Grecja i Bułgaria (2006)
Podróż do Bułgarii, którą odbyłyśmy 2 lata temu (Stara Płanina i północna część wybrzeża) pozostawiła lekki niedosyt gór i ciekawość pozostałych części kraju. Bułgarzy nam polecali wg. nich najpiękniejsze góry - Rodopy, w których pogoda zawsze sprzyja turystom. Po kilku wyprawach górskich suto zaprawianych deszczem i burzami - dwa razy nie trzeba nam było powtarzać. Właściwie już podczas tamtej wyprawy podjęłyśmy decyzję, że kiedyś pojedziemy w Rodopy.
Po zbadaniu połączeń okazało się, że najtaniej dotrzeć do Bułgarii.... przez Grecję. Podróż do Thessalonik (Salonik) jest o kilkaset złotych tańsza niż do Sofii, do której nie latają tani przewoźnicy. Rodopy leżą dokładnie w połowie drogi między Sofią a Salonikami. Uznałyśmy, że będzie to dobra okazja do poznania Tracji i Macedonii również po greckiej stronie granicy.
7 lipca 2006 - piątek
Thessaloniki
Samolot Centralwings wylądował zgodnie z planem o 9:50. Na lotnisku przywitała nas Ania, która przyleciała z Dublina w środku nocy. Lotnisko jest dobrze skomunikowane z centrum (autobusy kursują co pół godziny), dzięki czemu Ania już zdążyła zrobić rundkę po mieście. Postanowiłyśmy ten dzień przeznaczyć przede wszystkim na sprawy organizacyjne: dokupienie brakującego sprzętu, sprawdzenie połączeń do Bułgarii i promów na Samotrakę. Sprawnie dotarłyśmy na plac Aristotelous - wielki deptak i centrum życia towarzyskiego z wszechogarniającym zapachem kawy. Stąd można rzucić okiem zarówno na port, jak i na górującą nad miastem starą dzielnicę. Według przewodnika miała się tu znajdować informacja turystyczna. Niestety znalezienie jej okazało się nie lada wyczynem. Instruowane przez kolejne życzliwe osoby tułałyśmy się dość długo w okolicach placu, aż zrezygnowane wylądowałyśmy w przyjemnym parku w okolicach muzeum archeologicznego. Sjesta to najlepszy pomysł pod słońcem. Nie dość, że zażywasz błogiego odpoczynku, wyciągasz zbolałe odnóża, to jeszcze można zasięgnąć języka. Dla nas pomocny okazał się czekający na syna pan, który nie tylko udzielił cennych rad na temat miejsc godnych zwiedzenia, ale jeszcze obdzwonił kilka osób, uzyskując namiary na informację turystyczną (tu nazywaną policją turystyczna). Znajduje się przy ul. Dhodhekanissou. Można tam uzyskać mapę miasta i kilka "przydatnych" adresów. Doświadczenie całodziennej tułaczki po tym wielkim mieście doprowadziło nas do kilku wniosków: 1 nie należy za bardzo wierzyć "życzliwym" zwłaszcza, kiedy podają konkretny adres, ponieważ ten zazwyczaj nie istnieje; 2 korzystanie z biura pośredniczącego w wynajmowaniu kwater prywatnych jest stratą czasu - próbują przekonywać, że w mieście nie istnieją niższe niż 3-gwiazdkowe hotele; 3 dokądkolwiek nie chcesz pójść i tak każda droga zaprowadzi cię na plac Aristoteleus.
Znalezienie noclegu było dość czasochłonne. Najskuteczniejszą metodą okazało się obdzwonienie tanich hoteli, których adresy i telefony są podane na mapie. Większość hoteli, niezależnie od standardu znajduje się w okolicach głównej ulicy miasta - Egnatia. Są to najczęściej sympatyczne kamienice z około 20 pokojami. Dwójkę z dostawką można dostać już za 50-55 EUR. Ceny rosną w październiku, kiedy w mieście organizowane są targi.
Saloniki nie zrobiły na nas najlepszego wrażenia, może dlatego, że są zbyt duże, żeby można było tutaj odpocząć. W końcu to drugie co do wielkości miasto Grecji - duży ośrodek handlowo-przemysłowo-kulturalny. Dokładne zwiedzanie zostawiłyśmy sobie na koniec podróży.
8 lipca 2006 - sobota
Weria, Wergina i grobowce macedońskie
Ten dzień przeznaczyłyśmy na podróż do Werginy - miejscowości znanej z grobowców Filipa II (ojca Aleksandra Wielkiego) i kilku członków rodziny królewskiej. Do Werginy można się dostać przez Werię - nieduże miasto malowniczo położone na granicy między żyzną równiną na zachód od Salonik, a górami Vermio. Z Salonik kursuje tu kilka autobusów dzienne (45 min - 1,5 godz. w zależności od rodzaju autobusu). Potem należy się przesiąść w autobus do Werginy (20 min jazdy, kilka dziennie). Samej Werii warto poświęcić kilka chwil. Jest bardzo przyjemnym miasteczkiem położonym z dala od uczęszczanych szlaków turystycznych, z bogatą historią, wąziutkimi uliczkami i mnóstwem maleńkich starożytnych i średniowiecznych kapliczek. Doliczono się około 60 kościołów, dzięki czemu Weria zyskała nazwę "małej Jerozolimy". W latach 50 I w. w mieście nauczał św. Paweł. Dziś kościoły przeważnie są zamknięte na głucho i często trudne do odnalezienia. Ukryte między domami mieszkalnymi wyrastają nagle z ziemi. Warto jednak wybrać się na spacer i czasem zajrzeć przez szparę, żeby obejrzeć freski z XII wieku lub jeszcze starsze mozaiki.
Zostały nam w pamięci jeszcze dwa obrazki z Werii. Pierwszy to ikony w barze fast food powieszone nad sałatkami, tuż obok zdjęć krajobrazów. I jeszcze najmniejszy dworzec autobusowy jaki widziałyśmy, wielkości mniej więcej podwórka w kamienicy. Tamtejsi kierowcy są mistrzami świata w manewrowaniu 50-osobowym autobusem!
