Madagaskar na rowerze (2010)

Mana Łona

Wybiła godzina i wreszcie zapakowaliśmy nasze rowery i bagaż i pojechaliśmy na lotnisko Okęcie. Odprawa zajęła nam niespełna 15 min. Potem już tylko bramki, zakup jakiegoś alkoholu do samolotu i jazda do Paryża.
W Paryżu byliśmy po ok. 2 godzinach. Wylądowaliśmy na terminalu 1, a odlot do Tany mieliśmy z terminalu 2C. Nic prostszego, wydawać by się mogło, jak zapakować się z w kolejkę i przeskoczyć na następny terminal. No ale z bagażem i rowerami nie jest to takie łatwe, zwłaszcza, ze Francuzi postawili na naszej drodze swoisty tor przeszkód, w skład którego wchodziły schody, windy, słupki ograniczające gabaryty. No, ale z większym wysiłkiem jakoś się nam udało dotrzeć na terminal 2C.
Samolot mieliśmy za 12 godzin, wiec cala noc przed nami. Jeszcze oczywiście należało się przepakować, tak, aby każda paczka bagażu nie ważyła więcej niż 23 kg. Francuzi pilnują limitów dość restrykcyjnie. Oczywiście mamy zawsze wagę ze sobą, wiec nie sprawiało nam to dużego problemu.
Bagaż został rozdzielony. Rowery ważyły po 24kg, moja sumka 25 kg. Dodatkowo jeszcze bagaż do kabiny w postaci 12 kg. Po ciężkiej pracy, pościeliliśmy sobie łóżeczka przed punktami odprawy i lulu.

Dzień 1

Sen, o ile można to nazwać snem, skończył się ok. 6 rano. Do 8 byliśmy już po śniadaniu w McDonaldzie i gotowi do odprawy. Byliśmy chyba pierwsi w kolejce przed czekinem.
No i tu zaczęła się oczywiście jazda. Francuzi, jak to maja w zwyczaju od stuleci, chcą zarobić na wszystkim, nie dając nic w zamian. Czyli jednym słowem chcę Cie wyruchać. Nas też chcieli. Jak zobaczyli nasze kartony z rowerami, to od razu zażądali po 150 euro za karton. No a całość była już opłacona,a w bilecie stało jak wół, ze bagaż to jest właśnie także rower. Podane nawet były jego wymiary. Wiec tym bardziej nas to zdziwiło, ze chcą od nas jakiejś kasy. No ale nie poddawaliśmy się bez walki. Szef okienek odprawowych zaczął dzwonić, sprawdzać i po ok. 20 min rożnych ekslibrysow uznał, ze rowery lecą bez dodatkowej opląty. My byliśmy przygotowani na wojnę stuletnią :)) Skończyło się na 20min potyczce. Ok, rowery lecą, ale moja sumka wazy nieco więcej niż 23 kg. Pani spojrzała na wagę i z uśmiechem powiedziała, ze ten jest za duży i trzeba płacić. A ja jej, że wyciągnę trochę. Wyciągnąłem worek z gorącymi kubkami i już waga nie przekraczała 24 kg. Sumka leci :)) No to jak leci, to leci. Zupki zapakowałem do bagażu podręcznego, razem z ciuchami, śpiworem i karimatą. Oczywiście cale foto miałem osobno. Całość, jak sądzę ważyło grubo ponad 20 kg, a dopuszczalne jest tylko 12 kg. No, ale bagażu podręcznego Francuzi nie ważyli, więc wszystko poleciało.
Przy wejściu na pokład poznaliśmy grupkę Polaków. Misjonarzy, Alberta z rodziną (mieszka na stałe w Tanie) i Tomka, który przyleciał kręcić film. Oczywiście nabyliśmy odpowiednie artykuły w sklepie z "pamiątkami". W końcu jakoś trzeba prawie 11 godzin w samolocie przeżyć. A na trzeźwo tego nie idzie załatwić.
Samolot pełny. Wielki Boeing 737 napchany chyba na maxa. Byliśmy jednymi z pierwszych pasażerów, wiec polka na bagaże cala była nasza. Podroż minęła w miłej atmosferze. Po kilku godzinach zrobiliśmy niewielką polską imprezkę w ogonie samolotu. Okazało się, ze Tomek i ja mamy wspólnego znajomego w Amsterdamie - Filipa. Świat jest strasznie mały.
Po 11 godzinach lotu wylądowaliśmy w stolicy Madagaskaru. Lotnisko niewielkie. Z samolotu na piechotę przeszliśmy do terminala. Wizy na miesiąc były bezpłatne. Ominęliśmy kolejki do okienka za 5 Euro. Wypisywanie wiz to niezła jazda. Tak, jak kiedyś u nas stało się za papierem toaletowym, tak teraz tu staliśmy po paszporty. Do wypisywania wiz było zaangażowanych 5 osób. Przynajmniej mieli pracę. Potem czekanie na bagaż. Wyjechał. Rowery oczywiście na końcu. Ale są chyba całe. Mamy taka nadzieję.
Czekał na nas ksiądz Henryk. Oj zdziwił się mocno, jak przeczytał na koszulce Grześka nazwę Przemyśl. Okazało się, ze studiował w seminarium duchownym w Przemyślu. A dodatkowo jeszcze bardziej się zdziwił, jak mu powiedziałem, ze mój ojciec tam leczył zwierzaki, jak jeszcze je hodowali. Swat jest maleńki.
Wyjazd z lotniska przez bramki, to jazda bez trzymanki. No ale tu przecież Afryka jest.
Śpimy niedaleko centrum Antananaviry w kurii. Nie spodziewałbym się, że będę mieszkał w takim miejscu.

Dzień 2 i 3

Co tu dużo pisać. Nie ma co, znaczy jest, ale to nie na maila jest :))) Hihihi. 

Przez 2 dni zwiedziliśmy nieco Tany i zaprzyjaźniliśmy się z tutejszymi misjonarzami. Fajni to są ludzie ;)) Jutro ruszamy z samego rana rowerami w nieznane. A co do Madcoli, to jest tu ona świetna. Najlepiej smakują banany z tej Madcoli.
Kiedyś w Pomonie w Przemyślu robili likier wiśniowy, a w słoiku były właśnie wisienki. Pamiętam, jak kiedyś poszliśmy z harcerzami na "czyn społeczny" czy coś w tym stylu do Pomony. Wisienki smakowały wyśmienicie, zwłaszcza harcerkom :))
Ale banany z rumu są o niebo lepsze :)))
Więcej nie powiem. Hihihi

Dzień 4 

Pobudka bladym świtem, coś koło 5.30. Szybkie śniadanie i wyjazd ok. 6.45. Chcieliśmy zdążyć przed tłokiem i syfem, jaki rozpoczyna się przed 7 w Tanie. W zasadzie się prawie udało. O ile prawie robi wielką różnicę, tak nam zrobiło malutką :))
Ruszyliśmy w kierunku Analavory, aby później skręcić w lewo nad jezioro Itasy. W zasadzie to tylko 120 km, no ale wymiękliśmy już po 70 km. Droga ciężka, zjazdy i podjazdy, w sumie ponad 840 metrów pokonaliśmy w pionie przy ok. 70 km. Do tego jak zwykle wiatr w mordę no i osłabienie po 2 dniach w nieróbstwa. Do tego nałożył się brak treningu (przynajmniej w kwestii rowerowej) oraz urośnięte sadełko.
No, ale nie ma tego złego, a w zasadzie w ogóle nie ma złego. Generalnie jechało się całkiem fajnie. Malgasze są nawet uprzejmymi kierowcami. Nie jesteś ich celem samym w sobie. Po drodze uprawiają biegi za krowami zebu. Jakbym tak biegał, to miałbym niezła kondychę. A do poganiania niesfornego bydła, używają strzelających batów. Coś jak Indiana Jones. Miałem ochotę tez spróbować, ale zanim się spostrzegłem, koledzy od bata odbiegli spory odcinek. Po drodze znaleźliśmy jakaś przydrożna knajpę, chyba dla Wazachów, czyli białasów. Ceny wyższe niż normalne, no i czekać trzeba było sporo dłużej. Spaghetti z kawałeczkami krewetek za 8000 Ariali, coś ponad 3,5 Euro. Stanowczo za drogo. Za to browarek smakował wyśmienicie. 3 konie, to lepsze piwko niż nasz Żywiec czy Tyskie. Jedynie Leżajsk w tym starciu jest górą. Ale może dlatego, że ja się na Leżajsku wychowałem?
Godzinę przed nocą, czyli o 17 znaleźliśmy nocleg obok kilku domków przy drodze przy wsi Ambatomainty. Dzieciaki się dziwiły, że białasy śpią w namiocie, a nie w domku. Przez całą godzinę towarzyszyła nam spora grupka. Dopiero jak powiedzieliśmy, że je zjemy, to pouciekały. Hihihi Gregor jest wegetarianinem, ale w tym przypadku chciał zrobić wyjątek.
To oczywiście żart. On nawet muchy by nie zjadł :)) Ale ja? Czemu nie.
A zapomniałem dodać, że widzieliśmy dziś sporo Baba Kutu.
Teraz jeszcze łyczek Madcoli i w kimnę :))

