Bieszczady i Lwów - galicyjski rekonesans (2007)

Nastał wreszcie czas, kiedy i nam przyszło pojechać w Bieszczady. Ginia już była za młodu ;-) - ja po raz pierwszy zdecydowałem się na ten krok. Rekonesans zaczęliśmy 4 września po południu na Dworcu Zachodnim wbijając się w zgrabny busik, który dość szybko (jak na pokonywaną odległość) znalazł się w Sanoku na wysokości Ostrowca Świętokrzyskiego, gdzie odebrał nas Janusz z Tołhajów i ani się obejrzeliśmy, jak znaleźliśmy się w stuletniej Chacie Magija i po rozgoszczeniu się zasypiamy kamiennym snem... Trza odespać zaległości narosłe przez rok, a cisza i spokój Orelca jak najbardziej temu sprzyja. Śpimy zatem do oporu i późnym przedpołudniem ruszamy na małe rozpoznanie terenu, zaliczając klymacik w lokalnym i jedynym sklepiku, ładując się najpierw do części stricte barowej - tam, jeden z miejscowych obejrzawszy nas stwierdził "Sklep obok" ;-)

Nieco później ruszamy żółtymi znakami, zachęceni wizją zobaczenia Kamienia Oreleckiego. Znaki te nie są klasycznym szlakiem PTTKowskim, ale ścieżką spacerową (oznaczenie typu kwadrat złożony z dwóch trójkątów, górny biały), wg mapy prowadzącą z Orelca do Myszkowców. Początkowo asfaltowa szosa wiodąc pod górę przez wioskę doprowadziła nas przez pola i pastwiska do szkółki drzewnej, gdzie asfalt powoli zanikał, aż do przejścia w typowy, błotnisty trakt prowadzący prosto do lasu. Kamień gdzieś zaginął we mgle, my natomiast w siąpiącym już deszczu docieramy do "przedmieść" Myczkowców. Na szczęście jest tablica, na której dostrzegamy możliwość alternatywnego powrotu znakami zielonymi, będącymi ścieżką przyrodniczą (biały kwadrat przekreślony raz zieloną kreską). Najpierw jednak zaliczamy centrum miasteczka (kościół będący ex-cerkwią, piękne boisko okręgówki z ruinami zabytkowego spichlerza wkomponowanymi w nie oraz zamkniętą zaporę w budowie tudzież remoncie). Ciężko jednak znaleźć owe zielone znaki, toteż w lokalnym schronisku młodzieżowym zasięgamy języka co i jak i kto zacz, ale okazuje się, że podobnie jak pod Czeremchą "można jechać i dojechać" czyli "państwo pójda tam jakoś w górę asfaltówką i potem w prawo i na przełaj". Idziemy - faktycznie znaki są. Do czasu. Ostatni na wielkim, pięknym dębie. Ślady ciągnika jednak mówią, że skoro on przejechał, to i my powinniśmy przejść. Pada coraz bardziej, niemniej nie ma wyjścia - idziemy dalej. Błotko coraz większe, deszcz podobnie, znaków jak nie było - tak nie ma... Po półgodzince, kiedy już droga ustabilizowała się ("krętą ścieżką poprzez las") nagle dwie niespodzianki, pierwsza miła czyli stado koziołków, a za chwilę druga niemiła - przed oczami wyrasta nam brama z zasiekami i kłódką... Czyli jednak źle poszliśmy. Chcąc nie chcąc wracamy, na ostatnich siłach, do Myczkowców. Tu łapiemy zasięg komórki - ostatnia kreska, ale dodzwaniamy się do Janusza, który już nas wyszedł szukać i po chwili odbiera nas samochodem spod zapory. Żyjemy! Pierwszy dzień w Bieszczadach frycowy - ale nie żałuję, chociaż przemoczony do suchej nitki, jestem zadowolony. W sumie po to przyjechałem w Bieszczady, żeby się ubłocić w terenie ;-)Łęgi nad Sanem