Wergina - starożytne Aegae, pierwsza stolica Królestwa Macedonii - to duża wieś, w której skupiło się kilka cennych obiektów archeologicznych. Najbardziej znane to grobowce komorowe Filipa II i kilku członków rodziny królewskiej (w tym przypuszczalnie Aleksandra IV, syna Aleksandra Wielkiego). Grobowce odkryto dopiero pod koniec lat 70-tych XX wieku. Wykopaliska robią duże wrażenie. Niektóre grobowce zostały zrabowane jeszcze w starożytności. Za to komora, w której pochowano Filipa II cudem zachowała się w stanie nienaruszonym. Zachwyca już sam kształt i zdobienie miejsca pochówku w formie małej świątyni wkopanej w ziemię. W zdumienie wprawia wystawiona w gablotach zawartość grobowców - kompletne zbroje, złote urny i wieńce pogrzebowe oraz wszelkie inne przedmioty, jakie tradycyjnie umieszczano przy zmarłym. Trudno uwierzyć, że te wszystkie przedmioty mają ponad 2 tysiące lat. Zdecydowanie polecamy wizytę w muzeum.
Jakieś 500 m wyżej znajduje się jeszcze jeden grobowiec macedoński (prawdopodobnie Eurydyki - matki Filipa II) odkryty w połowie XIX wieku. Robi wrażenie, może dlatego, że nie jest odrestaurowany. Idąc dalej w górę dochodzi się do ruin pałacu Palatitsa (z III w. p.n.e.). Usytuowany na wzgórzu pałac był prawdopodobnie letnią rezydencją ostatniego króla Macedonii. Z ciekawych obiektów zachowała się cenna mozaika, której niestety nie można obejrzeć. Woda i mróz nie służyły jej, więc ukryto ją pod żwirem i folią. Z góry rozciąga się piękny widok na równinę i fragmenty teatru, w którym zamordowano Filipa II.
W wiosce spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. Zaczepił nas starszy Grek, który świetnie mówił po polsku. Opowiedział nam, że przez ponad 20 lat pracował w Polsce. Całkiem dobrze ją wspominał.
9 lipca 2006 - niedziela
Tessaloniki - Sandanski - Melnik - Monastyr Rożeński
Aby przedostać się do Bułgarii należy - nie zważając na porady przewodników i policji, które polecają korzystanie z agencji turystycznych - udać się na dworzec kolejowy, przy którym znajduje się również dworzec autobusów dalekobieżnych. Pociągi do Sofii kursują 3 razy dziennie i wszystkie zatrzymują się w Blagoevgradzie i Sandanskim (10-12 EUR), autobusy są 2 (16 EUR, do Sofii - 21 EUR). Podróż trwa ok 2,5 godziny. Przejście Kulata nie jest zbyt tłoczne, więc podróż przebiega dość sprawnie.
W Sandanskim kierowca wysadził nas z dala od centrum, tuż przy górującym nad szosą 7 metrowym pomniku Spartakusa. Miasto - jak wiele innych w Bułgarii - swą nazwę zawdzięcza jednemu z XIX-wiecznych bojowników o wolność. Jednak najbardziej znanym mieszkańcem miasta jest właśnie Spartakus, który ponoć tutaj się urodził. Szkoda, że po starożytnej historii nie ma tu śladu. Miasto jest kolejnym przykładem socjalistycznego nieładu architektonicznego. Z przewodnika wynikało, że warto tu pospacerować przez chwilę, my jednak nie znalazłyśmy nic godnego uwagi. Co prawda też nie za bardzo szukałyśmy, dla nas była to tylko stacja przesiadkowa do Melnika. Na korzyść Sandanskiego przemawia nowy i czyściutki dworzec. Szczęśliwie około godz. 11 udało nam się złapać autobus do Melnika (2,5 leva) i już w południe mogłyśmy się rozkoszować utęsknioną sałatką szopską i owczarską oraz frytkami z sirienie, zapijanymi - znanym nam już - piwem Zagorka.
Okolice Melnika wprawiają w sielski nastrój. Krajobraz łagodnie pagórkowaty niczym nie zwiastuje bliskiego i groźnego pasma Pirinu. Gdzieniegdzie rozrzucone są nieliczne winnice. Aż dziw, że ta okolica słynie w świecie z wina. Tuż przed miasteczkiem zaczynają się pojawiać skalne piramidy w kolorze piaskowym, które ciągną się aż za Rożen. Melnik jest najmniejszym bułgarskim miastem (ma mniej niż 300 stałych mieszkańców), za to z bardzo długą historią. Założyli je Trakowie, od czasów rzymskich było ważnym ośrodkiem religijnym, kulturalnym i administracyjnym. W XIII wieku zbudowano tu twierdzę, której ruiny nadal górują nad miastem. Tuż obok znajduje się fragment domu bojarskiego z X wieku - najstarszego budynku mieszkalnego w Bułgarii. Z okresu II państwa bułgarskiego zachowało się też kilka fragmentów cerkwi. Najwięcej zabytków - zarówno cerkwi, jak i pięknych domów - pochodzi z okresu bułgarskiego odrodzenia narodowego. Trzeba mieć sporo szczęścia, żeby trafić na otwarcie cerkwi. Niektórych nie sposób nawet znaleźć. Jednym z ciekawszych budynków jest XVIII-wieczny dom rodziny Kordopulo (obecnie muzeum). Oprócz typowego wystroju z tamtych czasów można też zwiedzić piwnice, w których w idealnej temperaturze 10-12 stopni dojrzewa wino. Melnik zasłynął z produkcji wina w czasach niewoli tureckiej, choć ten szlachetny trunek produkowany był w okolicach już od X wieku. W cenę biletu (2 lv) wliczona jest degustacja (winko takie sobie, trochę jeszcze za młode). Na miejscu można też kupić wino w ilościach hurtowych.
