Estonia Poldolotem (2003)

Cóż można robić w długi czerwcowy weekend (19-23 czerwiec 2003), gdy dzień jest najdłuższy w roku, a wraz z dodatkowym dniem urlopu jest 5 dni wolnych? W tym roku postanowiliśmy pojechać we dwójkę Poldolotem do Estonii, by obejrzeć białe noce. Wyruszyliśmy z Warszawy już w środę wieczorem (18 czerwca), by po ominięciu mazowieckimi bezdrożami 10 kilometrowego korka przed Wyszkowem dotrzeć około północy na Suwalszczyznę.

W czwartek, Boże Ciało, przekroczyliśmy granicę w Ogrodnikach (godzina czekania, duży ruch z powodu długiego weekendu, zakup ubezpieczenia samochodu za 45 zł gdyż Litwa nie uznaje zielonej karty). W szybkim tempie, choć bez łamania dozwolonej prędkości przez Mariampol, obwodnicą Kowna zdążaliśmy w kierunku Panevezys (Poniewież) i Łotwy. Szosa jest rewelacyjna, niedawno odremontowana z funduszy UE, prawie nie ma ograniczeń prędkości, można sunąć non stop 95 km/h.
Zatrzymaliśmy się, by zwiedzić pałac w miejscowości Lanciunava (Łączynowo), który jest opisany w przewodniku Rąkowskiego po Litwie. Pałac podobny w stylu do warszawskich Łazienek, lecz na wzgórzu, obecnie nieużytkowany, ale zabezpieczony przed zniszczeniem, szczelny dach, okna zabite deskami, wokoło zdziczały park z wiekowymi drzewami. Inne budynki gospodarcze dawnego kompleksu pałacowego są zamieszkane i wykorzystywane przez Litwinów, obok ruiny jakiejś fabryczki która upadła po upadku komunizmu. Do pałacu prowadzi piękna aleja lipowa, lecz nie ma żadnych tablic informacyjnych, pałac musieliśmy odnaleźć jeżdżąc po okolicy Lanciunavy. Miejsce ma ciekawą atmosferę, można wczuć się w przemijający czas od dawnych majątków I Rzeczpospolitej przez komunizm aż do obecnej nadziei, że znajdą się pieniądze na ratowanie zabytków.
Po zjedzeniu obiadu w przydrożnej restauracji przekroczyliśmy granicę Łotwy. Pomimo kolejki tirów, samochody osobowe przepuszczano na bieżąco i granica opóźniła nas jedynie o 5 minut. Na Łotwie trzeba już jeździć z włączonymi światłami mijania, zaś w miejscowościach prędkość jest ograniczona do 50 km/h. Po godzinie byliśmy w Rydze.
Ryga ma dwa oblicza. Jedno to nieduża starówka z bardzo ciekawą zabudową, dużymi kościołami, których wieże są aż nadto wysokie. Sporo spacerowiczów, restauracje z których dobiega muzyka. Wszystko to nad brzegiem szerokiej rzeki Daugavy (Dźwina). Drugie oblicze, naszym zdaniem ciekawsze, to długie brukowane nierównymi kocimi łbami ulice poza starówką zabudowane kilkupiętrowymi, drewnianymi secesyjnymi domami. Wiele z tych drewnianych domów jest w kiepskim stanie, przydałby się remont. Miejmy nadzieję, że historia obejdzie się z tymi zabytkami łaskawie.
Kolejna godzina jazdy wzdłuż Zatoki Ryskiej, krótki spacer nad morze by zobaczyć łotewską plażę, przez sporo kilometrów główna droga prowadzi przez miejscowości nadmorskie z ograniczeniem prędkości do 50 km/h, a resztę trasy do estońskiej granicy już przez las. W końcu o zmroku dojechaliśmy do Estonii. 15 minut na granicy, gdzie estońscy celnicy z zaciekawieniem oglądali Poldolota. To dziwne, lecz mało kto tu Polonezem dociera. Musieliśmy wyjaśniać, że nazywa fabryki to FSO (tak jak np. Volkswagen) a marka to Polonez (tak jak np. Passat). Na granicy Estonii język angielski był równie dobrze znany jak rosyjski.
Wkrótce za granicą zjechaliśmy na wybrzeże w pobliże miejscowości Kabli do Lepanina Hotell, gdzie ceny łóżek są wysokie, a goście to głównie Szwedzi, Finowie i Niemcy. Ale można za 50 EK czyli ok. 15 zł rozbić namiot nad samym morzem, z szumem fal. Do dyspozycji jest plaża, basen z podgrzewaną wodą i gorące prysznice z podgrzewaną podłogą. Nic tylko wypoczywać.
