Ukraina: majówka (2006)

Cześć !
Wróciłem wczoraj późnym wieczorem po 8-dniowej wyprawie na ukraińskie Zakarpacie. Zrealizowana została trasa: Sambor - Przeł.Użocka - Użhorod - Mukaczewo - Berehowo - Winogradow - Chust - Tiaczew - Rachów - Jasina - Jaremcze - Worochta - Żabie - Kosów - Kuty - Wyżnica - Zabłotow - Kołomyja - Stanisławów - Truskawiec - Borysław - Drohobycz. Szczegółowe opisywanie, co widzieliśmy w poszczególnych miejscowościach, byłoby zbyt nużące, więc ograniczę się do paru ogólniejszych zdań.

Dojazd z Warszawy do Przemyśla i powrót był pociągiem pospiesznym Solina. Z Przemyśla do Medyki transport był wynajętym autokarem PKS Przemyśl. Granicę przekraczaliśmy w obie strony pieszo. Miałem okazję to robić już pociągiem, samochodem, ale pieszo czyniłem to po raz pierwszy. Podobno taki sposób pokonania granicy jest szybszy niż autokarem. Z Polski na Ukrainę zajęło nam to godzinę, staliśmy w normalnej kolejce (Polacy odprawiają bardzo szybko, Ukraińcom idzie to znacznie wolniej). W drugą stronę było nawet nieco szybciej dzięki zdolnościom negocjacyjnym naszego kierownika. Załatwił on z Ukraińcami dokonanie odprawy poza kolejnością. Polacy sami przepuszczają turystów i grupy zorganizowane poza kolejką, co wiąże się z koniecznością przechodzenia przez barierki z bagażami (we wrześniu podczas powrotu z Krymu trzeba było nawet podobno przechodzić przez plot :-).

Po stronie ukraińskiej nadal jest biurokracja, tzn. trzeba wypełniać tzw. kartki imigracyjne, które oddaje się przy wyjeździe (w razie ich zagubienia mogą być problemy). Dodatkowo kartki te sprawdzano, wraz z paszportami, podczas kontroli na Przełęczy Użockiej (jest tam posterunek ukraińskich pograniczników sprawdzających dokumenty wszystkim przejeżdżającym przez to miejsce w strefie nadgranicznej).

Na terenie Ukrainy poruszaliśmy się wynajętym tamtejszym autokarem, który czekał na nas tuż za przejściem granicznym (na koniec też tam zostaliśmy przywiezieni). Sama wyprawa miała dość intensywny program, czyli było sporo oglądania i zwiedzania. Wyjeżdżaliśmy ok. 9 rano (w ostatni dzień nawet godzinę wcześniej), przyjeżdżaliśmy na nocleg wieczorem (godz. 18 - 19, ale zdarzało się nawet 21 - 22). Po samych górach nie chodziliśmy pieszo, poza wspinaniem się na wzgórze w Chuście, na którym znajdują się ruiny zamku. Krajobrazy i widoki były jednak i tak piękne, gdyż w części górskiej dopisywała pogoda. Wyjechaliśmy na początku długiego weekendu, uciekając przed deszczem w Polsce (tylko w Bieszczadach była wtedy piękna pogoda), który dopadł nas dopiero na nizinach w sobotę i niedzielę (ciągłe opady w sobotę, przelotne w niedzielę).

Przejechaliśmy m.in. przez Przełęcz Użocką oraz przez Przełęcz Tatarską. Najwięcej jednak wrażeń dostarczył przejazd z Tiaczewa do Rachowa: podczas wieczornej burzy jechaliśmy pełną zakrętów górską drogą, poprowadzoną tuż przy brzegu szerokiej i wzburzonej Cisy (rzeka graniczna z Rumunią). Widoki na góry były niesamowite, a grozy dodawał im zapadający zmierzch.