Dzień 5

Początek zaczął się całkiem nieźle. Tylko dlaczego przez pół nocy ujadała jakaś wredna malgaska psina? Zastanawialiśmy się z Gregorem, czy to pies czy suka. Padło na sukę. W połowie nocy, miałem ochotę wstać i przypierdolić tej wrednej suce. Ale wyręczył mnie Malgasz. Chyba ta suka dostała niezłą "zjebkę", bo więcej nie szczekała. Kurczę, przez pół nocy darła ryja.
Na pożegnanie dostaliśmy zajebistego ananasa. Kurczę, te w polskich sklepach, to zwykle ziemniaki w porównaniu z tym co jedliśmy.
Malgasze nie mają np. pana Rydzyka. Choć kto wie. Jak dziś słuchaliśmy ich radia na FMie, to wyglądało prawie jak rozmowy niedokończone. Hihihi Ruszyliśmy z noclegu ok. 7.30. Godzina dobra na zebranie dupy w trasę. Mając na uwadze to, że o 18 jest już ciemno i Malgasza nie widać, to jest to całkiem znośna pora.
Droga wiodła przez niezwykłe tereny. Nawet nie było zbytnich problemów z jazdą. Podjazdy owszem były, ale w normie, prawie 600 m w pionie, a max. wysokość to 1520 m n.p.m.
No, ale do rzeczy. Przejechaliśmy dziś 60 km. Jechaliśmy przez ciekawe miejsca. Generalnie to nie było co oglądać, oprócz świetnych bananów i papaj, no i oczywiście ślicznych Malgaszek. Zastanawialiśmy się, czy aby jakiejś nie przywieźć do Polski. No ale Gregor nie może :)))
Najpierw Polki, potem Etiopki, a potem Malgaszki. Po kilku godzinach dojechaliśmy do Ampefi nad jeziorem Itschi. Teoretycznie turystyczne miejsce. Ale oni są to jacyś nienormalni. W świecie, gdzie trzeba myśleć o zarabianiu, to miejsce świadczy o tym, ze Malgasze mają jeszcze lepszy instynkt "nic-NIE-robienia" niż my.
Miejsce turystycznie puste. ZERO turystów, ZERO Wazacha czyli białych. A jak się pytam o nocleg, to mi gość mówi ze 31000 Ariali. To że nie ma zbytu na produkt, to nic. On mi jeszcze powiedział, za ile mam następny hotel.
Nie jestem rasista, ale Malgasze maja w dupie robotę, o czym się później przekonaliśmy nie jeden raz. Arab, wiedząc, że nie ma zarobku, dbałby o każdego klienta. Malgasze są w tym przypadku popieprzeni

Dzień 6

Wczoraj spożyłem nieco Madcoli i w miarę szybko usnąłem, co oczywiście było do przewidzenia. Madkola rewelacyjnie, jak zwykle zresztą, wpływa na moją senność oraz na układ pokarmowy. Oby tak dalej.

Nocleg w fajnym bungalowie Ampefi za 32500 Ariali czyli coś koło 15 Euro. Warunki bardzo przyzwoite. Hotel prowadzi Francuz z żoną Malgaszką. To tu normalne, że podstarzały facio w trakcie kryzysu wieku średniego przyjeżdża na Madagaskar i żeni się z młodą Malgaszką.
Po francuskim śniadaniu (w trasie wolę te angielskie) ruszamy. W sumie to mieliśmy odwiedzić gejzer, ale nie znaleźliśmy do niego drogi, nie przejmując się tym zbytnio, pojechaliśmy dalej. Widoki rekompensowały nam brak gejzeru.
Po wyjeździe z Ampefi kolor ziemi zmieniał się kilka razy. Zapewne zależało to od tego, co wylewało się z wulkanów, które widać tu na każdym kroku. W korycie rzeki - strumienia, Malgasze porobili pola ryżowe i czasami na nich nawet pracują. Gdzieniegdzie były "porozrzucane" wielkie bomby bazaltowe. Droga, póki co jeszcze asfaltowa (N43), wspinała się żwawo w górę, by w najwyższym punkcie sięgnąć 1540 m n.p.m. Dalej już było tylko gorzej. W miasteczku chyba powiatowym Soavinandriana asfalt zakończył swój i tak już marny żywot. Samo miasteczko za czasów kolonii francuskiej musiało być całkiem ładne. Świadczyć o tym może plac centralny czy niektóre domostwa. Teraz najlepiej wymalowanym budynkiem jest kościół i knajpa. Tak samo chyba jak u nas. Reszta pamięta chyba pędzel de Gaulle'a.
Ruszyliśmy ochoczo czerwoną dróżką w dół. Droga jeszcze była. Na mapie została oznaczona kolorem żółtym, co może świadczyć o jej przejezdności i ważności. I o ile ważność można sobie wyobrazić, to z przejezdnością nie miała nic wspólnego. Jak się później okazało, przejezdny był tylko odcinek kilkukilometrowy. Dalej to ona nie nadawała się nawet dla czołgów. No, ale mądry Polak Wazacha da rade. No bo jak nie my, to kto? No i daliśmy radę. Przez 10 km to czym staraliśmy się jechać, nie miało nic wspólnego z drogą, nie miało nic wspólnego ze ścieżką. To był tor przeszkód niczym droga na Euro 2012 na Ukrainie. Tam po podobnych drogach kiedyś jeździłem, też żółtych i też dla czołgów.
No, ale nic to droga. Widoki były tego warte. W dole zielone poletka ryżowe, gdzieniegdzie przycupnięte niewielkie chatki. Czasami spotykaliśmy Malgaszów, którzy nigdy nie szli bezproduktywnie. Zawsze coś ze sobą nieśli. Czy to kura, czy chrust, czy węgiel drzewny. W końcu dojechaliśmy do mostu. Od mostu jest nawet asfalt. Oby był jeszcze też i jutro.
Nocleg znaleźliśmy przy niewielkiej osadzie. Jak zwykle Malgasze z zaciekawieniem przyglądali się rozbijaniu namiotu. Po 18.30, kiedy jest już w zasadzie zupełnie ciemno, poszli wszyscy do siebie.
A my mogliśmy w spokoju delektować się rozgwieżdżonym, południowym niebem.
Oj, dawno już nie widziałem takiego rozgwieżdżonego nieba. Ostatnio w 2005 roku podczas wyprawy po Nowej Zelandii. Ale to, malgaskie, jest jeszcze piękniejsze. Udało się odnaleźć Krzyż Południa. Świeci też dość jasna gwiazda, tworząca coś na kształt strzały, ale nie jestem pewien czy to gwiazda czy Wenus. Jak się jutro przesunie, to znaczy ze Wenus.
W sumie przejechaliśmy ok. 40 km z czego 20 bez asfaltu, a 10 km bez czegokolwiek. W pionie pokonaliśmy 645 m.
 

