W ramach poznawania nowych zakątków oraz stałego penetrowania naszych "ziem wschodnich", udaliśmy się tym razem na Polesie Lubelskie.
Jeszcze w Warszawie okazało się, że nawet na dwa dni przed sławetnym długim, majowym weekendem, znalezienie agroturystycznych miejsc noclegowych w tym rejonie nie stanowi najmniejszego problemu. Wybraliśmy więc fajną miejscowość Sosnowica, malowniczo położoną wśród Lasów Parczewskich, nad stawami i jeziorkami Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Swoją drogą, to chyba najmniejsze pojezierze w Polsce, z nie do końca usprawiedliwioną nazwą - głównie małe, zarastające jeziorka, kompleksy dawnych lub obecnych stawów rybnych, sztuczne jeziorka i zbiorniki retencyjne. Wszystko to jednak bardzo różnorodnie utkane pośród lasów, łąk, bagien i mokradeł, często przypominających klimaty nadbiebrzańskie. Na tej swoistej mozaice jeziorek, bagien, łąk i lasów utworzono Poleski Park Narodowy.
Podróż, choćby nawet najbliższa, jest jednak podróżą i nie może ograniczać się do siedzenia nad jeziorkami (nawet pomimo pięknej, letniej pogody).
Z Warszawy wyruszyliśmy 30.04. tuż po uroczystej premierze i głównej roli Oli w szkolnym przedstawieniu legendy o Warsie i Sawie (dodam, że Ola nie wcieliła się w postać Warsa...).
Uciekając przed spodziewanym, weekendowym spędem na drogach, robiliśmy rekonesans małych miasteczek, które miały to szczęście (? ;)) znaleźć się na naszej trasie. Garwolin (nie polecam - omijać, jak kto umie, albo zamknąć oczy), Kock (bida z nędzą, ale warto), Firlej (super zajazd na obiadek), Lubartów (omijać, chyba że trzeba coś kupić extra), Parczew (no cóż ;) - i takim zygzakiem dotarliśmy do Sosnowicy.
Sosnowica to niezły punkt wypadowy do poszwendania się po Polesiu. Kilka agroturystyk, sklepy czynne do 21, zajazd w dawnej oficynie pałacu Sosnowskich - dworku w którym w swoich czasach pomieszkiwał znany rewolucjonista i partyzant Kościuszko (ale go na koniec odesłali do Ameryki, bo z dołów społecznych pochodził). Aha, no i malownicza sieć stawów i jeziorek poprzedzielanych groblami, otoczona lasami, idealnie nadających się do romantycznych, długich spacerów.
No tak, tyle że akurat w Sosnowicy spędziliśmy zdecydowanie najmniej czasu.
Ponieważ na 1.05. w całej okolicy nikt nie organizował żadnych uroczystości (duch proletariacki w narodzie zginął, czy co?), na pierwszomajowy pochód pojechaliśmy do Chełma. Tam liczyliśmy, że chociaż klasa robotnicza podtrzymuje tradycję. Tradycję podtrzymują, ale tylko nieliczni turyści zamaszyście maszerujący po głównym deptaku miejskiej starówki. I tam też okazało się, że pochody pierwszomajowe zeszły do podziemia - kredowego. Nie mogliśmy odpuścić takiej okazji - poszliśmy i my. W krok za czerwonym sztandarem polaru Pani Przewodnik udaliśmy się na zwiedzanie Chełmskich Podziemi Kredowych. Podobno to jedyne na świecie kopalnie głębinowe kredy, wydrążone pod własnymi kamienicami i ulicami przez dawnych mieszczan - ale czy można w to wierzyć? Jednak konspiracyjne, podziemne obchody Święta Pracy mają swój urok, gdy ocierając się o wilgotne, kredowe ściany, potykając się w ciemnościach, błądząc w labiryncie korytarzy pod piwnicami znanych chełmskich "mordowni" i wyszynków, poznaje się historię miasta, zwyczaje i efekty wielu stuleci trudu kilkunastu pokoleń kredowych górników. No, ale główną atrakcją podziemnego pochodu jest spotkanie z duchem "Bieluchem", zamieszkującym te kredowe labirynty. Duch jest OK. Pochwalił zebranych za kultywowanie pierwszomajowej tradycji i wdał się w dłuższą pogawędkę o sensie i trudach spirytualnej egzystencji - o szczegóły pytajcie nasze dzieci. Grunt, że zakupy robimy teraz już tylko w tych sklepach, gdzie na półce z nabiałem stoi serek Bieluch ;).