Nazajutrz z okazji dosuszania ciuchów postanawiamy zwiedzić Lesko i spędzić dzień "miejsko". Po śniadanku tradycyjnie kokosimy się troszeczkę, by z buta ruszyć do Uherców Mineralnych gdzie po drodze łapie nas Janusz i podrzuca do PKP. A PKP, jak to PKP - jeździ efemerycznie, łapiemy stopa do Leska, dowiadując się przy okazji od lokalnego kierowcy sporo ciekawych historyjek folkowych z przejścia granicznego w Krościenku ;-). W samym Lesku na początek zaliczamy... synagogę, będącą obecnie galerią sztuki lokalnej, nie tylko ludowej. Wystawa taka sobie, ale kilka dzieł niezłych. Potem, na wzgórzu oglądamy stary i nieco podupadły kirkut - robi wrażenie, zwłaszcza ciekawe zdobnictwo... orientalno-celtyckie i sam klimat - zarośnięte macewy, stare dęby, cisza... Potem ruszamy w miasto docierając aż do klimatycznego stadionu Sanovii z niesamowicie sympatycznym barkiem kibica z niesamowicie tanią (i dobrą) herbatą ;-). Stamtąd PKS (dworzec jest zaraz obok) dowozi nas do Glinnego, gdzie pod wielkim Kamieniem Leskim składamy obiatę lokalnym bóstwom i Bogom za pomyślność wypraw bieszczadzkich. Kamień Leski jest wielki i pęknięty na pół, ale trzyma się dzielnie, wg jednej z legend to zaklęta w skałę córka, która przestała rosnąć, jak wbito w nią krzyż na czubie. Faktem jest, że miejsce robi wrażenie. A my łapiemy następny pekaesik do Uherzyc i potem już piechotką docieramy do Orelca szosą - i znów zaczyna padać...

7.09. Pogoda jako tako. Cel: Sanok, a ściślej skansen w Sanoku. Po śniadaniu jadziem z Januszem do Leska i łapiemy PKS do Sanoka dosłownie w biegu (czytaj: zajeżdżając drogę kierowcy - ale na Podkarpaciu dymu z tejże okazji nie było, wręcz przeciwnie, kierowca z całym spokojem skasował nas za bilety i jedziemy). Co się okazało - złapaliśmy kursik okrężny, który zaliczał okoliczne wioski - i znakomicie, bo w ten sposób zobaczyliśmy m.in. Monasterzec i bardzo ciekawe formacje skalne a la posągi oraz kontrolę biletów prawie w szczerym polu ;-). W Sanoku, jak się okazało, jest komunikacja miejska i to całkiem sprawna, 5-ka dowozi nas do centrum, a stamtąd spacerek do skansenu jest samą przyjemnością, zwłaszcza przez klimatyczny, stary most. Skansen - cudeńko! Fachowo podzielony na część bojkowską, łemkowską, podgórców, nafciarzy i ikony karpackie. Nie mogłem po prostu napatrzeć się na młyn wodny od Bojków, wspaniale zdobioną chatę łemkowską, stosunkowo nową ekspozycję karpackiego przemysłu naftowego (w którym mój dziadek maczał palce przed wojną) oraz wystawę etnograficzną codziennego sprzętu domowego (mieli nawet oryginalne, przedwojenne butelki po wódce marki "Baczewski"). Ikony karpackie nie zrobiły na mnie natomiast jakiegoś oszałamiającego wrażenia, ale bez bicia przyznaję, że nie jestem fanem sztuki sakralnej. Za to stary Star strażacki przed zachowaną zabytkową remizą - w tak zwane deseczkie!

Potem łapiemy 13-tkę i dojeżdżamy do dworca PKS i na styk łapiemy autobus do Leska (tzn. podkarpacką metodą zatrzymania już ruszającego ze stanowiska poczciwego Autosana H-9 w starej wersji). W samym Lesku spóźniamy się dosłownie 5 minut na dalszy transport - ale dzięki temu ponownie trafiamy do knajpki Sanovii Lesko i dzięki temu mamy szaliczek Sanovii w kolekcji :-) Niedługo potem kolejnym PKSem dojeżdżamy do Uherzyc i przez stadion miescowej Szarotki (piłkarze trenują) i lokalny sklep spożywczy oraz wioskę (poszliśmy na skróty, a nie szosą) docieramy do Orelca, zaliczając po drodze kilka ciekawostek historycznych w samych Uhercach, w tym pozostałości po cerkwi (pusty i zarośnięty trawą kwadrat z dwoma zmurszałymi nagrobkami), kościół z otworami strzelniczymi i staaarą chatę (ale wciąż aktywną). Wieczorkiem, po kolacji nauczyliśmy się grać na pianinie pierwszą melodię na 4 ręce (białoruska pieśń ,Pahaniaj woły u sad wiszniowy") - ale musimy jeszcze nad tym popracować ;-)