Dzień 7 

Dziś powinienem zacząć od KURWA, KURWA, KURWA.
I czy się to komuś podoba, czy nie, tak właśnie zacznę.
Kurwa mać, droga jest gorsza, niż dla czołgów na Ukrainie.
Przez 12 godzin, pokonaliśmy 25 km, co jest i tak super wynikiem. Droga krajowa N43 czyli żółta, jest tylko na mapie. W rzeczywistości tej drogi nie ma. Zapewne jak większości na Madagaskarze. Drogi są, ale tylko na mapie!!!
No ale nie tylko samymi drogami GREGOR żyje. Są jeszcze widoki, ludzie, zdarzenia.
Pomyślcie, jaki byłby świat nudny bez ludzi. A tak, ludzie są wszędzie. Nawet tu na Madagaskarze. Ba, i są nawet kumaci. Nam się wydaje, ze jak czarny, to be. A tu kibel. Czarny kuma więcej niż nam się wydaje. Poza tym czarne jest całkiem ładne :))
Co do drogi. To a) jej nie ma, b) o ile jest, to też jej nie ma. Tą drogą (żółtą) mogą jeździć tylko wozy zaprzężone w 2 lub 4 woły zebu. Jak Francuzi wyszli, tak o drogach na Madagaskarze zapomniano. No bo i po co Malgaszom drogi asfaltowe? Oni dają sobie radę bez nich i chyba są szczęśliwi. Choć jak się patrzy na wioski opuszczone przez Francuzów, to serce się kroi. Budynki mają czasy świetności dawno już za sobą. A krajobraz? No generalnie jest super. Powiedzmy, że są to niekończące się połoniny, na których zamiast kosodrzewiny rosną fikusy lub inne sosny. Ludzie wiozą towar na wozach zaprzężonych w woły zebu z drewnianymi kolami, jak w Europie za czasów Imienia Róży.
Czasami te drewniane koła zostaną "obute" w kawałki opon. Jest to o tyle mylne, że na drodze (drodze?) pozostawiają ślad jak za samochodem. Nocleg znajdujemy we wsi z kościołem i szkołą. Miejscówka całkiem niezła.
 

Dzień 8 

Tia, dziś przejechane, a w zasadzie przeprowadzone 10 km. No, powiedzmy pół na pół. Po noclegu ogarnęła nas straszna niemoc.
Jakoś nie mieliśmy ochoty jechać długo. Przed samym wyjściem już nam się nie chciało. 2 dni jazdy (prowadzenia) gratów dało tak w dupę, że hej. No, ale nie było w sumie najgorzej.
Tam gdzie spaliśmy, było super. Niebo, księżyc (Wilan - tak zrozumiałem po malgasku) wreszcie wyjrzał. Znaczy sierp się pokazał. Twardowski pewnie tam siedzi i pije rum pędzony z gruntu księżycowego i spoglądając na Ziemie, wypatrzył takich dwóch Wazachów i doszedł zapewne do wniosku, że te Wazachy są walnięte w czaszki (bo mózgów im brak).
Dojechaliśmy po strasznej niemocy do miejscowości Faraciho. I od razu trafiliśmy na święto kościoła protestanckiego. Generalnie, to miasteczko jest, a raczej było śliczne, za czasów kolonii. Piękna katedra w stylu chyba rokoko (nie znam się na sztuce, ale po Seksmisji, tak mi się wydaje - hihihi). Nad wejściem portret Jana Pawła II. Kiedyś już spotkałem wizerunek Papieża Polaka na Antypodach - w Nowej Zelandii.
Przez te francowate drogi, nasze tempo jest dokładnie równe tempu wozu malgaskiego, zaprzężonego w 2 woły zebu. Oni podróżują nie męcząc się w zasadzie, w tym samym czasie co my.
No, ale oni są u siebie, a my u nich.
Przy drodze (wrr przy "autostradzie") przed wsiami można się posilić żarełkiem w postaci wszelkiej maści warzyw usmażonych w głębokim tłuszczu (jak starym, tego nie wiem, choć dziś próbowałem), a wcześniej zamoczonym w cieście, coś na kształt naleśnikowego.
Kiedyś moja Mama robiła coś takiego z krążków jabłek. To się nazywało racuchy. Oj zjadłbym. Mamuśka, zrobisz? Wiem, ze zrobisz :)) Hotelik jest świetny. Żarcie świetne. Sraczki jeszcze nie mamy ;))))
Może dlatego, ze odkażamy się przed spaniem każda postacią Sambu, czyli najpodlejszym rumem tutejszym, który po zmieszaniu z coca-colą tworzy Madcolę. Generalnie łatwo nie jest. No, ale czy przyjechaliśmy tu dla przyjemności? No chyba nie ;))))) Za to ananasy są bardzo smaczne.
Jak już dziś zajechaliśmy do tego miasteczka, to przez 3 godziny, pijąc browar i colę, obserwowaliśmy ludzi.
Tu są wszelkie nacje świata. Żółty, czarny, biały, czerwony. Łączy ich jedna wspólna cecha, są mianowicie koloru czekolady. Natura jest niesamowita. Wyżmijcie takiego Chińczyka i wykąpcie go w czekoladzie. Albo takiego Francuza z Champanii. Ha, typy są różne a odcień skóry podobny.
Jutro dalej... w drogę. Na szczęście chyba jutro na naszej trasie jeżdżą auta. Czyli chyba da się przejechać. A jak, HGW (pan go wie), w końcu to Madagaskar.
Hm, nauczyłem się podczas różnych wyjazdów i wypraw, że kible świadczą o ludziach.
Do tej pory, tam gdzie spaliśmy, kible były lepsze, niż u nas przy niejednej knajpie. Ba, są lepiej utrzymane, niż miejskie szalety w Warszawie. Każdy kibelek to popularna u nas sławojka. Ale w każdym z nich jest miotła, do zamiatania nieczystości do dziury. Mało tego, do tych kibli faktycznie wieś chodzi załatwiać swoje potrzeby te większe.
 

Dzień 9 

Nocleg w Hotelu w Faratsiho przy głównej ulicy miasta. Sam nocleg to 20000 Ariari, ale do tego doszła kolacja i śniadanie. Całość wyszła 65000Ar. Niemało, no ale się nam należało po kilku dniach przedzierania się drogą, która była, a jakoby jej nie było. W miasteczku wzbudzaliśmy nie lada sensację. Zwłaszcza wśród pielgrzymów kościoła luterańskiego. Jak wyjeżdżaliśmy, trafiliśmy na katolicki ślub w katolickim kościele, gdzie nad wejściem głównym był umieszczony wizerunek Papieża Polaka. Po opuszczeniu miasta, cały czas jechaliśmy drogą nr N43. Była to już całkiem dobra, choć szutrowa droga. Na Ukrainie takich nie ma. Są gorsze. Po drodze mijaliśmy, albo nas mijali malgascy rowerzyści. Oni na rowerach wożą wszystko i wszystkich. Najciekawszą opcją jest tandem w wersji zwykłego rowerka. Druga osoba siedzi zazwyczaj na wzmocnionym bagażniku. Przeważnie jest to kobieta - żona, matka, siostra albo sympatia. Spotkaliśmy takie tandemy na całej drodze do Ancirabe. Większość wracała ze zjazdu Luteranów. Nawet udało mi się jednemu Malgaszowi rower naprawić. Droga wiodła przez ciekawe tereny rolnicze. Ale co ciekawe, na polach nie było ani jednej maszyny rolniczej, oprócz ręcznej koparko-grabiarko-motykarki. Całe rzesze Malgaszów tyrały na polach i ani jednej maszyny. No chyba, że do maszyn można zaliczyć woły zebu zaprzężone do pługu. W sumie pobiliśmy kilka swoistych rekordów. Wjechaliśmy na ponad 2000 m n.p.m. i przejechaliśmy ponad 80 km. W Ancirabe przygarnęła nas na nocleg siostra Gosia ze zgromadzenia Franciszkanek. Gosia pracuje w tutejszym szpitalu katolickim. 

Dzień 10 

Z Ancirabe wyruszyliśmy po 8 rano. Siostra Gosia przygotowała pyszne śniadanie. Dla mnie kabanosy nie wiem, z czego, a dla Grześka serek topiony. Ancirabe, to podobno trzecie co do wielkości miasto Madagaskaru – 18 tys. ludzi. Wszystkich ich jest 20 milionów. To gdzie oni mieszkają? Teraz już wiem - WSZĘDZIE. Gdzie się nie obrócisz, tam jest Malgasz, ba, czasami nawet z Malgaszką. Ancirabe to miasteczko, w którym jest transport "miejski" w postaci wszelkiej maści riksz. Riksze są rowerowe, ale także piesze, a w zasadzie biegające. Taki Malgasz, zaprzęgnięty do rikszy potrafi całkiem nieźle biec.