Tego samego dnia pojechałyśmy do Monastyru Rożeńskiego, położonego 10 km na wschód od Melnika. Połączenia autobusowe nie są zbyt częste, ale wycieczka piesza też może być atrakcyjna. Szosa biegnie głęboką doliną, której zbocza tworzą efektowne skalne piramidy. Od wsi Rożen (piękne stare domy, tyle, że strasznie zaniedbane) trzeba się przejść szosą w górę, by po ok. 20 min. zobaczyć cerkiew św.św. Cyryla i Metodego, położoną poza murami klasztoru. Sam klasztor urzeka przede wszystkim swoją prostotą i ciszą. Powstał na początku XIII wieku. Obecny kształt cerkiew uzyskała w XVI wieku. ściany zewnętrzne i wewnętrzne cerkwi, jak również ściany znajdującego się na piętrze refektarza, zdobią freski z XVI-XVIII wieku. Drewniana galeria otaczających cerkiew zabudowań cała opleciona jest winoroślą. Z okien refektarza można podziwiać nieodległe skalne piramidy mocno porzeźbione przez wodę. Wejście do klasztoru jest darmowe, niestety nie można tu robić zdjęć. To chyba najczęściej łamany zakaz w Bułgarii.
Do Melnika warto wrócić krótszą 6-kilometrową drogą przez góry (zielony szlak). Po drodze można podziwiać niesamowite kształty piramid, które w promieniach zachodzącego słońca przybierają kolor intensywnie rudy. Widoki jedyne w swoim rodzaju. Trasa przyjemna i bezstresowa, jeśli nie liczyć kilku trawersów z dużą ekspozycją i dość stromego zejścia do Melnika. Najbardziej emocjonującym momentem okazało się wejście do miasteczka, w którym zaatakowały nas psy pasterskie. Szczęśliwie pasterze zdążyli uratować nasze zagrożone kończyny, ale skołatane nerwy należało szybko uciszyć wizytą w winiarni.
Wino jest wszechobecnym dobrem w tym małym miasteczku. Ulice Melnika pełne są straganów kuszących nie tylko dywanikami, miodami, ale przede wszystkim winem, którego cena zachęci nawet dusigroszy.
Liczba knajp przypadających na jednego stałego mieszkańca zadziwiłaby nawet Greka. Przy licznych stolikach nawet w szczycie sezonu siedzą nieliczni turyści. Do dziś nie możemy pojąć, z czego ci ludzie się utrzymują - zwłaszcza, że dobry miejscowy zwyczaj nakazuje pierwszą lampkę wina zaserwować gościowi gratis! Po opróżnieniu dwóch butelek (polecamy czerwone wino "iz Harsovo") część ekipy uznała, że bezpieczniej będzie przyjąć pozycję horyzontalna i uzupełnić braki snu. Panie o mocniejszych głowach przyłączyły się do kibiców piłki nożnej. Właśnie Francja grała z Włochami o pierwsze miejsce! Czym to się skończyło - wiadomo. Dla nas jeszcze jedną lampką wina gratis.
10 lipca 2006 - poniedziałek
Podróż do Goce Dełczew
Po porannym pożegnalnym spacerze po Melniku, udałyśmy się do Sandanskiego (autobus o 13). Kolejny cel to Goce Dełczew - miasteczko położone na pd-zach skraju Rodopów. Miałyśmy dużo szczęścia, ponieważ autobus w tamtym kierunku jeździ tylko od piątku do poniedziałku raz dziennie (o 15). Więcej połączeń można złapać z Blagoevgradu. Nieco nas zaskoczyła cena (8,5 lv od osoby), ale uznałyśmy, że może to prywatny przewoźnik. Sprawa się rozstrzygnęła tuż za miastem. Trasa nie wiedzie na południe od Pirinu, ale autobus okrąża masyw od północy pokonując trzykrotnie dłuższą drogę. W ten sposób podróż zajęła nam 4 godziny. Jako nagroda pozostał nam "rzut okiem" na pasma Pirinu i droga przez przepiękne przełęcze. Jako kara - uziemienie z noclegiem w Goce Dełczew.
Miasto na pierwszy rzut oka nie robi dobrego wrażenia. Dworzec otoczony jest bazarem. Bardziej zabytkowe centrum oddalone jest od dworca o jakieś 15 minut marszu. Powoli odnawiane są kamieniczki, wymieniany bruk. Podobno w Goce Dełczew jest kilka miejsc wartych zwiedzenia. My dotarłyśmy wieczorem, więc zdołałyśmy zwiedzić tylko restaurację. I tu przeżyłyśmy miłe zaskoczenie. W lokalu przypominającym nieco nasz dawny "GS" podawali całkiem przyzwoite jedzenie i to za rozsądną cenę. Rozszerzyłyśmy kulinarna wiedzę o smak "sirienie na ciepło".
Tani nocleg można znaleźć w schronisku tuż obok dworca autobusowego. Niełatwo je wypatrzeć wśród straganów. Warunki schroniskowe (ostatni remont nie później niż w latach 70-tych), kibelki "narciarskie", ale jak na te możliwości jest naprawdę czysto.
Na dobranoc doświadczyłyśmy jeszcze bułgarskiej biurokracji. W Bułgarii istnieje obowiązek meldowania gości. Trzeba wypełnić specjalny druczek z mnóstwem informacji. We wszystkich miejscach, w którym gospodarze przestrzegali przepisu, wypełnianie formularza brali na siebie. Tutaj recepcjonista był bezlitosny - kazał wypełnić dwie kopie i bardzo skrupulatnie sprawdzał czy dobrze napisałyśmy każdą literkę. Ponieważ jego możliwości komunikacyjne ograniczały się do bułgarskiego, postarał się o tłumacza. Nie obyło się bez tradycyjnych pytań o naszych mężów i propozycji prawie matrymonialnych. Starszy pan (nasz tłumacz) okazał się ciekawą postacią. Twierdził, że jest wnukiem Rimskiego-Korsakowa, wywiezionym w czasie wojny z Rosji. Jego nianię ponoć zabili Bułgarzy (za to ich nienawidził), został oddany do kogoś na wychowanie, a ten (fałszywy Bułgar!) sprzedał go Cyganom, od których uciekł w wieku 18 lat. Potem tułał się po świecie, mieszkał przez 20 lat na Kubie, z której uciekł do Stanów, by tam na uniwersytecie w Kalifornii nauczać historii rewolucji. Twierdził, że ma 18 dzieci (w różnych miejscach na świecie) i zna kilkanaście języków. Do dziś nie wiemy, ile prawdy jest w tych opowieściach. Udało nam się tylko sprawdzić, że nieźle zna kilka języków. Przekonywał nas, że Bułgarzy są fałszywi i nie należy im ufać. Ale do Bułgarii wraca ze względu na niesamowitą przyrodę. I tego ostatniego postanowiłyśmy się trzymać.
