parku Narodowym
14.-15.09. - 26 uczestników - Iwona i Jurek Maronowscy
Co się działo po rozstaniu niedzielnym.
Grupa z 4 samochodów (Poldolotowcy, Zbyszkowcy, Słowiki i Bonikowscy) udała się w wędrówkę od wieży Gugny w kierunku wieży Barwik. Cały czas było sucho. Żadnych zwierząt prócz ropuch i żab nie stwierdziliśmy. Podziwialiśmy miejsce, gdzie w lutym uczestnikowi wędrówki Markowi K. woda nalała się do spodni górą przez pasek. Tym razem nie było tam żadnej wody, był natomiast rów głęboki pewnie na półtora metra i szeroki na 4 metry. Zapewne w lutym musiał być pod spodem lód, który się zarwał. Trudno to sobie inaczej wyobrazić.
Na wieżę w Barwiku weszliśmy po cichu w nadziei, że nie wystraszymy łosi. Ale łosi nie było. Słoneczko grzało, chciało się leżakować na trawce. Doszliśmy do leśniczówki Barwik by stwierdzić, że leśniczego Czesława Cieślińskiego nie ma w domu. Leśniczówka wydaje się, że się nie zmieniła, wszystko po staremu. Wędrując drogą w końcu dotarliśmy do Gugien, gdzie uiściliśmy opłatę sprzątającej gospodyni, która zachęcała do ponownego przyjazdu. Zjedliśmy kanapeczki pod wiatą, pogawędziliśmy, jeszcze trochę poleniuchowaliśmy.
Załoga Zbyszka odjechała na północ (relacja tej najwytrwalszej grupy już była), zaś w 3 samochody (Poldolot, Słowiki, Bonikowscy) dojechaliśmy do knajpy "Biały Domek" za Zambrowem, gdzie zatrzymują się TIR-y i jak mówił główny księgowy mojej firmy dają dobrze jeść. Bar okazał się mało ekskluzywny i niezbyt przytulny, lecz jeść rzeczywiście dali smacznie i bardzo dużo. Zupa to pół litrowy półmisek, kotlet to taka wielka płachta mięsa, ziemniaki to chyba 8 sztuk wielkich ziemniaków. Jednym słowem obżarstwo. Nikomu nie udało się zjeść swojej porcji w całości. Ja potem przez 24 godziny byłem najedzony.
Do Warszawy dotarliśmy o zmroku, bez korka.
Pozdr.
Jurek
Po rozstaniu się z Grupą zdążającą na obfity obiad w Zambrowie udaliśmy się (Ela Karpińska, Piotrek Siekaj, Zbyszek Henning) na krótki posiłek do Osowca, a potem na prawy brzeg Biebrzy w dół na południe. Okazało się, że most nad Biebrzą jest w remoncie i trzeba jechać objazdem przez drewniany most. Pomysł usytuowania ruchliwego objazdu obok ścieżki dydaktycznej parku narodowego jest zdecydowanie zły, ale z wyremontowanego objazdu można teraz podziwiać bunkry fortu zarzecznego nie martwiąc się zbytnio o zawieszenie auta. Potem dotarliśmy na Biały Grąd - byliśmy jedynymi turystami podziwiającymi z niewysokiej wieży porośnięte zakola Biebrzy, w której radośnie pluskały się rybki. Następnie pojechaliśmy do Brzostowa, gdzie dotarliśmy pod luksusową wieżę - luksus objawia się w szybach zamontowanych na wieży i kłódce która broni dostępu do tej atrakcji. Najprawdopodobniej jest to wieża prywatna z płatnym wstępem. Ponieważ spodziewany widok nie był najlepszy (łąki, krowy, konie - widok niezbyt rozległy i blisko zabudowań) zrezygnowaliśmy z włamania i udaliśmy się po pięknej trawce nad starorzecze porośnięte grążelem. Następna wieża była we wsi Burzyn - jedzie się tam super równą drogą wybrukowaną polnym kamieniem, niestety jest już w wielu miejscach pokryta nieekologicznym asfaltem - a więc znika kolejny zabytek z powierzchni ziemi i następne pokolenia będą go wydobywać na wierzch skuwając czarną pokrywę. Ostatnia wieża, a raczej taras widokowy - to najlepsze miejsce do obserwacji, które zobaczyliśmy podczas wyjazdu. Usytuowany wysoko na skarpie doliny Biebrzy - widok był najładniejszy. Akurat zachodziło słońce pięknie oświetlając łąki, rzekę, zarośla, pasące się krowy. Bliżej natomiast można było podziwiać tubylców w niedzielny wieczór:
- jeden trzymał się roweru, proponując nam po łamanym polsko-niemieckim języku darmowe mleko - może to kolonista z Unii który wydzierżawił naszą polską ziemię,
- jeden łowił ryby w łódce, która bardzo przypominała kajak,
- grupka czterech osób wracała z nadbiebrzańskiej balangi głośno kląc z północno-podlaskim akcentem, przeprawiała się łodzią na nasz brzeg przy czy jeden z uczestników wycieczki zaliczył przymusową kąpiel.
Już się zbieraliśmy do odjazdu - już ostatni raz omiatałem wzrokiem horyzont, gdy pojawił się nowy czarny element. Muszę wyjaśnić że czarnych elementów w polu obserwacji było sporo - ale po zlustrowaniu lornetką okazywały się krowani (czarnymi - kropek bordo nie można było dostrzec). Ale nowy czarny element tak daleko od wsi - czyżby zabłąkana krowa? Przyłożyłem lornetkę do oczu i ujrzałem coś, co nie było krową - było większe od niej, z wielkim łbem. Ujrzałem prawdziwego łosia kroczącego dumnie po bagnach biebrzańskich w polu widzenia z tarasu widokowego, tak jak przewidzieli to ekolodzy - super widok. Oglądaliśmy łosia prawie godzinę - machał łbem, skubał trawkę, kłusował, nawet patrzył się w naszą stronę machając uszami. Ubarwienie tułowia i górnej połowy przednich nóg było brązowe, dolna połowa przednich nóg oraz tylnie nogi były popielate. Tak więc nasz pomysł jechania prawym brzegiem Biebrzy został nagrodzony najpierw pięknym widokiem, a potem oglądaniem prawdziwego łosia przez lornetkę. Ciekawe czy ten sam osobnik oglądany przez Radków.
Zbyszek