Nocowaliśmy w tzw. turbazach, czyli odpowiednikach naszych schronisk. Pierwszy nocleg był w Rozluczu (ok. 30 km przed Przełęczą Użocką) w warunkach iście spartańskich, tzn. w budynku nieremontowanym chyba od chwili jego zbudowania jakieś 30 lat temu, w zimnych i zakurzonych pokojach, bez ciepłej wody, a także bez zasięgu telefonów komórkowych. Kolejne noclegi były już w przyzwoitszych warunkach, choć i tak dostarczały one różnych wrażeń. Z ciekawszych można wymienić: nową, wyremontowaną łazienkę z brakiem odpływu dla prysznica; upchnięcie w małym pokoju pięciu łóżek w ten sposób, że ledwie otwierały się drzwi, ale już nawet nie było gdzie postawić bagaży; niedziałającą spłuczkę WC w nowej łazience (trzeba było spłukiwać prysznicem), tudzież niedomykające się do niej drzwi (od nowości wypaczone). Niemniej jednak było nieco lepiej niż 5 lat temu, gdy byłem na podobnym objeździe.

Ceny na Ukrainie w sklepach są już w zasadzie takie jak w Polsce. W knajpach jest nadal taniej - przyzwoity, dwudaniowy obiad z piwem można zjeść już za kilkanaście złotych. Gotuje się tam smacznie, natomiast czasem można bardzo długo czekać na podanie posiłku (rekord padł w Żabiem, gdzie czekaliśmy półtorej godziny na obiad). Posiłki były we własnym zakresie, tzn. śniadania każdy robił sobie sam, natomiast na obiadokolacje chodziliśmy najczęściej w grupach do knajp. Zdecydowanie godny polecenia jest bar o charakterze pubu tuż przy dworcu kolejowym w Kołomyi (rekordowo szybka, miła, kompetentna obsługa, b. tanio, czysto, smacznie), natomiast odradzam lokal z grillem nad rzeką w Użhorodzie, do którego zniechęciła nas wyjątkowo powolna obsługa w wieku tuż przedemerytalnym, o mentalności postsowieckiej (ci, co zostali, otrzymali zresztą mało jadalne szaszłyki). Generalnie z jedzeniem nie jest najgorzej, aczkolwiek, jak to na wschodzie, na pewne niespodzianki trzeba być przygotowanym (na przykład zamawiając surówkę z ogórków i pomidorów bez śmietany, można być niemal pewnym, że i tak przyniosą ze śmietaną, zdarza się też, choć jednak coraz rzadziej, podawanie osłodzonej już herbaty).

Z telefonami komórkowymi na Ukrainie raczej nie ma problemu. Mnie roaming działał bez zarzutu, zasięgu nie było chwilowo w paru miejscach w górach (wyjątkiem był pierwszy nocleg, o którym już pisałem). Tak na przykład nie było problemu z zasięgiem na Przełęczach Użockiej czy na Tatarskiej, choć przy zjeżdżaniu z nich miejscami zanikał).

Byliśmy na zachodniej Ukrainie, a zatem poparcie dla Juszczenki nie powinno dziwić, niemniej zaskoczyła mnie wielość plakatów z poparciem dla niego (i to często jeszcze z 2004 r.!) także w miejscach urzędowych czy wiązanie na znak poparcia na przydrożnych krzewach i płotach pomarańczowych wstążeczek.

Podsumowując, wyjazd był krajoznawczo udany, zobaczyłem wiele nowych miejsc, a te, które już widziałem, utrwaliłem sobie. Wyprawę organizował Uniwersytecki Klub Turystyki Wschodniej Traktiry. Koszt zamknął się w ok. 1000 zł od osoby, z tego 600 zł stanowiła oplata dla organizatora (przejazdy, noclegi, ubezpieczenie), a resztę - wydatki na jedzenie (wliczając w to zakupy "procentowe" : - ) oraz koszty wstępu do zwiedzanych obiektów [z reguły kilka hrywien, w zasadzie nie ma już oddzielnych opłat dla innostranców, natomiast dość często trzeba oddzielnie płacić za możliwość fotografowania (ok. 10 hr) oraz filmowania (ok. 20 hr)]. Nie ma problemu z dostępem do gotówki, nawet w mniejszych miastach są bankomaty akceptujące popularne karty bankomatowe (np. Maestro), natomiast kartą można płacić raczej jeszcze rzadko (nie próbowałem).