11 lipca 2006 - wtorek
Goce Dełczew - Satovcza - Dospat - Borino - Jagodinska Jaskinia - Jagodina
Goce Dełczew zdecydowanie nie jest bramą wjazdową w Rodopy dla osób, które nie dysponują własnym pojazdem. Dzięki życzliwości kilku osób (i nie były to panie w informacji) dowiedziałyśmy się, że należy udać się do Satovczy. Miejscowość ta w żadnym razie nie wygląda na ostatni przystanek. O 7:00 wsiadłyśmy więc do autobusu. Miły kierowca wysadził nas 2 km za miastem twierdząc, że tam łatwiej nam będzie łapać stopa w kierunku Dospatu. Niewątpliwie miał rację, szkoda tylko, że ominęłyśmy sympatyczną miejscowość, w której obok cerkwi stał meczet - widomy znak obecności Turków lub - bardziej prawdopodobne - Pomaków (Słowian-muzułmanów). Wystarczyło wystawić rękę i pierwszy samochód zatrzymał się ochoczo. Widać każdy w okolicy rozumie, że innych możliwości nie ma, więc ludzie chętnie sobie pomagają. Zresztą, trzy dziewczyny z plecakami najwyraźniej nie są w Rodopach częstym zjawiskiem. Po kilku dniach przyzwyczaiłyśmy się do statusu odmieńca. Bułgarzy okazali się bardzo pomocni. Jeśli nie mogli nas dowieźć do celu, zatrzymywali nam kolejny samochód. I tak, bez wyraźnego nadwyrężania stawu barkowego, podróż przebiegała całkiem sprawnie. Tylko trochę nam było żal mijanych miejscowości (Dospat, Borino), które kusiły nas białymi domami z czerwonymi dachami i wieżami minaretów, a czasem ukrytym między stokami jeziorem. Jeszcze przed południem wylądowałyśmy na drodze do Jaskini Jagodinskiej. Trasa z Teszela do jaskini jest niesamowita. Wiedzie bardzo wąską jednopasmową drogą. Zbudowano ją we wcięciu w wysokich skałach. Miejscami odległość miedzy krawędziami doliny wynosi zaledwie kilka metrów. Już dla samych widoków warto powędrować czerwonym szlakiem biegnącym oczywiście szosą. W połowie drogi odbija niebieski szlak do Djawolskiego Mostu. Niestety trasa jest nieczynna - drabinki wzdłuż potoku zawaliły się, przejście tylko dla tych, którzy lubią łazić po górskich potokach.
Do Jaskini Jagodinskiej można wejść co godzinę z małą przerwą w środku dnia (3 lv). Obok całkiem fajna knajpka oferuje podstawowe jadło. W jaskini ruch spory jak na bułgarskie warunki. Razem z nami weszła wycieczka. Mimo tłumu przewodnik bardzo starał się przekazać cudzoziemcom kilka informacji po angielsku. Jagodinska Jaskinia jest jedną z najpiękniejszych i największych w okolicy (6,5 km długości). Do zwiedzania udostępniono dużą część najniższego korytarza z ciekawą szatą naciekową. Do tego można robić zdjęcia. Niemałym zaskoczeniem była obecność bożonarodzeniowej choinki. Co roku speleologiczna brać urządza sobie tu świąteczne spotkanie. Widać mikroklimat jaskini dobrze konserwuje świerki.
Kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się pieczara, w której odkryto szczątki ludzkie sprzed 6 tys. lat. Wykopaliska dowiodły, że ostatni mieszkańcy wyprowadzili się stąd zaledwie 300 lat temu. W pieczarze urządzono małe muzeum. Cudzoziemców oprowadza miła 15-letnia Simona, która z dużym zaangażowaniem prezentuje eksponaty i metody wyrabiania naczyń, konstrukcję pieców itp. Tyle ciekawostek i tylko za 1 lv! I wszystkiego można dotknąć i sprawdzić jak się mełło ziarno. Młoda przewodniczka chodzi do liceum językowego, a w wakacje dorabia sobie jednocześnie ćwicząc język. Zaimponowała nam. Była naprawdę profesjonalna. Simona pomogła nam znaleźć nocleg u pani przewodnik grup bułgarskich. Po emocjonującej podróży w czasie, udałyśmy się czerwonym szlakiem w górę do oddalonej o 2,5 km wsi Jagodina. UWAGA! tradycyjnie trasa na mapie przebiega inaczej niż w terenie. Tym razem zmiana jest korzystna - wreszcie puszczono szlak leśna drogą, a nie szosą.
Wieś jest pięknie położona między wzgórzami. Z dala rzuca się w oczy żółty minaret. W lekko ospałym centrum znajduje się trzygwiazdkowy hotel. Budowla zupełnie nie pasuje do atmosfery miejsca. Na wstępie zaczepił nas staruszek obwieszony medalami z czasu wojny i oczywiście wypytał "skąd i dokąd". Pogawędka była naprawdę miła. Żadnej ze stron nie przeszkadzało, że druga strona mówi niezrozumiałym językiem.
Nasza kwatera okazała się całkiem przyjemna, z dostępem do kuchni i sympatyczną werandą, z której można było obserwować krzątających się przy sianie sąsiadów. Cena standardowa - 10 lv od osoby. Gospodyni z odmętów niepamięci starała się wydobyć słówka angielskie po to, by zareklamować miejscowe atrakcje przyrodnicze. Pytałyśmy o religię, jako że we wsi widziałyśmy tylko meczet, a nie rzuciły nam się w oczy tradycyjnie ubrane muzułmanki. Okazuje się, że w Jagodinie uchowało się tylko kilku muzułmanów, reszta jest bezwyznaniowa.