A sam Chełm? Niewielka, ale ładna starówka (pośrodku dawne wzgórze Zamkowe z pounicką bazyliką, parkiem i ładną panoramą na miasto), kilka kościołów i cerkwi oraz kościołów, które kiedyś były cerkwiami, stare kamieniczki, kilka uliczek, rozplantowany dawny kirkut, i to już. Oryginalny i ciekawy jest za to system gastronomiczny w mieście. W okolicy starówki głównie pizzerie i knajpki piwne, a jak już znaleźliśmy jakąś restaurację ("Lwowską" nomen omen), to okazało się, że jedzenie zamawia się tam na telefon. Siadasz sobie w takiej restauracji, zamawiasz danie z karty i czekasz (możesz pogapić się w telewizor bo ten i tak zagłusza Twoje myśli). W tym czasie kelnerka po zebraniu zamówień, chwyta za telefon i zamawia. Już po 30 min, pod drzwi restauracji, z piskiem opon i na klaksonie zajeżdża niewielki pickup, a kelnerzy lecą na ulicę po Twoje dania. Szybko rozpakowują folię i pudełka i myk - na stół. Pełny luksus. System prosty, a wydajny. Patrząc na rozmiary miejscowych lokali i pełne oczywistej rutyny miny kelnerów, to system ten może działać całkiem sprawnie w całym mieście. Jedno jest pewne - raczej nie przywieźli tego jedzonka ze Lwowa.
Po pierwszomajowych, miejskich atrakcjach Chełma, kolejne dni postanowiliśmy spędzić w całkowitym kontakcie z przyrodą.
Poświęciliśmy się do końca na spenetrowanie atrakcji Poleskiego Parku Narodowego. A te, to przede wszystkim zręcznie urządzone, tzw. ścieżki dydaktyczne (wąskie, prowadzące po bagnach alejki z desek, pomosty na jeziorkach, wieże widokowe do obserwacji wodnego i łąkowego ptactwa). Najbardziej znane z nich to szlaki nad śródleśne jeziorka Moszne, Długie, Łukie i stawy Perehod. Wiosenna przyroda dopiero budziła się do życia, ale całe połacie zawilców (poszycie lasu jakby śniegiem pokryte) i kępki żółciutkich kaczeńców nad wodą zdecydowanie umilały krajobraz. Na jeziorkach buszowały wodne ptaszki (dzikie kaczki, gęsi, łabędzie, bąki, a na łąkach całe to inne powietrzne tałatajstwo. Nic jednak nie mogło przebić koncertów orkiestr godujących w przeróżnych tonacjach, całych stad żab.
Na szlakach spotykani pojedynczy wielbiciele ciszy i ucieczki od weekendowego gwaru, często zaopatrzeni w sprzęt do obserwacji ptaszków i jedynie kanary od biletów za wejście do Parku (tak, tak, tu też już dotarła komercja - choć biznesu to oni na tym nie zrobią) zakłócali czasami sielskość otoczenia.
Ciekawe (szczególnie dla dzieci) jest też muzeum przyrodnicze Poleskiego Parku Narodowego w Załuczu. Wszystkie zwierzątka żyjące na codzień w tej okolicy zostały odpowiednio spreparowane (wypchane, zakonserwowane, etc.) i wystawione na widok ciekawskich, którzy nie są w stanie sami odnaleźć ich w naturze. A jest tego naprawdę dużo (począwszy od mrówek i chrząszczy, po orła, puchacza, dzika i małego łosia), a na żywca można poobserwować np. żółwia błotnego w sadzawce.
Przyroda, przyrodą, ale w okolicy znajdziemy też kilka innych ciekawostek, np. malutki, acz urokliwy, prywatny skansenik w Holi (chałupa, stodoła, wiatrak) i malownicze, drewniane cerkiewki prawosławne w Holi i Horostycie, zdewastowane, cerkwie murowane w Dratowie i Sosnowicy, malutkie, wiejskie chałupki z malowanymi okiennicami w większości mijanych wiosek. No i oczywiście małe, pożydowskie miasteczka.
Długi weekend majowy dobiegł końca, a my ciągle obijaliśmy się po lubelskim Polesiu.
W poniedziałek wyruszyliśmy w poszukiwaniu mniej znanych, a nie mniej urokliwych miejsc na mapie Poleskiego Parku Narodowego. To miał być dzień wież obserwacyjnych, usadowionych na obrzeżach rozległych łąk i bagien.
Pierwsza z nich, nawet nie oznaczona na mapie, postawiona jest w samym środku obszernego lasu (ale z dogodnym dojściem szlaku), gdzie uchowały się dosyć mokre, śródleśne bagienka (zapewne zarośnięte już jeziora) Durne Bagno. Świetne, zaciszne, zapomniane trochę miejsce, zapewne stałe miejsce taplania się "łosiów". My spotkaliśmy się tylko z mrówkami, zaskrońcem i żmiją (brrr).