Ukraińcy zasadniczo mówią po ukraińsku, po rosyjsku coraz niechętniej (ale dobrze go rozumieją). Jednak problemów z dogadaniem się nie ma, czasem mogą być pewne kłopoty ze zrozumieniem tego, co opowiada w jęz. ukraińskim przewodnik w muzeum. Oczywiście, znajomość cyrylicy jest nieodzowna, natomiast angielski jest nieprzydatny.

Dodatkową atrakcją wyjazdu było godzinne spotkanie w Żabiem (Werchowynie) z Romanem Kumłykiem, który grał z kapelą huculską na tegorocznej Nowej Tradycji (http://www.polskieradio.pl/rckl/nowa_tradycja_2006_23_3.asp) (nawiasem mówiąc, ma z niego mieszane wspomnienia, bo zamiast 10 utworów organizatorzy pozwolili mu zagrać ostatecznie tylko 6, tłumacząc się ograniczeniami spowodowanymi transmisją radiową). Jest to człowiek - orkiestra, potrafiący grać na niezliczonej liczbie instrumentów, ale także i doskonale opowiadać. Obecnie stara się o utworzenie w Żabiem muzeum kultury huculskiej. Na razie na piętrze swojego domu stworzył coś w rodzaju izby tradycji, gromadząc w niej wiele instrumentów oraz pamiątek związanych z kulturą huculską. Polskie grupy bywają tam dość często.

Pozdr.
Marcin


Koleżanka, która była napisana na tym wyjeździe, po przeczytaniu relacji napisała:

Ładnie napisane. Dodałabym tylko jeszcze trochę zachwytów na temat cerkwi, synagog, kirkutów, kwiatów, dzikich psów, kotów i słówko o badziestwach :)>>

A zatem poprawiam się :).

Widzieliśmy sporo cerkwi, które po rozpadzie Związku Radzieckiego przestały pełnić rolę rozmaitych składów, magazynów czy zakładów i przywrócono im rolę religijna. Niektóre z nich robią naprawdę spore wrażenie, jak na przykład piękna drewniana cerkiew św. Jura w Drohobyczu, ubiegająca się o wpisanie jej na listę obiektów chronionych przez UNESCO. Dziś jest przede wszystkim muzeum, ale trzy razy w roku są w niej odprawiane msze. Ciekawostką jest, że inna drewniana cerkiew jest w tym mieście zlokalizowana na terenie jednostki straży pożarnej. Warto również wspomnieć o śladach dawnej licznej obecności Żydów w postaci synagog (udało nam się obejrzeć od środka synagogę w Chuście dzięki życzliwości i gościnności jej gospodarza, który chętnie opowiadał i pokazywał symbole religijne) oraz kirkutów (m.in. duży kirkut znajduje się na obrzeżach Wyżnicy). Wszystko to, jak również kościoły katolickie (m.in. polski w Drohobyczu, o którego historii opowiedział nam kościelny), stanowi interesujące świadectwo historii tych ziem. Na Ukrainie, poza terenami wysoko położonymi, wiosna jest już w pełni, więc było już pięknie, zielono i kwitnąco. W Użhorodzie nawet zatrzymaliśmy się w celu uwiecznienia na zdjęciach kwitnących jabłoni. Zawiodły jednak narcyze. Za Chustem znajduje się ich rezerwat i powinny ich tysiące kwitnąć właśnie na początku maja. Niestety, w tym roku spóźniły się i udało nam się zobaczyć tylko bodaj dwa już kwitnące kwiaty. Reszcie brakowało jeszcze do rozkwitnięcia kilku dni.

Wspomniane wyżej badziestwa to nieco żartobliwe, a nieco lekceważące określenie stosowane przez naszego kierownika na różne pamiątki z regionu, w którym byliśmy. Uczestnicy wyprawy często i gęsto domagali się czasu wolnego na widok rozmaitych bazarów i rynków. Efektem ich eksplorowania ;-) były dość liczne zakupy, w których przodowała (domagająca się wyżej uzupelnienia) Karolina. Kupiła m.in. w Rachowie całkiem gustowny kapelusz :-).

Wrażeń estetycznych zatem także na Ukrainie nie zabrakło :-).

pozdr.
Marcin