Przy okazji dowiedziałyśmy się, że Jaskinię Jagodińską i połączoną z nią pieczarę, w której jest muzeum można zwiedzać w sposób niekonwencjonalny. Miejscowy speleolog organizuje 8-godzinne wycieczki na niższe poziomy jaskini. Zapewnia sprzęt wspinaczkowy. Cena jest do przełknięcia - ok. 30 lv. Niestety speleolog okazał się nieosiągalny telefonicznie.
Wieczorkiem udało nam się jeszcze pospacerować po okolicy, poobserwować życie wioski. Najbardziej wytrwałe zostały nagrodzone wycieczką na minaret.
12 lipca 2006- środa
Jagodina - Trigradskie Skały i Djawolsko Grło - Jagodina
Postanowiłyśmy zostać w gościnnej Jagodinie jeszcze jedną noc. Ten dzień poświęciłyśmy na wycieczkę do Trigradskich Skał i jaskini Djavolsko Grło. Trasa z Jagodiny wiedzie po grzbiecie wśród świerkowych lasów i pięknie kwitnących łąk. Pięciokilometrowy odcinek do Trigradu zajął nam sporo czasu z powodu bajecznie kolorowych motyli, którym fotografowie nie mogli odpuścić. Z Trigradu trzeba przejść jeszcze około 2 km szosą do jaskini. Wejście jest bezpłatne i bez przewodnika. W jaskini nie ma efektownych nacieków, jest za to kilka płaskorzeźb. Po pokonaniu ponad 300 schodów w górę dochodzi się do kilkudziesięciometrowego wodospadu. Wyjście z Djawolskiego Grła (Diabelskie Gardło) jest ponorem. Na zewnątrz można zobaczyć jak głęboko rzeka wcięła się w marmurowe ściany. Wokół wysoko wznoszą się Trigradskie Skały, w których znajduje się wiele małych i większych pieczar i jaskiń. Wiele z nich było zamieszkałych juz 6 tysięcy lat temu. Niektóre są udostępnione do zwiedzania. Trzeba jednak mieć sprzęt wspinaczkowy i choć niewielkie doświadczenie speleologiczne.
Dalsza część trasy wiedzie niezwykle wąską dolina otoczoną bardzo wysokimi skałami. Niestety szlak idzie po szosie, która wije się wzdłuż rzeki, a czasem wpada w wydrążony w skałach tunel. Szybko jednak okazało się, że nie będziemy musiały pokonywać 10 km na własnych nogach, bo życzliwy kierowca sam się zatrzymał. Nie znał niestety żadnego obcego języka w stopniu wystarczającym, by zrozumieć, że my mamy ochotę przejść się po górach. Dlatego zamiast wysadzić nas w miejscu gdzie szlak - wedle zeznań naszej gospodyni - schodził wreszcie z szosy, zawiózł nas prawie do samej Jagodiny. Szczęśliwie ok. 3 km przed wsią wreszcie się poddał i pozwolił nam iść ścieżynka wspinającą się na górę, za którą było już widać Jagodinę. Nic jednak w tych górach nie może być łatwe. W połowie drogi ścieżka się skończyła i musiałyśmy się kierować intuicją i topografią, ryzykując zwalenie się do jakiejś przepaści. Kierując się zasadą, by wybierać najmniej obiecujące ścieżki dotarłyśmy do celu. Dzień był udany, pogoda nam sprzyjała, a okolice Jagodiny coraz bardziej nam się podobały.
13 lipca 2006 - czwartek
Jagodina - Smoljan - Mogilica - jaskinia Uchłowica
Tego dnia w planach miałyśmy przeniesienie się do Smoljanu. Nasz dobrodziej z poprzedniego dnia zaproponował podwózkę za cenę biletu autobusowego (9 lv za 1,5 godziny jazdy). Mimo, że nie była to propozycja bezinteresowna, przystałyśmy na nią, sprawdziwszy uprzednio u naszej gospodyni ceny oficjalnych przewoźników. Inne rozwiązanie to autobus do Devina o 7 rano, potem trzeba łapać kolejny do Smoljanu (podobno jest ich dużo). Podróżując bez przesiadki zaoszczędziłyśmy sporo czasu, dzięki czemu była jeszcze szansa na wycieczkę poza Smoljan. Informacja turystyczna w Smoljanie jest, ale czynna dopiero od 10-tej. W związku z tym zastosowałyśmy zasadę "koniec języka za przewodnika". Dość szybko udało nam się znaleźć kwaterę Margaritov za rozsądną cenę (10 lv), z ładnym widokiem na miasto i w dodatku blisko dworca.
Smoljan jest najdłuższą w Bułgarii wsią (10 km), miejscowym kurortem i najlepiej skomunikowaną miejscowością Rodopów. Można tu obejrzeć kilka starych cerkwi, turecki most i obserwatorium astronomiczne. Duże wrażenie robi nowoczesna, pachnąca jeszcze farbą cerkiew, z ładnym, prostym ikonostasem. Centralny deptak i otaczające go kamieniczki został zbudowany w latach 80-tych XX wieku. Widać, że zaprojektowano go z rozmachem, może nieco na wyrost. Część budynków świeci pustkami i niszczeje. Obok nowoczesnych banków i "wypasionych" hoteli nadal funkcjonuje poczta klimatem nawiązująca do lat 60-tych. Jest też bank, w którym pani wypełnia formularze na maszynie, a wymienić pieniądze (po korzystnym kursie) można tylko do 11:20, ponieważ od 11:30 zaczyna się "święta" przerwa śniadaniowa!
Deptak, sympatyczne kafejki i niespieszni przechodnie nadają miasteczku charakter kurortu. Przed wyjazdem udało się jeszcze przetestować miejscową kawę. Obie kawoszki (Ania i Ela) zgodnie przyznały, że trunek jest na wysokim poziomie, odpowiadającym jego wysokiej cenie. Tego samego nie możemy niestety powiedzieć o lodach, mimo że cena była równie wysoka, jak na standardy bułgarskie. Hitem w Bułgarii są lody melonowe. Zdecydowanie odradzamy ten "rarytas" W smaku wszystkie bułgarskie lody nawiązują do znanych nam z dzieciństwa "oranżadek". Przekonywałyśmy się o tym jeszcze kilkakrotnie, naiwnie wierząc, że bułgarscy lodziarze są takimi samymi mistrzami, jak bułgarscy kucharze.