W piątek rano ruszyliśmy w głąb Estonii. Początkowo boczną drogą przez ciekawe, nadmorskie wioski z rezerwatami ptaków. Miasteczko Parnu (Parnawa) z malutką starówką, parkiem zdrojowym i plażą nie zachwyciło nas szczególnie. Pognaliśmy więc dobrą szosą przez lasy do Virtsu, aby przeprawić się promem na drugą co do wielkości bałtycką wyspę Saaremaa. Za 175 KE (ok. 60 zł) dopłynęliśmy promem do wyspy Muhu połączonej już groblą z Saaremaa. Prom jest identyczny jak promy krążące po norweskich fiordach. Na trasie kursują 3 promy, prom odpływa co godzinę.
Kolejne 2 dni poświęciliśmy na zapoznanie się z Saaremaa. Jest to wyspa o historii mocno związanej ze Skandynawią. Do 1945 roku Szwedzi stanowili tu pokaźną część ludności. Dziś mieszka tu niewiele ludzi, większość obszaru to las, wrzosowiska, dziwacznie wyglądające pola karłowatych jałowców, wśród których aż tętni życie ptaków. Gdzieniegdzie tylko niewielkie wioski z kolorowymi drewnianymi domkami. Wybrzeże morskie jest dzikie, zwykle usłane wielkimi głazami i porośnięte trzciną. Tylko w dwóch miejscach widzieliśmy piaszczyste plaże. W niektórych częściach wybrzeża są ruiny instalacji wojskowych byłego ZSRR, obecnie żadnego wojska tu nie ma i wszędzie można się zapuścić. W kilku miejscach są skaliste klify. Najpiękniejszy jest klif Panga Pank, kilkukilometrowa pionowa nadmorska skalna ściana w najwyższym miejscu ponad 20 metrowej wysokości przewieszka, a u dołu zaledwie metr lub dwa kamienistej plażyczki i rozbijające się bałtyckie fale. W wielu wioskach surowe, kamienne średniowieczne kościoły z 14-15 wieku z bielonymi ścianami. Kościoły te wydają się za duże jak na liczbę mieszkańców wiosek. Widzieliśmy też kilka cmentarzyków ukrytych wśród wielkich drzew z wieloma starymi, gotyckimi nagrobkami, zupełnie innymi od tego, co spotkać można w Polsce. Symbolem wyspy Saaremaa są wiatraki, których jest naprawdę dużo. Niektóre zrujnowane, inne dobrze utrzymane z całym mechanizmem, kamienne wiatraki holenderskie, drewniane koźlaki. W jednej wiosce (Angla) jest 5 drewnianych wiatraków ustawionych w rzędzie. Nawet piwo Saaremaa jest opatrzone etykietą z wiatrakiem. Najbardziej szokującym obiektem na wyspie był dla nas krater meteorytu w wiosce Kaali. To krater zupełnie taki sam jak te co widzimy przez teleskop na księżycu. Na rozległej równinie kolista dziura ponad stu metrowej średnicy wypełniona jeziorem, otoczona kamiennym regularnym wałem kilkumetrowej wysokości. Krater powstał ok. 6 tysięcy lat temu. Wielki meteoryt przed uderzeniem rozpadł się na kilka kawałków i w okolicy jest jeszcze kilka mniejszych kraterów.
Główna miejscowość na Saaremaa to Kuressaare, kilkunastotysięczne miasteczko ze średniowiecznym nadmorskim zamkiem biskupim. W zamku ciekawe muzeum z eksponatami z dawnych lat: stroje, rzeczy codziennego użytku, instrumenty muzyczne, zdjęcia, dzieła sztuki, narzędzia, wszystko co można znaleźć na Saaremaa. Wiele informacji o geografii, geologii, florze i faunie wyspy. Zamek ma tak zagmatwany system komnat, że łatwo się zgubić.
Najbardziej urzekająca na wyspie Saaremaa jest swoboda rozbijania namiotu na dziko nad morskimi zatoczkami, ze śpiewem morskiego ptactwa i białymi nocami. Zachód słońca o 22.38 a potem przez całą noc na północy jasne niebo, tak że można robić wszystko bez zapalania latarki, nawet poczytać gazetę.
