Wielka Brytania: Manchesterska impresja (2007)

W dniach 17-18 listopada na zaproszenie koleżanki Impudencji (impreza urodzinowa - sto lat, sto lat!!!) byliśmy ekipą radiowidową w dalekim Manchesterze. Rezerwując odpowiednio wcześniej bilety lotnicze zapłaciliśmy w obie strony mniej niż za np. Intercity do Gdańska ;-) ino wylot z Etiudy był baaardzo wcześnie rano, ale daliśmy radę. Wizzair'owski Airbus A320 okazał się być nieco wygodniejszy niż B 737 Centralwingsu (porównanie z wyprawy do Londynu), a sam lot bardzo przyjemny - zmorzyło mnie zaraz po starcie, a potem obudził głos, że podchodzimy do lądowania ;-)

Lądowaliśmy w Liverpoolu na lotnisku im. Johna Lennona, stąd pierwszy widok na angielskiej ziemi jaki nas powitał to duża makieta żółtej łodzi podwodnej ;-) Stamtąd do Manchesteru jeżdżą całkiem wypasione autobusy i trwa to około 40 minut, które można poświęcić na obejrzenie sobie klimatów rodem z granicy między południowym Mazowszem a północną Małopolską - z tym, że praktycznie nie ma tam nieużytków, każdy skrawek ziemi, nawet taki, na której rośnie tylko trawa, jest czyjś.

Manchester to angielski odpowiednik naszego Radomia tudzież Łodzi - nawet bardziej Łodzi bo posiada tramwaje (podobne wizualnie do naszej wukadki) i siłą rzeczy autobusy miejskie (nie zawsze kulturalni kierowcy). Nie posiada starówki i jest w samym centrum dość gęsto upakowane domami (z charakterystycznej ciemnoczerwonej cegły) poprzeplatanymi szklakami takimi jak i u nas można spotkać. Do tego gdzieniegdzie stoją budowle w stylu neogotyckim, odróżniające się od reszty zabudowań, są to przeważnie obiekty użyteczności publicznej typu urzędy, biblioteki, rzadziej kościoły. Najciekawszą chyba atrakcją M'cru pod kątem turystycznym jest wielkie i bardzo ciekawe Muzeum Techniki. Był to pierwszy punkt naszej wycieczki (poza oczywiście udaniem się do więcej sziemranej dzielnicy Levenschulme gdzie mieszka obecnie nasza koleżanka i gdzie zrzutowaliśmy graty po przylocie - o samym miejscu za chwileczkę).

Air and Space Museum, podobnie jak londyńskie Hendon (choć nieco mniejsze od niego) jest typowym przykładem sensownego, brtryjskiego muzealnictwa technicznego. Wstęp wolny, wolno fotografować do woli, sprzęt i eksponaty jakby wyszły właśnie z fabryki - a wiele okazów to unikaty. Mnie osobiście najbardziej zachwycił zachowany Avro Shackelton (następca słynnego Wellingtona), powojenna wersja Spitfire Mk. XIV a także unikatowa Ohka, czyli szybująca bomba typu kamikaze używana przez Japończyków na Pacyfiku pod koniec II Wojny. To oczywiście tylko drobna część zachowanego tam sprzętu - można podziwiać wszystko, co wyprodukowano w temacie transportu od zabytkowych rowerów, poprzez stare samochody, ciuchcie, aż po prototypowe myśliwce rakietowo-odrzutowe, jakie rozwijano w Albionie po II wojnie światowej do mniej więcej końca lat 60-tych. Nasycony widokami z Air and Space Museum ruszyłem z resztą ekipy "w miasto".

Ścisłe centrum to plac Picadilly, nie tak wielki jak londyński, mniej więcej obszaru naszego Placu Bankowego. Od niego wąskimi uliczkami (tak jak mówiłem - zabudowa jest bardzo gęsta - ale nie naćkana, budowniczowie Manchesteru dość ładnie wybrnęli z tematu) zwiedzaliśmy praktycznie typowe miasteczko robotnicze. Dużo klubów, dużo marketów, sklepów wszelakich... Im dalej od centrum - tym brudniej. O ile na placu Picadilly jest szansa, że nie potknie się o puszkę czy inny śmieć, tak już oddalonej o około 20 minut jazdy autobusem miejskim (linii 192) "etnicznej" dzielnicy Levenschulme jest szansa, że się o puszkę nie potknie jest bardzo niewielka. Dzielnica ta to typowe "familoki", momentami slamsowate, gdzie małe i ciemne domki robotnicze stanowią podstawę lokalnego zamieszkiwania. Co ciekawe, są też polskie sklepy (a ściślej polsko-irańskie - w nich właśnie jest najwięcej polskich wyrobów sprzedawanych przez Persów, jest to swoista ciekawostka manczesterska).