8.09. Leje - szum za oknem okazał się nie być potoczkiem (na co naiwnie liczyliśmy zaraz po ataku budzika). Cel: Lwów, zatem pobudka o 3:30. Idziemy szosą na przystanek PKS, gdzie ma nas zabrać busik Stefantouru - a jedyne światło jakim dysponujemy to okienko mojej starej motorolki ;-) Leje równo i ciemno wszędzie, zatem mokniemy całkowicie, zanim zgarnia nas busik, który nastęnie via Lesko dociera bez większych problemów do przejścia granicznego w Krościenku. Tu wita nas bardzo ładna celniczka, a dzięki temu, że i nasz przewodnik doskonale znał miejscowe zwyczaje stoimy na granicy tylko niecałą godzinkę. Zaraz po przekroczeniu granicy drastycznie spada jakość dróg, a my mijamy m.in. Sambor, Starą Sil', Stary Sambor. Klimacik jest - dzisiejsza Ukraina miesza się z pozostałościami kamunizma, i tak obok siebie egzystują, w całkowitym luzie i spokoju (bo do czego się spieszyć?) poradzieckie przystanki tamtejszego PKSu z mozaikami przedstawiającymi loty kosmiczne z dzisiejszymi sklepami. Nie brakuje też lokalnego folkloru - gęsi na drodze, przepęd bydła w poprzek szosy i tak dalej. Mijamy też stacyjki kolejowe, stary poligon - a w pewnym momencie kończą się pagórki i zaczyna płaski teren do złudzenia przypominający nizinę mazowiecką... Lwowski tramwajW pewnym momencie dojeżdżamy do nieco lepszej drogi, która rozwija się w szeroki prospekt wjazdowy do Lwowa. Tam - jakby czas stanął i jakbyśmy znaleźli się w przedwojennej Warszawie! Kostka brukowa, stare tramwaje, gwar i specyficzne - ale mające swój ukryty sens - i respektowane, niepisane przepisy drogowe. Pod dworcem lwowskim dołącza do nas ukraiński przewodnik - bardzo sympatyczny gość bardzo dobrze mówiący po polsku. Kierujemy się od razu na Cmentarz Łyczakowski - ale drogą lekko okrężną, przez co możemy obejrzeć z okien busa stary Lwów, łącznie z Politechniką i dzielnicą "letko sziemraną" w stylu okolic Ząbkowskiej (toćka w toćkę zabudowa ;-)). Cmentarz Łyczakowski okazuje się być wielki i solidnie odrestaurowany (prace trwają - i wg słów przewodnika jest coraz lepiej), a my, mijając groby katolickie, prawosławne, żydowskie, protestanckie i z czasów sawietskawa sajuza (położone obok siebie bez specjalnego odgradzania się jedni od drugich) docieramy do Cmentarza Orląt. Tam nasz przewodnik w mądrej mowie zrobił więcej dla pojednania niż ktokolwiek inny - opowiedział historię cmentarza i ówczesnych walk oczami zwykłego mieszkańca Lwowa (tak Ukraińca, jak i Polaka). I okazało się, że cmentarz ów był zawsze przez miejscowych Polaków odwiedzany (dzisiejsza diaspora liczy około 3000 ludzi), zawsze były zapalone znicze, obok są groby ukraińskie, gdzie znicze zapalają miejscowi Ukraińcy - i nikt nie robi dymu poza mediami. Są też widoczne uszkodzenia cmentarza z czasów CCCP, które pozostawiono ku pamięci wydarzeń z lat 60-tych. Widzieliśmy też groby m.in. Zapolskiej, Banacha, Konopnickiej... Potem ruszyliśmy "w miasto" z przewodnikiem, odwiedzając najpierw cerkiew (odbywał się ślub ukraiński), katedrę ormiańską, Operę Lwowską, Trakt z zamurowaną rzeką, kościół katolicki (właśnie odbywał się polski ślub), pomnik Mickiewicza (który stoi tam od początku), bardzo starą kaplicę i rynek. Generalnie poza dość upierdliwymi żebrakami Ukraińcy byli sumpatyczni - z tego, co mówił przewodnik, po polsku można dogadać się bez problemu (to fakt), natomiast rosyjski nie jest specjalnie mile widziany. Czas wolny spędziliśmy na obiedzie, w... aptece (słynne ,Żelazne Wino"), sklepie muzycznym (złapaliśmy świetną płytę z folkiem łemkowsko-bojkowsko-huculskim) i na ,wernisażu" (rucznik, koszulki, szaliki i inne etniczne pamiątki). Co ciekawe, modą wśród Ukraińców są sesje foto po ślubach w mieście, także młodych par mijaliśmy wręcz multum (zaczynając od "O, ślub!!!", a kończąc na "O, znowu ślub"). Tuż przed powrotem do busa zaliczyłem szalet miejski za 75 kopiejek (wrażenia niezatarte :-DDDDD). W drodze powrotnej gęsi na drodze i senne wioseczki, wielki i całkiem zadbany lokalny pociąg pasażerski i tylko 45 minut na granicy, gdzie, co ciekawe, bardziej dociekliwi byli nasi celnicy od ukraińskich. Solidna firma, która organizowała wycieczkę podrzuciła nas aż do Orelca, przez co załapaliśmy się na drugi już tego dnia obiad. We Lwowie nie padało - nie było też zbyt gorąco, słowem pogoda idealna, gdy wróciliśmy do Orelca znów zaczęło kropić...