W niedzielę 22 czerwca powróciliśmy promem na estoński ląd stały i udaliśmy się do rezerwatu Matsalu. Jest to teren bagnistej delty rzecznej, bezkresnych łąk, i płytkiej zatoki morskiej. Tu zatrzymują się ptaki wędrowne północnej Europy. Jest kilka ścieżek dydaktycznych poprowadzonych drewnianymi kładkami wśród bagien i wieże widokowe gdzie przez lornetkę możemy wypatrywać ptaków i łosi, trochę podobnie jak w Biebrzańskim Parku Narodowym. Wież widokowych jest kilka, są stalowe i bardzo wysokie, najwyższa ma ponad 20 metrów. Jest tu też muzeum, gdzie można zasięgnąć wielu informacji o przyrodzie parku. Z parku Matsalu dojechaliśmy do Tallina.
Tallin, stolica Estonii, miasto z dużą i bardzo ciekawą starówką położoną na wzgórzach. Można spędzić wiele godzin wędrując zabytkowymi uliczkami. Miasto górne i dolne, kościoły, cerkwie, zaskakujące fasady kamieniczek. Stary klasztor, zamek, mury obronne. Sobór Aleksandra Newskiego z zaskakującym wnętrzem. Tallin ze skandynawską atmosferą jest ciekawszy od innych miast, jakie znajdziemy w Skandynawii. Dodatkowym atutem są ceny restauracji, pamiątek bardziej zbliżone do cen polskich niż skandynawskich. Przedmieścia Tallina to od strony południowej ładne osiedla domków jednorodzinnych wśród lasu, zaś gdy wyjeżdżaliśmy na wschód - blokowiska i tereny przemysłowe.
Udaliśmy się kilkadziesiąt kilometrów na wschód do parku narodowego Lahemaa. To najstarszy park narodowy dawnego ZSRR, na wybrzeżu Zatoki Fińskiej. Przed parkiem odwiedziliśmy największy estoński wodospad Jagala Juga (7,8 metra wysokości, bardzo dużo niezbyt czystej niestety wody i rzeczywiście 7,8 metra pionowego spadku a nie jakaś tam psełdopochylnia co się często wodospadom zdarza). Taka miniaturka Niagary. Park Narodowy Lahemaa to wybrzeże z kilkoma skalistymi półwyspami, usłane wielkimi głazami narzutowymi, lasy, plażyczki, bagna, stare dworki i nadmorskie wioski turystyczne. Na bagnie Viru poprowadzono ścieżkę dydaktyczną, kilka kilometrów drewnianej kładki i ani kroku w bok, bo to prawdziwe bagno z mnóstwem zarastających jeziorek pokrytych kożuchem roślinnym który może każdego wciągnąć. Wokół karłowate kilkusetletnie brzózki i sosenki. Taka mała sosenka metrowej wysokości może podobno mieć nawet ponad 200 lat. Bagno z wieloma jeziorkami fenomenalnie wygląda z drewnianej wieży widokowej. Zachód słońca obejrzeliśmy nad zatoką Fińską na kamienistym półwyspie Parispea, najbardziej na północ wysuniętej części Estonii. Słońce zaszło o 22.42, a był to przeddzień najdłuższego dnia w roku.
W poniedziałek 23 czerwca, po noclegu na campingu Eesti Karavan w nadmorskiej wiosce Vosu zostało nam niewiele czasu na powrót do domu i 1150 km do przejechania! O 9 rano pożegnaliśmy się z morzem, zwiedziliśmy jeszcze centrum informacji Parku Narodowego Lahemaa w wiosce Palmse gdzie obejrzeliśmy bardzo ładny 17 minutowy pokaz slajdów na temat parku oraz ładny dwór z parkiem krajobrazowym. O 10 rano wyruszyliśmy już w kierunku Warszawy, ale nie na wprost, lecz z zamiarem przejechania przez wschodnią Estonię, i wschodnią Łotwę. W miasteczku Mustvee wyskoczyliśmy na brzeg czwartego co do wielkości jeziora Europy Peipsi Jarv (jezioro Pejpus). Woda po horyzont, fale, brzegu rosyjskiego nie widać, w zasadzie wygląda to podobnie do brzegów Zatoki Fińskiej. Miasto Tartu okazało się bardziej małomiasteczkowe niż oczekiwaliśmy. Kilka ciekawych uliczek starówki, ładny ratusz. Na południe od miasta Voru wjechaliśmy na teren najwyższych w krajach bałtyckich wzgórz morenowych. Trochę jak nasza Suwalszczyzna, lecz wzgórza nieco wyższe, szczyty porośnięte lasami jak w Beskidach, dużo jezior, kręta górska droga. Bardzo ładnie. Przejście graniczne z Łotwą na dawniej głównej drodze z Rygi go St. Petersburga, dziś mało kto tędy jeździ. Odprawa trwa 40 minut. Celnicy z zainteresowaniem podziwiają antycznie wyglądającego Poldolota. Podsumowując Estonia jest najbardziej uzachodnionym krajem nadbałtyckim. Podobnie tu jak w Szwecji, dobre puste drogi, dużo lasów, ładne zadbane drewniane domy, zwykle bez ogrodzenia. Estonię od Szwecji odróżniają niższe ceny, gdzieniegdzie ruiny dawnych sowchozów i czasem ruiny dawnych dworów. 