Jadąc do Albionu liczyłem, że uda mi się nabyć oryginalne DVD z "Yellow Submarine" ale ani na lotnisku w Liverpoolu, ani w dużych sklepach muzycznych, łącznie z wielkim, pięciopiętrowym sklepem "ądergrądowym" (o nim za moment) nie było to możliwe. Dopiero w małym sklepiku z winylami i płytami komisowymi (sklepik w klimacie naszego Heliconu tudzież Hey Joe) okazało się, że były, ale już nie ma... Ruch uliczny, poza oczywiście prawostronną jazdą, jest podobny do tego we Lwowie - światła światłami, a piesi pieszymi i działa to podobnie jak we Lwowie - w zasadzie bezkolizyjnie. W Manchesterze jest też nieco mniej ludności etnicznej niż np. w Londynie choć zwiększa się ona w dalszej odległości od centrum. Nie ma też integracji - biali sobie, żółci sobie, czarni sobie. Znamienna była scena na przystanku 192 gdzie w pewnych odległościach od siebie staliśmy my mówiący po polsku, obok nas głośnawi kibice ManUTD z piwem, obok czarni hip-hopowcy, a jeszcze dalej trzy Azjatki jadące na podryw ;-) A propos - wieczorem widzieliśmy stadka Brytyjek (w większości nie odróżnialne od wampirek ;-) ) które ze względu na cykliczne zmienianie klubów nie korzystały z szatni i nieco roznegliżowane przeskakiwały z taksówek do klubów i vice versa.

Nocne życie M'cr to typowe robotnicze odreagowywanie ciężkiej roboty - rozrywka musi być nie za droga, prosta do bólu i dająca możliwość wyżycia się. Takie też są tamtejsze kluby - maksymalny ścisk, zadymione (wieszanie siekiery bezproblemowe) i mega hałas. Próbowaliśmy zahaczyć się w paru rockowych lub okołorockowych miejscach - nie dało rady ze względu na natężenie decybeli. Co ciekawe, kluby te są naturalnie selektywne, to znaczy że każda nacja ma swoje (z kilkoma wyjątkami, mieszane ekipy na ulicach to byli głównie dilerzy, dla których kasa liczyła się bardziej niż "etniczność") - niemniej na ulicy wieczorem w centrum jest dość bezpiecznie, mimo zróżnicowania kulturalnego zaczepek praktycznie nie ma. Siłą rzeczy impreza urodzinowa odbyła się po prostu u koleżanki - i miało to swoje dobre strony.

Polacy na ulicy są rozpoznawalni - co ciekawe niektórzy miejscowi próbowali do nas zagadywać łamaną polszczyzną i, co ciekawe, Polacy mają tam opinię pracowitych i "złotych rączek", krąży mit, że Polak potrafi wszystko naprawić, usprawnić i tak dalej ;-) Tamtejszy underground (mam na myśli subkulturę muzyczną, bo metra tam nie ma ;-) ) załamał mnie doszczętnie. To już nie jest Anglia z czasów New Wave of British Heavy Metal. To niestety już tylko postgothic/emo, przeważnie silnie napite lub naćpane. Ofertę rockshopów (duuużo większych niż w Polsce) przez grzeczność przemilczę, dużo ciekawsza była oferta ichniejszego empiku, choć w działce "rock/metal" w Warszawie widziałem więcej i taniej. Natomiast sporo jest w działce "folk" - choć jest to głównie folk celtycki i prawie u nas nieznany brytyjski (nie mylić z celtyckim!!!) - przywieźliśmy jedną płytkę która wydała nam się najciekawsza, angielski odpowiednik Village Kollektiv.

Podsumowując zatem Manchester, zacznę od plusów:

  • nie ma pośpiechu, ludzi sporo ale nie ma owczego pędu;
  • znakomite muzealnictwo techniczne;
  • nie ma wymieszania ale za to jest tolerancja tudzież ogólne "żyj i daj żyć innym";
  • niezły system biletów okresowych, choć na różne linie oddzielnie (w Warszawie jest mimo wszystko lepiej)
  •  

    i czas na minusy:

  • brudno, brudno, brudno i jeszcze raz brudno, porównując M'cr i Warszawę my jesteśmy krystalicznie czystym miastem;
  • chamowaci kierowcy komunikacji miejskiej;
  • fatalne puby;
  • kiepawe warunki mieszkaniowe tzn. dołujące, ciasne klitki;
  • fatalne taksówki (podejście taksiarzy do pracy jak u nas za PRLu);
  • totalny upadek i komercjalizacja kultury undergroundu (widziałem nawet szczyli którzy wlewali markową wódkę do Fanty w jednej z bram, "nawet pić nie potrafią" - przemknęło mi przez głowę).
  •  

    Warto było wybrać się do Manchesteru - okazało się, że Anglia wcale nie jest aż takim rajem, jak to się u nas o tym mówi. Fakt, że zarabia się więcej - ale nie chciałbym żyć i mieszkać w Manchesterze.

    V.Ziutek