Na początku nieźle nam się pedałowało. W zasadzie było albo z górki albo po prostym. Ha, ale to było przez jakieś 15 km. Powiedzmy, ze do Betafo. A później zaczęły się malgaskie Bieszczady. Raz pod górę z wjazdem 10%, by za chwilkę zjechać w dół z prędkością 60km/godz., by za chwilkę wdrapywać się z prędkością 5km/godz. I tak przez prawie 50 km. Upał pieroński – 34 st. C. Łeb trzeba chłodzić. Na szczęście wodę można nabyć w sklepikach przy drodze (1200ARiali). Piwo oczywiście też się przydaje. Bo bez piwa to ani rusz :))) Noc tu zapada o 18, więc o 17.30 musimy mieć nocleg. Znajduje się w zasadzie sam, jak zazwyczaj. Szukaliśmy w miasteczku Ankazomiriotra noclegu z policjantem, ale nie udało się. Malgasze nie chcą zarabiać. Im jest chyba dobrze tak jak jest. Zeszliśmy całe miasteczko i nie udało się znaleźć miejsca na nocleg. Ale jak pojechaliśmy precz z miasta, to się wyłonił wielki kościół, a przed nim szkoła. Decyzja była oczywista. Dostaliśmy izbę z 1 łóżkiem. Gregor jako, że jest starszy i ma "starcze" problemy z plecami dostał wyro, a ja spać będę na glebie. Ksiądz powiedział dobranoc i poszedł spać chyba. Wcześniej dal nam kontakt na misjonarza polskiego w Morondawie. A my już mieliśmy ten namiar :)) Świat jest bardzo mały.

W poprzednim miasteczku objawił nam się plakat, w jaki sposób należy używać kibelka i wody, czyli że po należy myć ręce. I wszystko byłoby ok, gdyby była woda. No, ale propaganda jest podstawa wydawania kasy z budżetu. W tym aspekcie, Polska jest identyczna jak Madagaskar. Może to wypływa stąd, że Madagaskar miał być polską kolonią?. W sumie przejechaliśmy ok. 70 km przy podjazdach prawie 850 metrów i średnim nachyleniu 4%. Czyli wjeżdżaliśmy na Kazanów w Przemyślu przez 70 km. Taki to jest ten Madagaskar.

Dzień 11

W zasadzie to nie ma o czym pisać. E, jak to nie ma. Przeca kawał drogi żeśmy przejechali w tym pie...nym słońcu. Wcale się nie dziwię, że Malgaszom się robić nie chce. Jakby mi przez 7 godzin na dzień, przy 12 widnych, grzało 35-42 st. C., też by mi się nic nie chciało. Kto wymyślił tyranie w taki upal? Człek powinien wtedy leżeć i ewentualnie spać. A tu każą mu tyrać. Jakaś abstrakcja. No, ale w końcu my są na Madagaskarze. A tu wszystko jest inne. Nawet świnie są inne niż u nas. Jakieś takie bardziej sierściaste i ruchliwe. Ale baranów i kóz za dużo to jeszcze nie widzieliśmy. Może jak za jakiś czas będziemy u muzułmanów, to i kóz będzie więcej. Wczoraj zrobiliśmy kawał świata. Czyli generalnie jakieś 75 km i 820 m podjazdu. Ale to jest nic. Zakotwiczyliśmy we wsi, w której nawet świnie chodzą do tylu jak widza Wazacha. Jak zwykle trzy było odprawić szoł z namiotem, karimatą itp. Ale później był jeszcze większy szoł. To co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy, to był meksyk :)))) Goście grali przez jakieś 2 godziny malgaski rap. I nic to, oni grali na perkusji, która sami zrobili. Kocioł to wiadro z naciągniętym workiem zamiast membrany, talerz z denka z zardzewiałej puszki, werbel, podobnie jak kocioł z plastikowego pojemnika obciągniętego folią. Stopkę do kotła wyrzeźbili z drewna. Ech, szkoda opowiadać. To trzeba zobaczyć. Goście mieli taki bit, ze niektórym wielkim zespołom z Polski (i nie tylko) w piety by poszło. Zajebiście to wyglądało. Wpuszczę to po powrocie w Youtuba. Zajebista sprawa. Malgaski rap na żywo. To będzie hicior. Dobrze, ze mam kamerkę :))

Oczywiście Madcola jest wszechobecna. Szkoda, że Gregor nie skorzystał z propozycji spędzenia nocy w domy Claudii, miałbym więcej miejsca dla siebie w namiocie. Z niego to straszny Wazach jest.

Kilka słów jeszcze o ciężkiej pracy Malgasza. Malgasze maja strasznie ciężką pracę. Każą im pracować w skwarze i słońcu przy drodze. A wygląda to tak: 4 lub 5 Malgaszy wywija sierpami na lewo i prawo wzdłuż asfaltu. Okazało się, że to najprawdopodobniej projekt rządowy. Całość polega na tym, że ekipa Malgaszy robi za kosiarkę przydrożną. Maja takie same rowery, uniformy i narzędzia. No i napierdalają tymi sierpami trawę, całkiem zresztą sprawnie. Próbowałem sierpem wyciąć kilka źdźbeł trawy, ale szło mi to marnie. To pewnie kwestia wprawy. Im to idzie rewelacyjnie. Zamiast kupować maszynę i szkolić miglanca, rząd daje zatrudnienie przynajmniej 4 osobom, które mają na utrzymaniu kilka innych osób, no a poza tym zapewne płacą jakieś podatki. Panie premierze, może u nas by coś takiego wprowadzić? Wtedy zniknie bezrobocie, albo przynajmniej tych, co siedzą w pierdlu pogonić do takiej roboty. Niech nie zużywają powietrza i naszych podatków bezproduktywnie. Tyle jest zarośniętych poboczy w naszym pięknym Kraju.

Uwaga dot. domów. Przejechaliśmy ileś tam kilometrów i nie wiedzieliśmy kominów w chatach Malgaszów. Jak im Żabojady zostawili domki, tak do tej pory stoją, ale w swoich nie maja ani pół komina. Wolą chyba kurne chaty. Nie wiem czemu, ale tak jest im chyba lepiej. Dla mnie to absurd. No dobra, dojechaliśmy do Miedzywazu (jak jest po malgasku, nie wiem). Upal zajebiście niemiłosierny - 43st.