Zachęcone dobrym początkiem dnia postanowiłyśmy pojechać w kierunku granicy z Grecją do oddalonej o 25 km Mogilicy. To był nasz szczęśliwy dzień - jedyny tego dnia autobus (jeździ tylko trzy razy w tygodniu) odjeżdżał właśnie za kilka minut (12:40)!
Mogilica jest niewielką wioską z rzucającym się w oczy meczetem. Z niezrozumiałych dla nas przyczyn działa tam informacja turystyczna. Pani w informacji jest co prawda bardzo miła, ale niewiele wie na temat okolicznych atrakcji. Jej rola sprowadza się raczej do prowadzenia małego sklepiku z rękodziełem i mikrobaru. Zwłaszcza to ostatnie okazało się bardzo cenne jako, że upał zaczynał już osłabiać nasz zapał. Wielkie tablice ustawione w centralnym miejscu wsi informują po bułgarsku i angielsku o miejscowych atrakcjach przyrodniczych i kulturalnych. Chyba warto tam pobyć ze 2-3 dni, żeby wszystko zobaczyć i nacieszyć się spokojem. Okolica najwyraźniej korzysta z dotacji europejskich. Na każdym kroku można spotkać tablice z gwiazdkami i informacje, jakie to działania zostały podjęte w celu przekwalifikowania regionu górniczego w turystyczny. Obecności starych kopalń nie stwierdziłyśmy, ale gdzieś musza być skoro tablica o nich opowiada.
Prawdziwą atrakcją Mogilicy jest stary XVIII-wieczny kanak - kompleks mieszkalno-gospodarczy bogatej muzułmańskiej rodziny bułgarskiej. Jeszcze do zeszłego roku funkcjonowało tu muzeum etnograficzne. Od miejscowych dowiedziałyśmy się, że kanak został odzyskany przez potomków przedwojennych właścicieli. Złośliwi sugerowali, że nowi właściciele są spokrewnieni z jednym z posłów i tylko dlatego udało im się odzyskać dom. Nikt nie był w stanie powiedzieć, czy można go zwiedzać.
Spróbowałyśmy. Drzwi stały otworem. Nowa właścicielka akurat oprowadzała gości. Cały kompleks robi niesamowite wrażenie. Jest jak wielki labirynt - ma kilka dziedzińców (a zachowała się tylko część!), ponad 50 pomieszczeń: od małych sypialni z osobnymi łazienkami (!) po przestronne hole i pokoje gościnne. Całość zbudowana z kamienia i drewna w stylu bułgarskiego odrodzenia narodowego. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ten styl wiele czerpie z tradycji tureckiej - otomany, makatki, dywany, kobieca część domu oddzielona od części gościnnej. Szczególnie piękne w mogilickim kanaku są rzeźbione sufity i szafy. Niestety dom został opróżniony z mebli. Nowi-starzy właściciele chcą go urządzić tak, jak wyglądał za czasów, kiedy mieszkali w nim ich przodkowie. Obiecują, że kanak będzie udostępniony do zwiedzania. Patrząc na wielkość zabudowań wydaje się, że jest to zadanie bardzo ambitne. Życzymy im hojnych sponsorów. Opłaty za bilety - przy tym ruchu turystycznym, który widziałyśmy w środku sezonu - z pewnością nie wystarczą na utrzymanie obiektu.
W grupie turystów znalazła się dobra dusza, która podjęła się tłumaczenia na angielski. Z wielką przyjemnością wysłuchałyśmy opowieści o historii rodziny. Bogaci Pomacy swoją fortunę zawdzięczali hodowli owiec, które wypasali dla nich na 1600 ha mieszkańcy okolicznych wiosek. Podobno byli bardzo tolerancyjni religijne. W ciężkich czasach panowania tureckiego nie raz w kanaku chronili przed Turkami niepokornych chrześcijańskich sąsiadów. Przyjemnie było posłuchać, z jaką dumą pani opowiada o swoich przodkach. Majątek zdobyty na produkcji sirienie i kaszkawału (a może i oscypków?). Przy okazji wysłuchałyśmy opowieści jednego ze zwiedzających panów o jego 30-letniej służbie na granicy z Grecją. Proponował nawet nielegalne przejście nad Morze Egejskie. Nie skorzystałyśmy.
Jakieś 3 km na północny wschód od Mogilicy, w kierunku Smoljanu znajduje się piękna jaskinia Uchłowica. Trzeba się do niej wdrapać 170 m pod górę. Podziwiając piękne widoki na zalesione wzgórza czekałyśmy aż zjawią się inni turyści. Tłumów jakoś nie było. Kiedy po kwadransie pojawiła się znana nam z innej jaskini para bułgarsko-szkocka, wreszcie znudzony swoja rolą przewodnik zdecydował się nas wpuścić do jaskini. Beznamiętnym głosem toczył swoją opowieść, lekko ożywiając się, kiedy nawiązywała się dyskusja na tematy geologiczne. W przewodniku znalazłyśmy informację, że w jaskini znajduje się duże jezioro z Brylantowym Wodospadem. W lipcu jezioro co prawda wysycha, ale zbudowany z czystego węglanu wapnia wodospad lśni śnieżną bielą i mieni się kropelkami.
Zadziwiające, że w każdej jaskini szata naciekowa jest nieco inna, choć wszystkie powstały w marmurze. Tu ściany pokrywają "mikrokalafiory", albo małe rafy koralowe. Dzięki temu, że była nas garstka mogliśmy do woli połazić po korytarzach, fotografować i dotykać. Pozwolono nam nawet zagrać na cieniutkich, niemal przezroczystych "organach".