Dojazd do drugiej wieży, usytuowanej na obrzeżu rozległego Bagna Bubnów, okazał się za trudny dla naszego zaprawionego w trudnych, terenowych bojach pojazdu. Porzuciwszy go (jako nieprzydatny w tym momencie) na zielonej łączce, przez błotka, łąki i las dotarliśmy do malowniczej wieżyczki na skraju lasu, z pięknym, szerokim widokiem podmokłe łąki, miejsce godowych zlotów żurawi.
Po szczęśliwym wydostaniu się z bubnowskich padołów, pojechaliśmy dalej, już na sam wschodni kraniec Poleskiego Parku, rzucić okiem na olbrzymie połacie łąk i mokradeł Bagna Staw. A tam UFO. Tak miejscowi nazywają kolejną, masywną wieżę postawioną na zupełnie odkrytym terenie, na wzgórku, z dala od czegokolwiek, co zasłania widok na wszystkie strony świata. No i widoki są rzeczywiście imponujące (bez lornety ani rusz). Panoramę po kilkunastu kilometrach zamykają Wzgórza Chełmskie, w wkoło nisko latające bociany.
Miejsca przy każdej z trzech wież są ogrodzone, z wiatą i miejscem na namioty i ogniska. Może więc kiedyś...?
Nie wiem jak Wam, ale mnie Lubelszczyzna kojarzyła się zawsze z małymi, żydowskimi miasteczkami. No i nie byłbym sobą, gdybym tych miasteczek sobie uważnie nie obejrzał. A czy jest co oglądać? No, to zależy kto i co szuka, i gdzie patrzy.
Większość małych miasteczek (Łęczna, Włodawa, Lubartów, Parczew) paskudnie obrosła współczesnymi blokowiskami. Ale to już znak czasu i systemu. Widać to zwłaszcza w Łęcznej, gdzie na bazie jedynej chyba w kraju, rentownej kopalni węgla kamiennego w Bogdance, powstały całkiem nowoczesne osiedla (sypialnie), ze wszystkimi ich atrybutami (supermarkety, placówki bankowe, nowe kościoły). A sama kopalnia w Bogdance, to też zaskakujące miejsce. Wszystko uporządkowane, nowoczesne, na hałdach sadzonki drzewek - a wszystko w szczerym, żyznym polu. Widok ten zdecydowanie burzy śląski stereotyp kopalni.
"Oj nie ma już, nie ma żydowskich miasteczek..." - jak mówią słowa piosenki. W kilku z nich, klimat przedwojennego sztetł gdzieś tam się jeszcze zachował. Ciasne uliczki wokół rozległego rynku (Łęczna, Kock), z imitacjami jatek pośrodku (Łęczna, Włodawa); niskie, parterowe domki; czasami jakiś stary szyld, balkon, drewniane oficyny w mikroskopijnych podwórkach, ślady starych macew zamiast płytek chodnikowych (Łęczna, Kock, Parczew); lasek w miejscu starego kirkutu z ohelem cadyka w Kocku; synagogi i jesziwy poprzerabiane na kina, biura i magazyny (Parczew, Chełm), to wszystko można jeszcze w miasteczkach odnaleźć. Całkiem dobrze trzymają się też zabytkowe pałace z ładnymi parkami dawnych właścicieli ziemskich (Kock, Lubartów, Łęczna, Radzyń). Warte zobaczenia są muzea urządzone w byłych synagogach (Włodawa, Łęczna), dzięki czemu nie zostały one całkowicie zniszczone i można podziwiać tam ślady dawnego wystroju wnętrz (bima w Łęcznej i wnęka na Torę we Włodawie). Uliczki i bóżnice - dawne skupiska miejscowych chasydów, częściowo się uchowały - choć w większości w kiepskim stanie. Nie udało się to niestety ich dawnym mieszkańcom.
Niewątpliwie szczególnie warte zobaczenia i wczucia się w klimat przedwojennego sztetł są Kock i Ostrów Lubelski (tylko tam nie ma blokowisk). Małe, drewniane domki (np. dom cadyka w Kocku), wiele z nich z kolorowymi, drewnianymi okiennicami, szpalery drzewek w uliczkach, leniwa cisza zatopiona w świetle popołudniowego słońca.
I tak oto, zagubieni na szlaku małych miasteczek, w sennym klimacie małomiasteczkowego popołudnia, przez Parczew, Łęczną, Ostrów, Lubartów, Kock, Radzyń Podlaski, Łuków, Stoczek Łukowski wracaliśmy do domu. Wieczorem za Łukowem, w mijanych wioskach, wokół przydrożnych kapliczek, gromadziły się niewielkie grupki kobiet i dzieci, skupione w majowej modlitwie.
Piotrek Piegat
Ps. Nasz pobyt na Polesiu trwał od 30.04 do 06.05.2003, a miejscowe uroki poznawali całymi rodzinami Piegaty i Bączki.