Dzień 12, 13 i 14

Ano już jestem znowu, ba, i nawet żyję, ba, i nawet mam się nieźle. A cośmy robili? Oj dużo się działo, oj dużo. W Miendzywazu dopadł nas niejaki Jacky albo Zeki i sprzedał nam swoja wypasiona usługę. Dopadł nas już przy wjeździe do miasteczka 14go. Pokazał album z wielkim krokodylem i niemieckimi turystkami na rowerach. No i zaproponował nam dil, że nas przewiezie wielkim pirogiem przez rzekę Tsiribihina (Cyrybina). My już po kilku browarkach, ale jeszcze przed Madcolą ustaliliśmy, że podejmiemy decyzję po rybnej kolacji u lokalnego bonza. Czyli po żarciu z ryb w lokalnej knajpie. Zeki przyszedł po nas przed ustalonym czasem. Ha, bał się pewnie, że mu uciekniemy, no ale niby gdzie i po co? W knajpie upiliśmy biedaka. No, bo kto dorówna wprawionym w boju polskim rowerzystom? No chyba tylko jakiś ruski (mnie kiedyś przepił kirgiski Tatar w Kirgizji). A że Zeki na ruskiego bynajmniej nie wyglądał, wiec to my go upiliśmy i dobiliśmy targu. Za odpowiednia opłatą jutro wyruszymy na spływ wielkim pirogiem po rzece w poszukiwaniu mega krokodyli, lemurów i innych atrakcji. Dostał nieco kasy na zakupy żarcia i miał się stawić o 7 rano. Stawił się o 8. Załatwialiśmy jeszcze jakieś kreteńskie pozwolenia na policji i urzędzie do spraw nam nieznanych. Po wypełnieniu karty z danymi z paszportu i z księżyca, ruszyliśmy nad brzeg rzeki Tsiribihina, gdzie jak to na ciekach wodnych w tym rejonie świata, dzieją się ciekawe rzeczy. Mycie, pranie, gotowanie, pływanie, słowem w zasadzie wszystko, oprócz jednego. Mianowicie, nie można załatwiać się do wody (rzeki) jest to Fadi czyli miejscowe tabu. Na co delikatnie zwrócił mi uwagę Zeki, jak chciałem zrobić siku wprost do wody. Śmieci też nie wyrzucają do rzeki wprost, ale o tym później. Jedni maja Koran, inni Biblie, a Malgasze oprócz tych ksiąg, maja swoje Fadi (tabu). No bo po co tłumaczyć, że czegoś tam nie wolno robić, skoro można to obrać w odpowiednią legendę i po sprawie. I to mi się podoba. Choć np. gdzieś jest Fadi, ze nie wolno do jeziora wchodzić w jedwabnej bieliźnie. Abstrakcje? Dla nas najwidoczniej tak, ale dla tamtejszych miejscowych widocznie miało to głębszy sens. A może nie miało? Rowery zapakowane na piroga, bagaże też, i my też. Płyniemy. Rzeka szeroka, ale płytka niestety. W okresie pory deszczowej jest głębsza, o wiele głębsza. Teraz jest płytka. Kilka razy po starcie musieliśmy wyłazić z łódki i iść kilkaset metrów po wodzie. Bo my "som" wielkie i grube Wazachy. Jak wyszliśmy z piroga, to piróg od razu mógł płynąć, a jak siedzieliśmy w nim, to tarł brzuchem o dno. W sumie płynęliśmy przez bite 3 dni, pokonując ponad 100 km. Nasi kapitan, pierwszy oficer i pomocnik majtka nieźle machali pagajami. Nocowaliśmy na plażach mając dywan z gwiazd nad głowami. Jedliśmy świeże ryby i kraby. Wszystko było kupowane wprost z łodzi. Ryby, kraby, węgiel drzewny, nawet mleko od zebu. Czasami należało przybić do jakiejś wioski i nabyć rum i colę i zrobić Madcolę. Po drodze widzieliśmy piękne skały, fajne lemury, kameleony i nawet udało się zobaczyć nieimportowanego z Chin krokodyla. Przez cały czas śmialiśmy się z naszego kapitana, że wszystko, nawet krokodyle, są importowane z Chin. Malgasze zamiast zabrać się do roboty, to wolą importować cały badziewny towar z Chin. U nas chińskie towary mają jeszcze jakąś wartość i są czasami nawet trwale, na Madagaskarze chińskie gówno jest głównie ostatnim sortem, którego nie chce nikt już chyba kupić. Jakiś absurd.

Przed zaokrętowaniem się na piroga, powiedzieliśmy Zekiemu, że jak nie będzie krokodyla, to mu nie zapłacimy. Kurcze, wziął to sobie do serca, bo dopiero jak nam pokazał takiego malutkiego prawdziwego krokodylka, to mu się gęba uśmiechnęła. A my to tak dla jaj mu powiedzieliśmy. Krokodyla znalazł na trzeci dzień. A my przez cały czas się z niego śmialiśmy, że powinien kupić plastikową skórę krokodyla z Chin i przebrać w nią swojego np. I oficera. Zwłaszcza, że na fotach, które nam pokazywał, miał pięknego, wielkiego krokodyla. Kiedyś w tej rzece żyło ich setki i były fadi. Ale jak to bywa, kasa potrafi nawet świętości pozbawić świętości, tak też stało się z tymi gadami. W pewnym momencie okazało się, że skóra krokodyli jest bardzo ceniona i droga, głównie przez wyrabiane z nich torebki i buty w USA. Wiec świętość przestała być święta i wybili praktycznie wszystkie krokodyle. Zostały tylko te zaimportowane z Chin ;)) w plastikowej obudowie. Hihihi Zaliczyliśmy też piękny wodospad, o wysokości coś koło 40 m. Noclegi na plaży pod rozgwieżdżonym niebem, gdzie jedynym rozpoznawalnym przeze mnie gwiazdozbiorem był Orion oraz wspaniałe posiłki z tego, co dała rzeka, było świetnym przeżyciem, które z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Naszego kapitana i jego załogę również.

Przez 3 dni krajobraz zmieniał się wielokrotnie. Widzieliśmy połoniny, zakola, wysokie brzegi ze skał wapiennych, mnóstwo ptaków rożnej maści i koloru. Widzieliśmy wioski oraz samotne chatki, kąpiących się Malgaszów i Malgaszki. Malgaszki chętnie pozowały do zdjęć w toplesie. A kapitana nauczyliśmy hasła po polsku - pokaż cycki. Co oznaczało kąpiące się Malgaszki. Większość z nich o nienagannej figurze zresztą. Ludzie już o wyraźnie afrykańskiej urodzie. Mało było osób o rysach "skośnych", ale uśmiechy wciąż takie same. W końcu po 3 dniach pagajowania, najprawdopodobniej dopłynęliśmy do końca, czyli do miejscowości Ambato, gdzie wylądowaliśmy w bungalowie za 10000Ariali. Warunki w zasadzie żadne, no ale i cena też żadna (4 Euro). Wypiliśmy kilka browarków i spać. Pod "prysznicem" podglądał nas wielki karaluch (6 cm).

Dzień 15

Jazda z Ambato do Belo-sur-Tsiribihina dała nam ostro w dupę. 45 km w skwarze sięgającym 43 st. C, przez busz i po piaskach, czasami też pod górkę. Widoki mało ciekawe, oprócz na początku trasy, lasu baobabów. Widok pyszny, szkoda że nie o zachodzie słońca. Po przepłynięciu rzeki Tsiribihina na balii z silnikiem Yamaha, który nie miał ochoty na współpracę z motorniczym. Jak już się udało, to żwawo ruszyliśmy z innymi do Belo-sur-Tsiribihina W Belo została nam opowiedziana historia jeszcze bardziej absurdalna, niż ta rodem z naszego kraju o zabieraniu sobie samolotów. Trzech ważniaków z rządu malgaskiego poleciało gdzieś coś radzić, ale nie zabrało 4go. Ten się zdenerwował i pozamykał lotniska. No i chłopcy nie mieli jak wrócić. HI, Malgasze w swojej pomysłowości są lepsi niż my Polacy.

Dzień 16

Z Beru Sud rano chcieliśmy przepłynąć rzekę z powrotem, aby pojechać do Morondavy. Hm, Malgasze są jednak nieodgadnieni. Najpierw nas zaokrętowali na łódkę wraz z rowerami, ale nagle im się odwidziało i poprosili, abyśmy się przenieśli do innej mniejszej. Na co ja się wkurzyłem i powiedziałem, żeby spierdalali. Nie chcą zarobić, to ich problem. Akurat jakieś 100 m dalej przypłynął prom na samochody, no tośmy się zabrali. Prom to dużo powiedziane. Ot 2 barki połączone podestem, na którym można ustawić 3 samochody. No ale udało się jakoś dopłynąć na drugi brzeg. Szybkie piwko, świeże rybki smażone i w drogę. Przed nami prawie 100 km do Morondavy, gdzie podobno jest ocean i plaże, i piasek, i drinki z parasolkami.

No, ale zaraz nasz pogląd na drogę został po raz kolejny zweryfikowany. Droga była, ale zamiast nawierzchni sypki piasek. Do tego trafiliśmy na straszne wrzaski dochodzące z kościoła jakiejś sekty. Gdy się zbliżyliśmy, widok był zaiste ciekawy. Pastor-lektor-prowadzący wpadł chyba w trans, bo strasznie wrzeszczał, a ludzie klęczeli na podłodze lekko bijąc w nią czołami, no i strasznie zawodzili. Długo tam nie zabawiliśmy, jakieś 5 min. Kilka ujęć i jazda dalej. Droga była dość widokowa, ale do jazdy rowerem nie nadawała się wcale, jak zresztą większość dróg na Madagaskarze. Niby są, a jakoby ich nie było. Na trasie spotykaliśmy miłych i uśmiechniętych ludzi, no i przejeżdżające samochody rożnej maści i z rożną zawartością, od turystów po tira, od osobówek po autobusy z trumnami na dachu. Nie wiem, jak tir sobie poradził dalej, ale widocznie kierowca znał drogę. Na jednym z przystanków opatrzyliśmy ranę na nodze Malgasza. Musiał na coś ostrego wejść, bo miał na stopie zdarta skóre prawie do mięsa. Pod wieczór, po przejechaniu prawie 50 km po piaskach dotarliśmy do Parku Kirindi. Od bramy do campu było jeszcze 5 km. Na szczęście nie był to już sam piasek. Nocleg za 32000 Ar, wejście do parku po 20000 i przewodnik za 20000 Ar. W nocy ruszyliśmy na poszukiwania nocnych lemurów. Trochę to było bez sensu, no ale być w parku i nie pójść na poszukiwania, to chyba byłby grzech. Udało się znaleźć kilka sztuk malutkich lemurków przypiętych do drzew. Nawet jakieś fotki udało się ustrzelić. Jeszcze tylko browar i spać. Jutro dalsza cześć drogi ze słynną aleja baobabów.