Nasz przewodnik odradził nam powrót do Smoljanu przez góry. Szlak co prawda jakiś jest, ale jego przebieg jest skomplikowany i niepewny. Po oznaczeniach pozostał jedynie niewyraźny ślad, a ścieżki już dawno zarosły. Nie ma to jak miejscowa autoreklama.. Pozostało nam łapanie stopa. Tym razem okazało się to niezbyt łatwe. Dzięki temu mogłyśmy do woli naoglądać się pięknych krajobrazów, smukłych minaretów, gdzieniegdzie cerkiewnych kopuł odbijających promienie zachodzącego słońca.
14 lipca 2006 - piątek
Jeziora Smoljańskie - schr. Smoljanskie Ezera - Stojkite - Sziroka Łyka
Dylemat leniwego turysty. Iść półtorej godziny pod górę niebieskim szlakiem, żeby zobaczyć jedną z opisywanych w przewodnikach atrakcji - Smoljańskie jeziora, poetycko zwane "szmaragdowymi oczami Rodopów"? A może zaoszczędzić sobie mozolnej wspinaczki, wiodącej przynajmniej częściowo ulicami miasta i po prostu dojechać autobusem do schroniska Smoljańskie ezera? Niestety dałyśmy się skusić romantycznym opisom. Problem w tym, że na niebieskim szlaku jezior nie udało nam się spotkać. Kiedy stało się jasne, że poza Smoljanem szlak idzie po prostu szosą i to dość ruchliwą, zdecydowałyśmy się łapać stopa. Z niewielkim powodzeniem, jeśli nie liczyć jednej pani, która zlitowała się nad nami. Mimo, że właśnie wiozła mamę staruszkę do szpitala postanowiła na nas poczekać przy najbliższej czeszmie. Jej decyzja była heroiczna, zważywszy, że jej biedny moskwicz (a może łada?) ledwo ciągnął pod górę, obciążony nami i plecakami.
Ostatnie dwa kilometry musiałyśmy jednak przebyć na nogach. Na pociechę trafiła nam się nie lada gratka. Przy drodze znalazłyśmy pole truskawek, na którym właśnie pracowali zbieracze. Taki lokalny punkt skupu. Bez chwili wahania nabyłyśmy skrzyneczkę dorodnych owoców za cenę zdecydowanie niehurtową. Nic to! I tak 4 kg truskawek łatwiej się nosi niż 6 kg arbuza. Zresztą, już po 20 minutach siedziałyśmy przy schronisku pochłaniając połowę rozpływającego się w ustach ładunku.
Schronisko, jak inne w Rodopach - z wierzchu całkiem nieźle się prezentuje, w środku unosi się zapach lat 70tych - czas boomu turystycznego. W wielkim budynku turystę trudno uświadczyć, za to wszędzie kręcili się robotnicy. W sąsiedztwie powstaje właśnie, reklamowany już w Smolanie, ogromny hotel. Niestety prowadzący schronisko najwyraźniej nie są ludźmi gór. Reakcją na nasze pytania o szlak do Szirokiej Łyki przez Stojkite była panika i stłumiony śmieszek robotników. Po raz kolejny próbowano nas przekonać, że jedyne drogi w górach to szosy, a szlaków nie ma i nigdy nie było. Ale my za długo lazłyśmy pod górę szosą, żeby się dać zniechęcić. Kierując się kobiecą intuicją, logiką oraz szczątkowymi informacjami z mapy (przydatność wg. kolejności wymieniania), udałyśmy się drogą przez las. Wprawdzie szlaku nie znalazłyśmy, ale spotkałyśmy grzybiarza, który najwyraźniej znał każde drzewo w okolicy. Zaprowadził nas do pensjonatu przy szosie (!), przy którym wreszcie był szlak. Żółtego szlaku do Stojkite tylko Bułgarom pozazdrościć - piękne nowiusieńkie metalowe tabliczki nie poddadzą się łatwo złej pogodzie. Cóż z tego, kiedy droga jest pięknie oznaczona w miejscach nie budzących wątpliwości, a na rozstajach trzeba wypatrywać tabliczek. Bułgarzy najwyraźniej nie mają też zwyczaju oznaczać punktów na trasie - ani szczytów ani przełęczy. Do Stojkite dotarłyśmy z lekkim opóźnieniem, za to z cenną wiedzą na temat okolicznych rozstajów dróg. Schodząc do wioski mogłyśmy podziwiać bujne i kolorowe łąki pełne motyli - prawdziwy raj dla entomologa i piekło dla alergika.
Stojkite - dość rozległą wioskę wciśniętą między wzgórza - przywitałyśmy dokładnie w miejscu gdzie znajduje się informacja turystyczna. Nic bardziej mylącego. Obsługa mało zorientowana, dająca niedwuznacznie znać, że jest właśnie czas sjesty poobiedniej płynnie przechodzącej w wieczorną. Po kilku minutach heroicznych wysiłków byłyśmy pewne - przydatność turystyczna tego punktu ograniczała się do posiadania 2 map Rodopów i to niezbyt aktualnych. Nie udało nam się ustalić, gdzie znajdziemy czerwony szlak, który grzbietem miał nas doprowadzić do Szirokiej Łyki. A autobus owszem jeździ na tej trasie - następny za kilka godzin, albo następnego dnia. W momencie, kiedy rozważałyśmy wędrówkę na żywioł przez góry (bo nie będziemy lazły po szosie kolejne 6 km!), podjechał nieoczekiwanie autobus... do Szirokiej Łyki. Trudno nie skorzystać z takiej okazji. Zwinęłyśmy manatki w pół sekundy i zanim ochłonęłyśmy - już jechałyśmy. Razem z nami podróżował sympatyczny turysta wraz z rowerem. Po szybkiej wymianie kilku gestów dowiedziałyśmy się, że jest głuchoniemym Włochem z Mediolanu, który przejechał Rodopy rowerem. Był bardzo zasmucony, że nasza znajomość trwała tylko 5 minut.