9.07. Pogoda jako tako, co wykorzystujemy łapiąc PKS do Polańczyka i wysiadając w Solinie. Ludzi jeszcze niewiele, a my przez tamę (piękny widok na okolicę i elektrownię, na terenie której stoją... dwa Mi-2) i deptak w stylu gubałówkowym (gdzie moje zgorszenie budzą chińskie owieczki z napisanym krzywulcami ,Bieszczady") docieramy do portu promowego. Tam zjadłszy prażonego oscypka z żurawiną łapiemy się na rejsik. A tu - klimacik, czyli lekko podpici starsi panowie z brzuszkami (sądząc po akcencie - Ślunzaki), "Zielone wzgórza nad Soliną" przemieszane z szantami z lokalnego, promowego radiowęzła i lekki smrodzik starego już zapewne silnika diesla (szkoda, że poradziecki wodolot stojący na nabrzeżu jest już tylko eksponatem statycznym). Rejs trwał godzinkę, podczas której po pierwsze wynudziłem się, po drugie zaliczyliśmy krótką burzę, po trzecie (co zrekompensowało mi, jako szczurowi lądowemu, trudy wodniactwa) piękne widoki okolicy.

Gdy dotarliśmy szczęśliwie na ląd - kolejną potencjalną atrakcją stało się zwiedzenie wnętrza hydroelektrowni, wg tabliczki - co dwie godzinki jest taka możliwość (najbliższa rozkładowa była o 14:00 i na to była wielka szansa). Na miejscu okazuje się, że musi być grupa co najmniej 10 osób ale że o 15:00 będzie grupa z Jasła - więc czekamy, przegryzając naleśniki w pobliskim barku promenadowym (naprawdę niezłe!). O 15:00 - jest wycieczka, dołączamy się (bilet wstępu drogawy - ale warto było!) i po projekcji krótkiego filmu o historii i budowie zapory najpierw zwiedzamy pole ze śmigłowcami (okazują się być nielotami - i pełnią rolę ozdoby placu), potem siłownię, a następnie schodzimy do tuneli wewnątrz tamy - i to jest niepowtarzalny klimacik!