Dzień 17

Wyjazd o 8. Po drodze Gegorowi pękł kolejny raz łańcuch. 15 minut i można jechać dalej. Tym razem plaży nie było końca. O ile wczoraj czasami trafiał się twardszy grunt, o tyle dziś w zasadzie plaża cały czas. To tak, jakby się jechało pomiędzy rozłożonymi ręcznikami na Helu, z tym, że tu nie było ani jednego ręcznika, czasami tylko kupy zebu. Po 30 km mieliśmy już serdecznie dość, no ale nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy dojechać do Morondavy. No i zobaczyć słynną aleję baobabów. Wypiliśmy chyba jakieś 6 litrów wody, po kilka piw i coca-coli po drodze. Lało się z nas niesamowicie, ale w końcu dotarliśmy do "początku" alei. Po dwóch stronach drogi zaczęło być widać różne kształty drzew butelkowych. Stały to samotnie, to po dwa obok siebie (no może nie tak znowu zaraz obok). zostało nam jeszcze 2 km do parkingu przy alei. Dojechaliśmy i co? I nic. Ta aleja to wielka mistyfikacja, a może na nas nie wywarła już takiego efektu, jak na innych. Myśmy przecież jechali wśród tych wielkich drzew już od kilku dni. Faktem jest, że parking jest w miejscu, gdzie rośnie ich nieco więcej i gęściej niż wcześniej. W każdym razie dojechaliśmy. Do krzyżówki z drogą międzynarodową (sic!) zostało jeszcze 2 km. Ta droga powinna mieć już asfalt! Udało się, dojechaliśmy do asfaltu. Po pierwszych 2 minutach okazało się, ze asfalt to tam był, ale za czasów kolonii francuskiej. Teraz zostały jego strzępy. Ale lepszy taki asfalt niż plaża i to bez morza. Po 14 km jazdy tą wspaniałą nawierzchnią wjechaliśmy do Morondavy, miasta, które niegdyś tętniło turystami, niegdyś, bo teraz z jego dawnej świetności pozostały tylko wspominania, hotele i puste bungalowy. Do Morondawy dojechaliśmy przed zmierzchem. Mieliśmy adresik podobno fajnego hotelu gdzieś w okolicy morza. No i faktycznie, hotelik przyjemny (Tricigone), prowadzony przez Włocha. Stosunkowo niedrogi (45000 Ariali za pokój), dwa łóżka w tym jedno małżeńskie, prysznic, kibelek, umywalka. Restauracja obok, ale już droższa. My byliśmy tak padnięci, że tylko zdołaliśmy odwiedzić prysznic i oczywiście pobliski bar, aby zakupić Sambu i coca-colę, czyli codzienną dawkę Madcoli.

Dzień 18 i 19

Rano wstawać się nie chciało, ale już jesteśmy przyzwyczajeni do pobudki o 6 rano, zmusiliśmy się do poleżenia tym razem do 8. Morondava to nadmorski kurort, który jeszcze 2 lata temu tętnił życiem i turystami. Teraz turystów jak na lekarstwo, pozostali tylko mieszkańcy, którzy też mają dość takiej bezsensownej sytuacji. A to wszystko robota niestabilnej polityki. Od 2 lat Madagaskar ma rząd tymczasowy, który musi zadbać o siebie i rodziny, a później o ewentualną resztę gawiedzi. Hoteli i bungalowów jest cała masa, restauracje też świecą pustkami. Przez brak turystów ceny poszły w górę. Choć po trochu widać, że coś się zaczyna dziać, bo prace nad drogą w alejce hoteli idą pełną parą. Może lokalne władze poszły po rozum do głowy, że jak nie będzie tam normalnie, to i turystów nie będzie. Się okaże. W Morondavie odwiedziliśmy także polskiego misjonarza ze zgromadzenia Saletynów - Jana Kaszubę. Akurat trafiliśmy na jego bytność w Morondawie, bo zazwyczaj siedzi na misji gdzieś w buszu. Bardzo ciekawy i pomocny człowiek, jak zresztą wszyscy nasi misjonarze na tej wspaniałej wyspie. Przez 2 dni, jakie spędziliśmy w Morondavie, zaprzyjaźniliśmy się z obsługą baru z przeciwka i przedwczoraj popłynęłyśmy z nimi pirogą morską na oglądanie lasów mangrowych.

Lasy jak lasy, ale ubaw mieliśmy po pachy. Koleżka od wiosłowania 2 razy zgubił pagaja. Jako że przypływ się wzmagał, można było przepłynąć do wsi Betanija na drugim cyplu. Po powrocie, tym razem z balastem 3 koleżanek naszych pirogowców, poszliśmy na wielką ucztę rybną do tegoż samego baru. Koleżanki poszły chyba na dyskotekę, a na nas czekały świetnie zrobione wielkie ryby za niewielkie pieniądze. Wcześniej za 2 małe rybki i miskę ryżu oraz 2 browarki płaciliśmy w innej knajpie 30000 AR, tu za 4 wielkie ryby, piwa, ryż, sałatkę z marchewki tylko 25000 Ar. (1Euro = ok 2500 Ar.) Oczywiście w pierwszy dzień po przyjeździe do Moromdavy wykąpaliśmy się w oceanie. Bo być nad wodą i się nie zanurzyć, toż to grzech :))) Wieczorkiem pakowanie i następnego dnia wyjazd taxi-brus do Tany. Co dalej, zobaczymy.

Dzień 20

Idziemy na wschód, tam musi być cywilizacja. Słynne hasło Maxa z Seksmisji wskazało i nam kierunek jazdy. Po powrocie z Morondavy taxi-brus do Tany i spędzeniu w stolicy 1 dnia ruszyliśmy za Maxem na Wschód. Wyjazd z Tany stanowił nie lada wyczyn. Większego syfu, zgiełku i rejwachu jeszcze nie widziałem. Ale o tym szkoda pisać. Wyjazd zajął ok. godziny. Po drodze na wylocie swoja siedzibę ma kościół Adwentystów Dnia Siódmego. Wielki teren, szkoła, świątynia, pola uprawne. Droga asfaltowa, w miarę szeroka, a że kierowcy jeżdżą bardzo dobrze i nie polują na rowerzystów, da się jechać normalnie. Po drodze po raz kolejny mijamy "fabrykę" żwiru. Wygląda to zaskakująco ciekawie. Jest sobie kawał odkopanej z czerwonej ziemi skały. Ta skała jest kruszona ręcznie przez Malgaszy na kawałki dające się znieść przez 1 osobę niżej do drogi. Przy drodze siedzi cała drużyna do piłki nożnej i w grupach po 2-3 osoby rozbija młotkami kamyki większe na mniejsze, aby potem inna grupa rozbijała te już rozbite na jeszcze mniejsze. Każda wielkość kamyków jest usypywana na osobny kopczyk. Czyli można powiedzieć, jest to sortowanie w zależności od wielkości. Potem zapewne tak zrobiony żwir jest ładowany na auta. Z naszego punktu widzenia, jest to idiotyczna praca. Przecież może ją wykonać 1 maszyna i 1 człowiek. No, ale maszyna jest droga, nawet bardzo, a praca nawet kilku drużyn futbolowych na Madagaskarze jest tania. Pewnie ktoś, czyt. właściciel tej manufaktury robił "biznesplan" i mu wyszło, że najtaniej jest zatrudnić pół wsi do produkcji żwiru. Widzieliśmy także zaawansowaną pralnię miejską, a raczej wiejską. Działa ona w sposób podobny jak fabryczki żwiru, z tą różnicą, że do pralni potrzebna jest bieżąca woda i jakiś detergent. Woda jest z rzeczki albo strumyka, a detergentem jest zwyczajne szare mydło. Za pralkę służy, a raczej jest w zastępstwie pani Malgaszka w rożnym wieku. Oczywiście panie szorują ubrania i inne materiały szczotkami zapewne "made in China". Na Madagaskarze everything is made in China. Ale tego jeszcze nie dość. Musi być suszarka, a za to urządzenie genialnie służą nagrzane skały albo krzaczory. Ciuchy schną szybko i od razu są wyprasowane. Pralnia miejska obsługuje sporą ilość towaru, tu także tak jest. Z tą różnicą, że za dowóz nowego towaru wraz z praczkami odpowiedzialne są tzw. taxi-brus. O ile w zasadzie niewiele nas tu już może zadziwić, tak widok wybiegających pań z workami z brudną bielizną był nie lada zaskoczeniem. Panie biegły, aby zająć najlepsze miejsca przy strumyku. Generalnie nic w tym złego, że tak się tu robi pranie. Z ekonomicznego punktu widzenia, podobnie jak z kamieniołomami, taniej jest prać w "naturze" niż zużywać detergenty, prąd i wodę. Ze zdrowotnego punktu widzenia, jest to rozwiązanie najgorsze, gdyż te samą wodę poniżej takiej pralni, Malgasze piją i się w niej kapią. Nic chyba nie trzeba więcej dodawać...