Sziroka Łyka nie zaskoczyła nas. Już w drodze do Smoljanu (trasa z Devinu przechodzi właśnie przez Sziroką Łykę) widziałyśmy, że wioska jest inna niż wszystkie dotychczas spotkane w Rodopach. Wciśnięta między wzgórza i trochę mroczna. Pięknie odrestaurowane XIX wieczne domy (oczywiście w stylu bułgarskiego odrodzenia narodowego) wspinają się po stromych stokach. Nie ma tu meczetu, jest za to urocza cerkiew z nieco zaniedbaną wieżą, kilka małych starych kapliczek i 3 rzymskie mosty. Trudno stwierdzić czy nazwa "rzymskie" odnosi się do kształtu czy do wieku. W każdym razie warto je zobaczyć. Niestety ceny kwater również potwierdzają wyjątkowość miejsca - 15 lv od osoby. Na to nie przystałyśmy. Szczęśliwie 3 kobiety z plecakami w tych okolicach zawsze budzą życzliwe zainteresowanie miejscowej społeczności. Po kliku minutach lokowałyśmy się już u samotnej staruszki, która potraktowała nas jak dar z niebios. Raczej nie chodziło o pieniądze (8 lv od osoby), ile o towarzystwo. Mimo bariery językowej opowiedziała nam smutną historię swojego życia. Zajęła się nami z wielką troską i serdecznością. Postanowiłyśmy zostać dwie noce w tym gościnnym domu. W słuszności decyzji utwierdził nas pies sąsiadów, który zawsze na nas wiernie czekał.
15 lipca 2006 - sobota
Gela - szlak w kierunku schroniska Perelik - schronisko Lednicata - Sziroka Łyka
Sziroka Łyka jest reklamowana w przewodnikach jako świetna baza wypadowa w góry. Wychodzi stąd aż 8 szlaków. Tym razem jesteśmy skazane na sukces! Poranek przywitał nas błękitnym niebem. Stęsknione prawdziwej górskiej wycieczki przygotowałyśmy trasę tak, aby trochę się zmęczyć, ale też mieć frajdę z widoków. Dobrego nastroju nie zmąciła też myśl, że pierwsze 6 km do Geli trzeba pokonać asfaltem. I słusznie, bo po 2 km złapałyśmy stopa. Kierowca wydawał się wiedzieć, którędy biegną okoliczne szlaki. Nie mógł sobie jednak przypomnieć żółtego. Ale nic to - przecież jest na mapie i był zaznaczony na tablicy informacyjnej we wsi. Wysadził nas na końcu Geli, gdzie wg. mapy powinna startować żółta "markirowka". Szlaku jednak nie było. Były za to tajemnicze drogowskazy do fortu Turłata (dla odmiany nieobecnego na mapie) - znaczy przejście będzie. I tak wędrowałyśmy dobrą godzinę, aż droga się skończyła. Nie pozostało nic innego jak przedrzeć się przez świerkowy las i mokre łąki do drogi, która trawersuje stok. Tam wg. mapy powinnyśmy znaleźć kolejny szlak - tym razem czerwony. Wspinanie przez krzaki okazało się dość męczące, ale zakończone sukcesem. Trawers się znalazł. Niestety dziwnie szedł w dół. I kiedy już prawie się poddałyśmy, na drodze pojawił się tajemniczy geodeta dysponujący dokładną mapą i niezłą angielszczyzną. Dokładnie poinstruowane ruszyłyśmy na poszukiwanie czerwonego szlaku. Przy małych wodospadach zignorowałyśmy instrukcje geodety i poszłyśmy w kierunku, z którego szli pierwsi turyści, jakich spotkałyśmy w tych górach. Intuicja nas nie zawiodła - ścieżka prowadziła do małej kapliczki na polanie, tuż pod grzbietem, którym właśnie schodził czerwony szlak. Droga prowadziła w okolice najwyższego szczytu Rodopów - Goliam Perelik (2191 m n.p.m.). Patrząc na zalesione góry, z rzadka tylko ozdobione skałkami, trudno uwierzyć, że okoliczne szczyty to dwutysięczniki. Niestety nie miałyśmy już czasu powędrować na szczyt. Trzymając się (kurczowo) czerwonego szlaku i ignorując zachęcające szerokie drogi, w ciągu godziny dotarłyśmy szczęśliwie do schroniska Lednicata, które już od dłuższego czasu było widać w prześwitach między świerkami. Trzeba przyznać, że szlak grzbietowy jest bardzo porządny. Piękne nowe tabliczki widać już z daleka. Czasem tylko trzeba uważać na rozstajach.
Schronisko ziało pustką. Byłyśmy jedynymi turyst(k)ami, nikt nie nocował. Zastanawiające, co się stało z tymi ludźmi gór, którzy musieli tu bywać w latach 70-tych? Po krótkim odpoczynku i nasyceniu oczu widokami z grzbietu, ruszyłyśmy zielonym szlakiem do Szirokiej Łyki. Trasa prowadzi przez pola i łąki. Pierwsza część trasy jest bardzo widokowa. W oddali majaczą zamglone, lekko łagodne grzbiety północnych pasm Rodopów. Na stokach rozrzucone są czeszmy z zimną pyszną wodą. Bułgarzy mają miły zwyczaj budowania ujęć wody w miejscach odległych od osiedli. Każda czeszma upamiętnia kogoś. Każda opowiada czyjąś historię. I tak mąż prosi o modlitwę za duszę niedawno zmarłej żony, syn prosi o wspomnienie ojca. Gdzieniegdzie bieleje mała kapliczka lub cerkiewka. Czasem można spotkać mały cmentarz lub rozsypana na grzbiecie osadę. W wędrówce towarzyszył nam staruszek z mułem objuczonym drewnem. Wokół kolorowe łąki pełne motyli, a cisze burzy tylko czasem skrzek jakiegoś latającego drapieżnika. Sielanka trwa do granicy lasu. Potem nagle pięknie oznakowany szlak ginie gdzieś między drzewami i trzeba na złamanie karku złazić po stromym zboczu pomiędzy drapiącymi drzewami i pokrzywami. Szlak radośnie objawia się znów na szosie, tuż przed samą Sziroka Łyką. Widać takie nasze przeznaczenie - dzień bez błądzenia to dzień stracony. Naczelny lekarz wyprawy (Ela) zapewniał, że na starość podziękujemy rodopskim pokrzywom za darmową terapię przeciwreumatyczną.