Z Soliny idziemy pieszo do Bóbrki, najpierw ścieżką zieloną (piękny motyw Świętowita na altance prywatnej agroturystyki "Pod Dębami"), mijamy nieco podupadły pomnik lokalnego powstania leskiego z 1932 i w pewnym momencie szlak się kończy (jak to często ma miejsce w Bieszczadach). Niemniej rzucając okiem na mapę idziemy dalej ścieżką nieoznakowaną (zaliczając po drodze jeżynową wyżerkę i błotną kąpiel glanów) i trafiamy do Bóbrki od strony cmentarza - a taki był w zasadzie cel ;-). Przy okazji zwiedzamy ex-kamieniołom i resztki lokalnych umocnień. Potem łapiemy stopa do Orelca.

Kamień OreleckiNazajutrz postanawiamy dotrzeć wreszcie do Kamienia Oreleckiego - co się udaje, okazało się, że trza było skręcić zaraz jak kończy się asfalt (jest nawet dyskretna strzałka). Kamień, choć duużo mniejszy niż Leski (i także będący tworem naturalnym) jest bardzo piękny, omszały i do złudzenia przypomina słowiański posąg kultowy. Składamy pod nim obiatę za pomyślność i wracamy do Orelca, ale znakami zielonymi wychodząc w Uhercach przy stawach pstrągowych. Lokalny rolnik opowiada nam na wylocie szlaku o tamie w Myczkowcach i cudownym źródełku (ani chybi udamy się tam jutro). Jemy pstrąga i szukamy zielonego szlaku - miejscowy pokazuje nam drogę na skróty przez stawy, która doprowadza nas do właściwej ścieżki. Jest pięknie! Żabki, dzika przyroda, początki jesieni, zarośla, dojrzałe purchawki i ni żywej duszy. Docieramy do polany, gdzie szlak tradycyjnie się urywa... Idziemy ,na durch" i łapiemy kolejny szlak pół kilometra dalej, tuż pod lasem. Uff, czyli się jednak nie zgubiliśmy - robi się za to coraz bardziej grząsko. Pasmo Żukowca płynie wodą - a wielka trawa utrudnia szybkie poruszanie się - niemniej warto brnąć. Szukamy niebieskiego odbicia do Orelca - i w końcu, między drzewami, jest! Szlak jest świeży (prawdopodobnie byliśmy jednymi z pierwszych turystów, którzy nim zmierzali), prowadzi przez dosłownie dziką przyrodę - skojarzyło mi się ze słowackim szlakiem z Babiej Góry. Na szczęście prowadził do Chaty Magija... ;-)

11.09. Ruszamy ponownie do Kamienia Oreleckiego i tym razem idziemy dalej do Myczkowców, ale znakami zielonymi - oczywiście gubimy szlak na ostatniej polance, ale ostatecznie trafiamy na dróżkę, którą szliśmy pierwszego dnia pobytu w drugą stronę... Tama w Myczkowcach otwarta (trwają roboty, ale nikt nas nie goni), jest tak jak mówił wczorajszy rolnik, z czego korzystamy i kierujemy się przez nią do źródełka w Zwierzyniu. Coraz bardziej pada, ale nieugięcie brniemy dalej i docieramy do okołoludowej Drogi Krzyżowej oraz po chwili do źródełka. Woda bardzo smaczna, a okolica wygląda na dawne miejsce kultu (obecnie kaplica z lokalną MB). Przemoczeni docieramy do Zwierzynia, zaliczając herbatę w lokalnym, klimatycznym barze. Potem przez równie klimatyczny, stary i wąski most przebywamy San (piękne łęgi i meandry!!!) docieramy do Uherców od drugiej strony i łapiemy (o dziwo!) załadowany PKS do Orelca. Przemoknięci jesteśmy do suchej nitki (dosłownie - nawet bieliznę trza było wyżymać) - ale warto, naprawdę warto było przyjechać w te piękne regiony i pewnikiem jeszcze tu wrócimy.

Nazajutrz czekał nas dłuuuugi kurs do Warszawy via Lesko, Rzeszów (ciekawie rozwiązany dworzec PKS - na parkingu pod hotelem ;-)), Tarnobrzeg i Sandomierz, Górę Kalwarię i Piaseczno i nie tylko ;-)

V.Ziutek i Ginia