Teraz trochę o przyrodzie. Na wschodzie jest zupełnie inaczej niż na południowym zachodzie. Tu jest zielono, płyną wartko strumyki, nawet psy szczekają inaczej. Tu szczekają, tam były na to za leniwe. Oczywiście, dostaliśmy i dziś w dupę, w pionie wjechaliśmy na 830 m n.p.m. przy 82 km. Ale to nic w porównaniu z tym, co mieliśmy w buszu wcześniej.

Dzień 21

Okazało się, że na wschodzie faktycznie jest cywilizacja. Ba, i to jeszcze jaka. Jechaliśmy przez 2 dni na wschód, znaczy na wastok. Za radą Maxa. Wjechaliśmy na drogę nr 2. Śliczny asfalcik, takiego nawet nasze autostrady nie mają. Dziur w zasadzie brak. Obraliśmy kierunek na Tamatave - wschodnie wybrzeże Czerwonej Wyspy. Droga prowadziła przez zielone wzgórza, prawie jak nad Soliną, tyle że przyroda nieco inna. Zamiast świerków, sosen i buków, palmy i bananowce. Wszędzie bananowce z kiśćmi jeszcze niedojrzałych bananów. W tym miejscu musieli być twórcy kreskówki Madagaskar i wyginam śmiało ciało. My też śmiało je wyginaliśmy, pedałując to z góry, to pod górę. Słoneczko smażyło, ale było to dość przyjemne w porównaniu z piaskami okolic Morondave. Przy drodze chaty z bambusa i wysuszonych liści palmowych. Nawet wiejskie kible są z palm. Bo każde kilka chat ma swój kibel, zresztą utrzymany w czystości, czego mogą pozazdrościć niejedne kible w naszym kraju. Droga była bajkowa. Sporo człowieków, czarnych człowieków i niet zebu. Zebu zastąpiono normalnymi krowami. Czasami w autach 4x4 siedziały znudzone Wazachy, czyli białasy. Po przejechaniu ponad 80 km i przewyższeniach sięgających 850 metrów, zajechaliśmy do miejscowości Beforona.

Szukaliśmy bungalowów. Napotkane człowieki wskazywały na miejsce zwane Ladia. Tam jakiś obóz dziecięcy chyba był. Po próbach wytłumaczenia o co nam chodzi, że chcemy spać i szukamy miejscówki, zaczęto sprzątać w jednym z domków. Ja rozegrałem meczyk piłkarski z dzieciakami. Musiały mieć niezły ubaw, jak ze mną grały w piłkę. Udawało mi się czasem nawet ja odbić. Pokój gotowy i Wazachy się wprowadziły. Rozpiliśmy buteleczkę rumu kupioną wcześniej z coca-colą, a gdy się skończyła, zresztą bardzo szybo, zabraliśmy się za paliwo rakietowe, czyli oryginalną Madcolę - spirytus z Polski i malgaską coca-colę. Przy tym napitku zastał nas dyrektor tego miejsca. Dostał informacje, ze jest 2 białych, i że gadają tylko po angielsku. No musiał to sprawdzić osobiście. No i sprawdził i to do cna. Jak mu powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski, to przeszedł na znany nam język rosyjski. A nasze zdziwienie było tym większe, że i jego żona gadała świetnie w tym języku. Ba, najbardziej zdziwione były dzieciaki. No bo jak to jest, że one porozumieć się nie mogły, a dyrektor gada z Wazachami, jak ze swoja żoną. Oczywiście, jak to bywa wśród biało-czarnych Słowian, nie skończyło się tylko na pogawędce. Trza było pić, ba trza było pic po rusku. Problem powstał, jak się alkohol skończył. Ale nic to. Zapakowałem się do auta i z żoną szefa pojechaliśmy na poszukiwane rumu. Żaden problem, otworzyli specjalnie dla nas sklepik. Była już czarna noc, jak u murzyna w d... Ja już nie pierwszej świeżości, po 86 km i ponad 800 metrach w pionie. Zakupiłem kilka buteleczek rumu i 2 duże coca-cole. No się zaczęło. Odśpiewaliśmy "a my idjom szagajem pa Maskwie" i inne radzieckie przeboje minionej epoki. Wypilim, co było do wypicia. Wznosiliśmy morze toastów za wsjo, za szczastliwo podróż, za okończenie szkoły itp. No jak Polak z Malgaszem. Jaja jak berety. Żeby w zabitej dechami czarnej dziurze, przez pół nocy pić i gawarit po ruski z Malgaszami. A ciekawostką jest to, że nasi gospodarze poznali się w Moskwie. Wyjechali za czasów komuny na Madagaskarze na studia do Moskwy i tam się poznali. Czasami w domu rozmawiają po rosyjsku. Wypilim sporo z ruskimi Malgaszami. Po raz kolejny przydała mi się znajomość języka naszych "przyjaciół".

Nie ma to jak pogawarit pa ruski.

Dzień 22 i 23

Przez 2 dni żwawo pedałowaliśmy piękną droga N2 do Toamasiny. Droga była jak zwykle kręta i pod górę, choć teoretycznie zjeżdżaliśmy do oceanu, czyli na poziom 0. Nam cały czas się wydawało, że jedziemy nad morze pod górę. Średnia podjazdów była w zasadzie stała i wynosiła ok. 700-800 m w pionie. Za to przejeżdżaliśmy wśród lasów palm rożnego gatunku i bananowców. Wioski, które mijaliśmy przy drodze, to wioski z bambusa, który na Madagaskar przywlekli chyba Chińczycy. Bo tu wszystko jest made in China. Jeden z noclegów, w zasadzie praktycznie ostatni pod namiotem, znaleźliśmy przy miejscowym szpitalu. Wzbudziliśmy nie lada sensację, zwłaszcza w oczach pana Janka (pan Janek jest tzw. cieciem od pilnowania obejścia) i jak każdy pan Janek wyczuł, że pijemy Madcolę. Niestety, z wrażenia Gregor wylał prawie całą butelkę tego zacnego trunku w przedsionku namiotu. Chcieliśmy, aby pan Janek zakupił nam flaszeczkę. Na to konto dostał od nas 2000 Ariali. Ale chyba nas źle zrozumiał i kupił, jak sadze, Sambu dla siebie. U nas się już nie pojawił. Za to mieliśmy spokój do rana od pana Janka. W nocy przeżyliśmy nawałnicę deszczową, pierwszy deszcz na Madagaskarze. Teraz już wiemy dlaczego w tej części wyspy jest zielono i wspaniale. Tu deszcze padają często nawet w porze suchej. Ostatni etap to 25 km. Po przedarciu się przez przedmieścia Toamasiny, miasta portowego, gdzie jest chyba więcej riksz niż mieszkańców, dojechaliśmy nad ocean na wschodniej stronie Madagaskaru. Najciekawsze jest to, ze riksze poruszały się pomiędzy czymś na kształt chodnika a jezdnią. Jeździły po ścieżce dla riksz. Wszystkie w rządku, bez dodatkowych emocji. W końcu mora mora, co po malgasku znaczy chyba, spokojnie, spokojnie. Objechaliśmy całe miasto rowerkami i zakotwiczyliśmy w hotelu Plage niedaleko centrum i niedaleko plaży za 25000 Ariali za pokój. Hotel przyzwoity nawet. Po południu wybraliśmy się na plażę. Nasz znajomy Polak z Tany ostrzegł nas, że były przypadki ataków rekinów na kąpiących się w oceanie, wiec nie odpływaliśmy od brzegu na więcej niż 5 metrów. A w zasadzie Gregor nie odpływał. Ja nie lubię ani plaż, ani morza, choć pewnie dziś nogi w nim zanurzę. Kupiliśmy także bilety na transport taxi-brus do Tany (stolicy) za 18000 + 2000 za rowery. Wieczorkiem pizza w lokalu obok hotelu. Okazało się, że to niezłą imprezowania, a w zasadzie lokal z paniami do "masażu". Po raz pierwszy czułem się jak zwierzyna na polowaniu. I nie trzeba było nic robić, aby panie zaczęły nas zaczepiać. Wystarczy być po prostu białym. Pizza dobra i tania, za to alkohol bardzo drogi. Butelkę rumu, która kosztuje w sklepie 2000 Ariali, ten lokal serwował za ... 80000 Ariali. Niezła przebitka. Lalunia jak naciągnie klienta, musi mieć chyba sporą działkę z tej kasy. Na masaż nie daliśmy się namówić. Cala ulica przez pół nocy zamieniła się w bazar lekkich obyczajów, a przynajmniej tak to wyglądało. Przy przeglądzie sklepów z komórkami trafiłem na niezłą podróbkę chińską Nokii N97. Telefon na 2 karty sim, na pierwszy rzut oka był to oryginał. Jakby miał jeszcze funkcje maila, to pewnie bym taki zakupił.