Wschodnia Łotwa to dla odmiany kraina czekająca na swe odkrycie. Bardzo dużo lasu, bardzo mały ruch. Na środku drogi za zakrętem spotykamy łosia, któremu możemy się swobodnie przyjrzeć nim odbiegnie w las. W zasadzie tylko jedna asfaltowa droga z północy na południe z Aluksne przez Balvi do Rezekne (Rzeżyca) i Daugavpils (Dyneburg). W wielu miejscach widać tabliczki informujące o atrakcjach turystycznych. Warto będzie tu kiedyś wrócić. Aluksne zaskakuje nas ciekawą starówką, ale nie odrestaurowaną, jakby zapomnianą przez świat. Szokujący jest Dyneburg. To dawna stolica Inflantów Polskich, przez ponad 200 lat w granicach I Rzeczpospolitej. Jesteśmy tu tylko tranzytem, ale widzimy stare tramwaje jak z lat 50-tych, stary radziecki ogóras jako autobus miejski. Widzimy stare przedwojenne budynki w centrum z odpadającą farbą co przypomina nam trochę warszawską Pragę. W sklepie wszyscy mówią po rosyjsku. W Dyneburgu więcej mieszkańców przyznaje się do narodowości rosyjskiej i polskiej niż do łotewskiej, lecz prawie wszystkie napisy są w języku łotewskim. Na przedmieściach wiele wyglądających na upadłe zakładów przemysłowych, osiedle bloków mieszkalnych z wielkiej płyty, gdzie część budynków nigdy nie wykończonych jest opuszczona i popada w ruinę. Tutaj koniecznie trzeba wrócić na dłużej i to niedługo!
Granica z Litwą to 30 minutowa odprawa. Na granicy nie zdążono wybudować terminalu, wszystko odbywa się w prowizorycznych barakach i dobrze, bo za niespełna rok Litwa i Łotwa wstąpią do UE i nie będzie tu kontroli granicznej, a terminal będzie niepotrzebny. Podsumowując Łotwa wygląda na najmniej uzachodniony kraj bałtycki. Drogi są mniej zadbane niż na Litwie i w Estonii, lecz nie ma niebezpiecznych dziur i jeździ się po nich nie gorzej jak po Polsce. Jest tu egzotycznie.
Przez Litwę pędzimy już na wprost główną, dobrą  drogą przez Zarasai (Jeziorosy), Utena (Uciana), Ukmerge (Wiłkomierz), Ionava (Janów) do Kowna i obwodnicą do granicy w Budzisku. Podczas wieczornej podróży przez Litwę towarzyszyły nam płonące ogniska nad brzegami rzek i jezior. Była to noc świętojańska, najkrótsza noc w roku, a w krajach nadbałtyckich dzień wolny od pracy i święto ludowe, suto zakrapiane piwem zwanym po litewsku i łotewsku alus, po estońsku olu.
Na polskiej granicy przez ponad godzinę od 12 w nocy czekamy na opieszałych panów kontrolujących paszporty z szybkością żółwia. Jak ktoś jedzie na Litwę niech nigdy nie korzysta z przejścia w Budzisku, dużo szybciej jechać przez Ogrodniki. 
O 4 rano jesteśmy w Warszawie w domu. Po 3,5 godzinach snu pobudka i do pracy. Przejechaliśmy w ciągu ostatnich 19 godzin 1157 km. (w tym ponad 2 godziny stracone na przejściach granicznych i ok. godziny na posiłki). Całe 5,5 dnia długiego weekendu to 2862 km. Poldolot przetrwał bezawaryjnie. Jesteśmy szczęśliwi.
Pozdrawiamy,
Iwona i Jurek