Dzień 24 i 25

W Tamatav spędziliśmy w zasadzie 2 dni, nie robiąc nic. No, nie tak nic. Włóczyliśmy się po miasteczku i popijaliśmy browarek, a wieczorkiem oczywiście rumik z colą, czyli tradycyjne Madcolę ;)) W dniu przyjazdu do Tamatav, popołudniu po pochłonięciu ryby, krewetek i browarka, pojechaliśmy nabyć bilet na taxi-brus do Tany. Bilecik kosztował 18000 Ariali, czyli ok. 8 Euro + 2000 Ariali (0,8 E) za rower. Mając już zapewniony transport do Stolicy, mogliśmy na luzie spędzić resztę czasu na nic-nie-robieniu. No, ale jakoś trzeba było wypełnić czas.

Tamatav, to miasteczko portowe i jak na takie przystało, jest w nim sporo uciech dla marynarzy i im podobnych. W dzień poprzedzający wyjazd, poszliśmy raz jeszcze do znanej knajpy (knajpa za dnia) za rogiem, przy naszym hotelu. Wiedzieliśmy już, że ceny alkoholu wzrastają wielokrotnie ze względu na "dyskotekę", a w zasadzie regularny burdel. Piwo, które wcześniej kosztowało 3000 Ariali, wieczorem kosztuje 7000. Rum butelka, którą w sklepie można nabyć za ok. 2500 Ariali, w tym przybytku kosztowała, uwaga, 80000 Ariali. Tak, 80 tysięcy. No, ale jak zaobserwowaliśmy, złaziły się tam chyba wszystkie Wazachy (białasy) będące w mieście. A i Żółtych też nie brakowało. Czarnych także było sporo, a w zasadzie to czarni rodzaju żeńskiego. Panie te wpatrywały się w białasów i czyniły rożne znaki zachęty do wiadomo czego. No w końcu to miasto portowe... Pod murem stadionu, na tej samej ulicy co nasz hotelik La Plage oraz rzeczony przybytek, wyrosły namioty z wszelkiej maści jedzonkiem, napitkami w rozsądnej cenie oraz z paniami wiadomo jakimi. Nie siedzieliśmy przy piwie za długo, następnego dnia pobudka o 5 i jazda przez 8 godzin basem do Tany.

Dzień 26

Bus wyruszył w zasadzie zgodnie z planem. Kierowca chciał od nas kasę za rowery, ale jak mu pokazaliśmy, że na bilecie mamy wpisane bicykle i że są już opłacone, mina mu nieco zrzedła. Zarobił za to pan, który nasze bagaże mocował na dachu busa. Tak, na dachu. Na Madagaskarze wszystko wozi się na dachach, motory, kaczki, kury, rowery, krzesła, stoły i inne mniej lub bardziej przydatne przedmioty, w tym trumny z nieboszczykami. Przed odjazdem zdążyliśmy zamienić kilka słów z współpasażerką po ... rosyjsku. Częściej nam się tu zdarzało rozmawiać po rosyjsku niż angielsku. Do Tany dojechaliśmy po 8 godzinach jazdy. Trasa nie była łatwa dla samochodu, a co dopiero dla rowerzysty. My ją pokonaliśmy tam w 3 dni. Bus z pełnym stanem w 8 godzin wspinając się na kręte i dość strome podjazdy, pokonał ok. 1500 metrów w pionie.

W Tanie czekały już na nas pokoiki w biskupstwie. Znów poczułem się jak w domu. Wieczorkiem piwko, a na drugi dzień zakupy i pakowanie. Odwiedziliśmy też ulicę Beniowskiego oraz ulicę Arkadego Fiedlera, przy której mieszka nasz polsko-belgijsko-malgaski przyjaciel Albert Zięba. Dzięki niemu ulica przy której mieszka nosi nazwę Arkadego Fiedlera. Jest to oficjalna nazwa wpisana w księgi. Dzięki Albertowi jest zachowana cząstka Polski w odległej części świata. Albert także prowadzi księgę, do której wpisują się przybysze z naszego kraju. Organizuje wystawy i stara się podtrzymywać więzi pomiędzy Polakami na Madagaskarze, a tymi w kraju. Ot, dusza artysty z głową pełną ciekawych i czasami dziwnych pomysłów. Z nim też w ostatni dzień, po przepysznym obiedzie u jednego z najstarszych stażem Polakowi na Wyspie, u ks. Henryka Stawarskiego, zwiedziliśmy kilka spelunek z piwem i szczurami. Tam normalny Wazacha by nie trafił, a jak już by trafił, to cały mógłby nie wyjść. Alberta tam wszyscy znają, wiec i my czuliśmy się bezpiecznie. Te przybytki można porównać do Baryłki w Przemyślu sprzed 25 laty, albo mordowni w Zagórzu przy dworcu PKP.

Odprawa lotniskowa przebiegła szybko, sprawnie i bez żadnych problemów. Rowery, sakwy poszły na taśmę bez zastrzeżeń. Bagaż podręczny także. Odprawiliśmy się przed północą (wizę mieliśmy tylko do północy, później mogły być problemy). Przy sprawdzaniu bagażu mieliśmy ostatnia niespotykana przygodę na Madagaskarze. Celnik, albo strażnik graniczny, jak zobaczył nasze polskie paszporty, to pokazał polski banknot 100 zł. Nie wiemy skąd go miał, ale chciał go wymienić na Euro. Jako, że dysponowałem banknotami tej waluty w odpowiednich nominałach, kupiłem od niego za 20 Euro 100 polskich złotych. Kurs całkiem dobry. Po 11 godzinach w samolocie, wylądowaliśmy w Paryżu.

Madagaskar jest wspaniałym krajem, mini kontynentem. Ludzie są mili, uśmiechali się do nas cały czas. Nie zaznaliśmy od nich choćby najmniejszej wrogości, czy przejawu nienawiści.

W tym miejscu chcielibyśmy serdecznie podziękować naszym Opiekunom na Madagaskarze. Dzięki Nim, wyprawa przebiegała bez żadnych problemów, a my czuliśmy się jak w domu.
Serdecznie dziękujemy:

  • ks. Henrykowi Stawarskiemu,
  • Ojcu Krzysztofowi ze zgromadzenia Oblatów,
  • Ojcu Józefowi ze zgromadzenia Jezuitów,
  • Ojcu Janowi Kaszubie ze zgromadzenia Saletynów,
  • Siostrom Małgorzacie i Danucie ze zgromadzenia Franciszkanek,
  • Albertowi Ziębie - polskiemu artyście i fascynacie żeńskiej urody malgaskiej, który mieszka przy ulicy Arkadego Fiedlera.

    Bez ich pomocy wyprawa mogła mieć zgoła inny przebieg.

 

Jeszcze raz SERDECZNE DZIĘKI